niedziela, 12 lipca 2009

Coco Chanel - kilka przypadkowych faktów

Postanowiłam wznowić tego bloga jako bloga o modzie. O rzeczach kardynalnych nie będę tutaj pisać: to straszliwie bolesne i straszliwie prywatne sprawy. Rozumie je dopiero ten, kto przeżyje tragedię. Większość ludzi przeżywa taką tragedię i każdy musi sam sobie z nią poradzić. Pisać o takich rzeczach w internecie to pewnym sensie się ośmieszać... bo to medium o pustocie pozbawionej dna. Internet jest dla rzeczy błahych... takich jak poniższy tekst.

....

Apetyt na film o Coco Chanel wzrósł u mnie po obejrzeniu fantastycznej komedyjki "Dziewczyna z Monako". Francuska reżyser Anne Fontaine pokazała tu niezłą klasą oraz po prostu umiejętność genialnego wpisania się w specyfikę fabuły znad Sekwany. "Dziewczyna z Monako" to film lekki, lecz niepozbawiony kilku gram groteskowej refleksji nad obrotami losu: typowy gamoniowaty bohater, jakby przekalkowany z fenomenalnej roli Daniela Auteuil w superśmiesznej "Plotce" Francisa Vebera, nagle staje się obiektem westchnień najgorętszej dziewczyny w luksusowym mieście/państwie. Testując granice swego własnego zblazowania, ale też świadomie wchodząc w rolę podtatusiałego playboya, łatwo daje się wciągnąć w życie bananowej młodzieży, a jednocześnie występuje jako obrońca w nagłośnionym procesie o morderstwo w obrębie wyższych - moralnie zepsutych! - sfer. Jowialność głównego bohatera, jego dwuznaczna relacja z czarnoskórym ochroniarzem, absurdalność samej "dziewczyny", jej kiczowate stroje i skrojone na miarę softerotic perwersje... na tym filmie wprost nie wypada nie pękać ze śmiechu. Jest to jednak ten śmiech, którego pragniemy, gdy idziemy do kina. Nie infantylne "hahaha" z amerykańskich produkcji, ani owo debilne "hihihi" z animowanych filmów dla dorosłych. "Dziewczyna z Monako" w porównaniu z tym wszytkim jest po prostu filmem dla inteligentnego człowieka, który nagle potrzebuje trochę rozrywki. Na wizytę do kina zalecam francuską odzieżową nonszalancję - koniecznie delikatnie zmierzwione włosy (jak u Pianistki) oraz czerwoną szminkę na usta, do tego koniecznie czerń w męskim fasonie. Potem papieros z kieliszkiem wina. I naprawdę zrobimy sobie dobrze tym filmem. I nie wyjdziemy na idiotów.

Pokrzepiona owym dziełkiem o pustakowatej blondyneczce, zapragnęłam zobaczyć nagłośniony przez reklamę film o Coco. Marek wiedział, że sprawi mi tym przyjemność, więc już od kilku dni wybieraliśmy się na "kokoczanela". Przebolał swą straszliwą niechęć do filmów biograficznych, do tego wszystkiego, co po prostu można określić jako "komercyjny chłam", i najzwyczajniej poszedł ze mną do kina. Potem gapił się, jak oglądam. Seans zagłuszały tylko: pochrapywanie pana z tyłu oraz dwie małe blond stacje nadawcze na prawym skrzydle. Blondynki mam w duuu...żym poważaniu, ale te naprawdę były nieznośne. Jednakowoż, przebrnęliśmy. Mi samej zaczęło się nudzić gdzieś w połowie. Ileż można gapić się na tę Tatou z doczepianymi puklami? Nie wiem. Po prostu w tym filmie jest coś nie tak. O Coco nakręcono już sporo, sama pamiętam jakiś miniserial w tv: właściwie wszystko o jej romansach. Trudno się dziwić: nikt normalny nie pójdzie na filmy o krzywiku i pajetach. Mnie samą frapowało to "avant" w tytule. Powiem krótko: srogo się na tym filmie zawiodłam. Nie był on ani ciekawy, ani specjalnie pięknie nakręcony, ani podniecający psychologicznie. Po prostu, ten film jest żaden. W porównaniu np. z tak kinematograficznie doskonałymi dziełami "kobiecymi" ostatnich lat jak "Godziny", "Niczego nie żałuję" czy "Atonement", w których zachwycała niezwykła praca kamery, przepiękne kostiumy, dbałość o detal, o ten najmniejszy puszek na wietrze, o cudownie zaznaczoną brew czy linię biustu - w tym filmie nie ma nic, co mogłabym szczerze zapamiętać jako naprawdę warte uwagi. I to nie dlatego, że ten film jest ascetyczny - po prostu dlatego, że reżyser, która tak mnie ujęła swym poprzednim filmem, po prostu nie udźwignęła tego filmu. Marek po seansie, indagowany o wrażenia, powiedział: "Ja już tego filmu nie pamiętam". No cóż - ja niestety też już prawie zapomniałam.

