Dziwne - przez czas mojego niebytu blogowego zmieniło się naprawdę dużo: blogger ma nowy edytor (który na operze ma miliard błędów i oczywiście nie sprawdza pisowni), nowe layouty, nowe opcje, a ja w zupełnym lesie. Do tego zjadło mi mój elaborat na temat Dereka Lama! I to zaraz po eksplozji miksera w kuchni (kolejnej eksplozji w kuchni???), którą mogłam przypłacić śmiertelnymi oparzeniami (spokojnie, jestem typem allenowskiego hipochondryka...). Ja tego nie przeżyję, muszę to napisać od nowa??? OK, zrobię to tylko ze względu na Lama. Zatem: od początku!
Nowy Jork póki co nie powala na kolana - zarówno pokazy, jak i zdjęcia streetowe są jak odbicia odbicia. I choć w modzie powtórka nie jest dziwną sprawą, to czemu mam tak wyjątkowe, obezwładniające poczucie dejavu? Od wskrzeszonego, minimalistycznego retro, przez fascynację sportem, colour-blocking po błysk i blask cekinów? Oj, nudno w tej Ameryce, już przebieram nogami, żeby polecieć do Londynu! Ale przecież jest kilka dobrych momentów!
Jeden dobry moment to Derek Lam. Tym razem projektant pokazał kolekcję bardzo kobiecą, na swój sposób elegancką, której kluczem jest minimalizm, czy wręcz pewna surowość (przychodzi mi tu na myśl (tak znowu mi przychodzi!) angielskie słowo "austerity", które zresztą jest jednym z moich ulubionych słów). W oszczędnej gamie barw (jeśli brać pod uwagę nasze fluorescencyjne czasy!) Lam tworzy kobietę przywodzącą na myśl postaci z obrazów Hoppera: doprawcowane w ostatnich szczegółach, subtelne, a zarazem bardzo nowoczesne. Mocując swą kolekcję w klimacie retro (inspiracja artystycznym klimatem lat 50tych/60tych), Lam nie bawi się w groteskowe przebieranki miłośniczek perełek z lamusa, lecz punkt ciężkości swojej mody przenosi niemal w futuryzm. Surowe, proste linie, kontrastujące kolory, bardzo nowoczesne "koronki", holograficzne tkaniny zszywane w dość niezwykły patchwork. Lam pokazuje świetne rzeczy ze skóry, po mistrzowsku łączy żółty z brązem (wiedzieliśmy już setki razy to połączenie, ale czy widzieliśmy je w takim wydaniu?), czerń i biel łączy za pomocą lamówek - powstaje genialny płaszcz, a także bluzka z organzy, której koronkowe wykończenie przywodzi na myśl teatralizowaną klasykę spod znaku Laurenta czy Lacroixa. Zresztą Lam kłania się również i Pradzie, bo skąd pomysł na te mozaikowe tkaniny w wielkie błękitne wzory? Projektant równie doskonale wypada w stylizacjach monochromatycznych: z koralowej skóry szyje wspaniały, minimalistyczny płaszcz na bazie klasycznego trencza. No i wreszcie - jeśli na sali był jeszcze ktoś przekonany, że nigdy nie założy tej cholernej długości midi (litości, nie wszystkie mamy po 175 bez obcasów!), to teraz już musi się złamać. Koronkowe, cudownie barwne spódnice Lama kojarzą się z tapicerkami ze starych filmów, jest w nich tyle klasy. No chyba, że ktoś stawia na maxi, bo w tej właśnie długości Lam projektuje świetne suknie wieczorowe ze spiczastymi dekoltami na plecach. Idealnie piękne. A do wszystkiego: wąż! wąż! wąż! Zgadnijcie, kto dziś kupił szyfonową koszulę w motyw węża za 4,60? No tak - i nie zawaham się jej użyć. Ale dość tego elaboratu. Musicie mi wybaczyć: jestem zakochana. W Dereku Lamie oczywiście. I w takiej wiośnie!
No tak - moda to często koegzystujące, lecz zupełnie wykluczające się trendy. I tak Alexander Wang konsekwentnie trzyma się konwencji sportowego hi-tech. Dziewczyny Wanga z doskonale przylizanymi włosami (no cóż, ten trend fryzjerski jest dla mnie zagadką, lecz może w krajach, gdzie wśród ludności bardziej powszechna jest codzienna higiena, jest to rodzaj awangardy!) uprawiają różne rodzaje sportów: od trywialnego biegania po różnego typu dyscypliny motorowe (wybaczcie, sport to dla mnie niewiadoma), być może nawet wyścigi na motocyklach (wnoszę z dodatków, którymi są gustowne kaski w hawajski motyw). Tylko dlaczego w tym czasie noszą obrzydliwe buty na obcasie z najprawdziwszymi czubami?! Spokojnie, dlaczego ja się naśmiewam z najbardziej rozwojowego amerykańskiego projektanta? Dość tego. Kolekja Wanga ma w sobie kilka naprawdę fajnych momentów - po pierwsze, genialny płaszcz nr 31, granatowy, z naszyciami, to będzie hit! Po drugie, dokonale wykorzystane wzory: siateczka, print hawajski (ja wam mówię, to będzie masthef, ba! już jest!), sportowe geometryczne wzory na ciekawych półtransparentnych tunikach. Po trzecie, okrągłe nity na skórze, które już kiedyś z taką wprawą wykorzystał Christopher Kane. No i dodatki: plecaki przedłużone w tuby oraz buty: czy możemy o tym nie rozmawiać? Czemu czuby wracają, i to białe, i to z obróżką???
Bardzo fajną linię trzymają projektanci marki Helmut Lang. Oglądając ich kolejną kolekcję, możemy być pewni, że minimalizm to nie znaczy nuda. Czerń, biel, potem długo długo nic, i w końcu: szary oraz żółty, jako kontrapunkt. Prostota formy: subtelne asymetrie, naddarcia, draperie. Jest w tym coś, z przedwojenych eksperymentatorów, a zarazem coś, co przekonuje mnie (myślę, że nie tylko mnie), że w modzie awangarda nie jest historycznie tak łatwa do przeforsowania. A może: noszenie awangardy wymaga specyficznej wrażliwości, jakiegoś nonszalanckiego podejścia, które często niebiezpiecznie graniczy ze złym gustem. Po prostu konsekwencja tych projektantów robi na mnie ogromne wrażenie, tylko czy umiałabym coś takiego nosić?
I na deser trochę kolorów, czyli Jill Stuart. Cieszy mnie, że colour-blocking zostaje w modzie na kolejne sezony. Z pewnością wszyscy już zaoptrzyli swoje szafy w tego rodzaju ciuchy - a nie ulega wątpliwości, że po swym schyłku trend ów będzie dla nas tak obrzydliwy, jak niegdysiejsze buty z kadwratowymi przodami czy spódnice o asymetrycznych rozpierdakach. Póki co, eksploatujmy kolory kontrastujące, a szczególnie pastele. W kolekcji Jill Stuart dominują pastelowe sukienki z obniżoną talią, beże sparowane z niebieskimi deseniami, romantyczne plisowane szyfony, dziewczęce piżamowe wzory, pikówki. A to wszystko takie słodkie, cukiereczek. Tak, tak - takie rzeczy tylko w Ameryce!