Wyłania się jednak szerszy problem. Co nas tak kręci w owej Coco, że chcemy ją oglądać jako naszą bohaterkę? Lektura filmu napewno skłania do jednoznacznej refleksji: Kręci nas niezależność. Niewiele kobiet, które idą na ten film (często w asyście mężczyzn... jakie to dziś staromodne...), przyzna się do przekonań feministycznych. Feminizm przekrada się do ich umysłów tylnymi drzwiami, jest już tak oczywisty i udomowiony jak ten melonik i ta męska koszula czy spodnie. Ot, feminizm w wersji pop. Filmowa Coco to modelowo kobieta, która działa samodzielnie. Przekłamując kilka faktów z biografii Chanel (inteligentnie nazwiemy to "myślowym skrótem"?), scenariusz wciąż nalega, żebyśmy ją widzieli jako małą bezczelną trzpiotkę (ale myślącą trzpiotkę!), która de facto z premedytacją dąży do celu. Niby przelotna uwaga: "Postanowiłam zostać sławna i bogata, wyjeżdżam!". Która z kobiet o tym nie marzy. Uwspółcześnić Coco to pokazać, że z dnia na dzień można się stać business woman, że faceci w gruncie rzeczy potrzebni są tylko do łóżka... przecież tak mówi sama Coco w... łóżkowej scenie z siostrą. Nie wiem, czy podnieca to wszystkie panie na widowni, ale mnie napewno tak - ponieważ "niezależność" jest moją aproksymantą i nie muszę się wstydzić do tego przyznawać. Chcę sama decydować, chcę sama rozporządzać... tak mówi Coco. Chcę sama żyć... tak zdaje się myśleć Coco na lustrzanych schodach, ukontentowana wspaniałą kolekcją strojów dla kobiet. Silnych kobiet, które nie muszą kokietować jak długonogie modelki. One po prostu dorobiły się tej niezależności. Film o Coco powstaje na fali kobiecego kina, które znamy od lat. Od "Pracującej dziewczyny" po "Seks w wielkim mieście" filmy te o niczym innym nie mówią niż o owej niezależności i samodzielności. Faceci to w pewnym sensie jedynie źródło cierpień: o wiele łatwiej pod ręką trzymać kopertówkę niż księcia z bajki. W samej filmowej Coco i jej nieodłącznym papierosie jest o wiele więcej z Carrie Bradshow niż z modystki/sufrażystki. Brakuje jej tylko laptopa i Nowego Jorku. Ma za to troszkę europejskiego esprit i tej "elegancji", którą tak trafnie dostrzega Boy. W gruncie rzeczy te filmy są o tym samym, i o tej samej władzy, która kryje się w ubiorze. Chyba najbardziej z całego filmu podobały mi się te sceny, gdzie Coco, kilkoma mało subtelnymi cięciami, luzuje ruchy kobiecego ciała: nożyczkami niweczy krępujący biodra gorset, aktorkę/kopciuszka ubiera w skromną sukienkę, aż trzęsie jej się brzuszek. Ciało, uniezależnione od konfekcyjnego konwenansu, może więcej. Zainteresowanym prześledzeniem tej relacji w SATC, serdecznie polecam ciekawy zbiorek esejów "Reading Sex and the City", autorstwa Kim Akass i Janet McCabe.

Dla mnie samej postać Coco stała sie fascynująca podczas lektury wspaniałej książki Rudolfa Kinzela "Królowie mody. Historia Haute Couture". Ta napisana w starym stylu opowieść o początkach wielkiego krawiectwa na Coco przeznacza aż sto stron litego tekstu. Niewiele osób mi w to uwierzy, ale istnieją jeszcze książki o modzie pozbawione ilustracji! Wszystkich mogę odesłać do tego wydanego po polsku dziełka, a sama teraz postaram się przytoczyć kilka ciekawych fragmentów, które być może wydadzą się zabawne wielu widzom, wyświetlanego obecnie w polskich kinach filmu o Coco.

1. Zanim Coco znalazła się w filmowym zamku Royallieu (nazwanym tak, bo Filip Piękny w roku 1312 spędził tam jedną noc :-D) wyjechała z Moulins do Vichy, gdzie przy pierwszym występie śpiewaczym została wyśmiana. Pracowała tam potem wieczorami w teatrze, pomagając przy reperacji kostiumów, za dnia zaś w domu zdrojowym, podając kuracjuszom wodę źródlaną. To właśnie tam po raz kolejny spotkałą Balsana, który.... po prostu przyszedł napić się wody :-D I to dopiero wtedy pojechała razem z Balsanem na zamek!

2. Jeszcze przed zakończeniem filmowego turnieju polo w Pau, Coco i Boy uciekli pociągiem sypialnym do Paryża, gdzie zatrzymali się w Ritzu. I to stamtąd, błagając na kolanach, Balsan zabrał ją na powrót do tego upiornego zamku!

3. Emilienne D'Alencon - cudownie zagrana w filmie przez smakowitą Emmanuelle Devos (ja tam wolę kobiety o normalnych kształtach, nie płaszczaki...) - została uwieczniona na rysunku Toulouse-Lautreca.

4. Coco i Boy pojechali do Deauville dopiero w 1913 roku. Coco i Boy byli pierwszymi gośći w Deauville zażywającymi kąpieli w morzu. Ich wspólne zdjęcie (na którym Coco miała własnoręcznie wydziergany kostium, w tym podkoszulek w pasy...) ukazało się na okładce lokalnej gazety jako osobliwość!

5. Pierwszy sklep poza Paryżem Coco założyła właśnie w Deauville. Tam powstała słynna biała markiza z ascetycznym napisem COCO CHANEL. Szefową sklepu została ciotka Coco, Adrienne - była ona dwudziestym dzieckiem (!) babki Chanel, w dodatku była od Coco dwa lata młodsza :-D

6. W 1915 roku Georges Clemenceau mianował Boya szefem francusko-brytyjskiej komisji do spraw węgla. Stąd te jego ciągłe wyjazdy w filmie... Coco pojechała w 1917 roku z Boyem do modnego nadmorskiego Biarritz, tam powstał kolejny sklep. Hitem stały się bluzy marynarskie!

7. 28 maja 1917 roku podczas uroczystej kolacji u pewnej hrabiny nasza Coco poznała naszą wspaniałą rodaczkę, Misię Sert (lub po prostu Marię Zofię Godebską) - jedną z najbarwniejszych postaci międzywojnia. Ich przyjaźń trwała 40 lat. Rozmawiały tego wieczoru o wystawie Modiglianiego, a na koniec Coco sprezentowała Misi swój płaszcz - zrobiony z czerwonego aksamitu, obszytego futrem.

8. Swoim ukochanym materiałem Coco uczyniła dżersej - kupiła od pewnego fabrykanta całe magazyny tej materii, oryginalnie przeznaczonej na... kalesony dla francuskich żołnierzy :-D

9. Boy rok zajmował się pisaniem książki "Reflections on Victory" - odniosła ona spory sukces, jej pierwszy egzemplarz Coco przechowywała całe życie. Podczas pisania Boy oczywiście ją zdradzał :-D

10. Boy od 1918 roku był jednym z ekspertów, opracowujących Traktat Wersalski. Nagle odwiedził Coco w Paryżu i oznajmił jej, że urodziła mu się córka. Z tego Coco wywnioskowała, że zapomniał jej powiedzieć, że się ożenił z Angielką :-D Coco była tak zaślepiona miłością, że autentycznie chciała z nim pojechać na te wielkie wakacje. Jednak nieszczęsny Boy 22 grudnia 1919 zginął w pobliżu Frejus. Jego szofer (!) został ciężko ranny w tym wypadku. O śmierci Boya zawiadomił Coco bladym świtem ich wspólny przyjaciel, Leon de Laborde. Gdy ujrzał ją na schodach w białej szacie, ponoć pomyślał, że stoi przed nim młody mężczyzna... Coco nie uroniła ani łezki i kazała się zawieść na miejsce wypadku. Nie było tam ciała. Gdy się okazało, że ciało jest już w drodze do Anglii, Coco wróciła na miejsce wypadku i bardzo długo płakała. Potem spędziła święta samotnie w wynajętej na ich wspólny pobyt willi w Cannes. Za pieniądze ze spadku po Boyu (40.000 franków) Coco kupiła willę Bel Respiro, gdzie wprowadziła się w marcu 1920 z parą służących i pięcioma psami. Dwa z nich, jamniki Pita i Popee, były prezentami od Boya.

(Na podst. Kinzel, Rudolf, "Królowie mody", Wydawnictwo Metrum 1995)

Zachęcam wszystkich do lektury dalszych losów Coco w tej cudownej książce! O wiele bardziej warte to świeczki niż tracenie czasu w kinie :-P

4 komentarze:

peek-a-boo pisze...

No prosze, jaki porządny chłop z tego Marka ;). A do zagłebiania sie w tajniki zycia Chanel polecam ksiazke Axela Madsen "Chanel kobieta niewzykla". No i last but not least dobrze ze Metki znowu ruszyły, choc ta notka musiała kilku płaszczakowatym blondynkom dostarczyc sporego dyskomfortu. Pytanie, czy teraz będą sie mścic na pyskatych rudzielcach ;)londynek

(b.) pisze...

Świetnie to opisałaś, i fakt, film nazwać można okrutną porażką. Przez cały czas trwania seansu czekałam na więcej o ciuchach, na więcej o świecie tamtych czasów,na więcej o Coco.. przecież gdyby była taką wiecznie wmaśloną w bogatego faceta dupcią, nie zafascynowałaby "salonów" ,nie zrewolucjonizowałaby mody. A ten film się skupia wyłącznie na związkach, facetach.... strrrrasznie interesujące.

Wojtek pisze...

Czytam bloga z przyjemnością, z niecierpliwością też, bo zastanawiam się, kiedy przejrzysz na oczy - a sądzę, że stać Cię na to, kiedy wyjdziesz poza cytowanie rozmaitych słów, a zaczniesz je rozumieć i traktować jak na to zasługują, jako elementy pewnej myślowej konstrukcji, po której można wejść wyżej, zamiast błądzić wśród jej uwodzicielskich, złudnych powabów. Myślę tu przede wszystkim o czymś, co uważasz za filozofię, a co w rzeczywistości nią nie jest. Ciekawe, czy to, co biorę za przejawy prawdziwej mądrości w Twoich słowach to złudzenie, czy nie i czy potrafisz porzucić te bzdury, które zwodzą Cię niczym jakaś wiedza tajemna. Wiem, że przezwyciężanie siebie budzi na początku frustrację i zwątpienie, ale nie złość się na mnie. Życie jest krwawym koszmarem; głupim i monotonnym. I nic tego nie mieni

Karolina23 pisze...

Wybacz, że profanuję tego bloga, ale najzwyczajniej w świecie nie mogę się powstrzymać. Twoje stylizacje - jak ja nie lubię tego słowa - są po prostu genialne. Gdybym miała możliwość bezkarnie ucieć z czyjąś zawartością szafy - wybrałabym bez wątpienia Twoją. Zabrzmi to może troche niezdrowo - ale ze strachu przed likwidacją Twojego bloga zapisuje wszystkie zdjęcia na dysk - nie, nie mam 15 lat. Jestem Tobą absolutnie, całkowicie zdrowo i heteroseksualnie zauroczona.