Mimo tego miłosnego galimatiasu nie przestaję zgłębiać tematu mody. Ostatnio czytam biografie wielkich mistrzów. Tak się cudownie złożyło, że akurat gdy skończyłam czytać cudowną książkę Laurence'a Benaima o Yves Saint Laurencie w moje ręce trafiła wspaniała autobiografia Christiana Diora. Książka Benaima jest prawdziwym ideałem biografii w starym stylu: autor postawił sobie kilka tez i przez 400 stron tych tez wytrwale broni. Od dzieciństwa Saint Laurenta w Oranie poprzez jego powolne zanurzenie się w świecie paryskim, aż po tragiczne dość lata schyłkowe: Benaim drobiazgowo opisuje relacje wielkiego projektanta z rodziną, ojczyzną, paryskim cafe society, paryską bohemą. Świetne jest to, że autor stawia nie tylko na życie prywatne, ale także na rozwój artystyczny twórcy kobiecego smokingu. Laurent nie jest tu tylko projektantem, ale także po prostu niespełnionym artystą, a z drugiej strony, człowiekiem, który w dość bezpretensjonalny sposób pokazał, że krawiectwo też jest sztuką. Nie musiał tego dowodzić explicite, nie podkreślał tego w wywiadach czy innych swoich wypowiedziach. Po prostu on to zrobił... Po przeczytaniu tej książki chyba wreszcie zrozumiałam, dlaczego Laurent jest tak rewolucyjną figurą w historii ubioru XX wieku. Poza tym, naprawdę dopiero teraz urzekła mnie jego proustowska maniera: jego język, który ma w sobie wiele zagadkowości - jest intrygująco przedwojenny! I nie jest to czcze zawoalowanie. Saint Laurent naprawdę był z innego świata i - tu przychylam się do jednej z tez Benaima - naprawdę był geniuszem. Ponoć gdy projektował (na modelce, w ruchu), jego wzrok nicował nowo stworzoną kreację jak dzieło, które... właśnie się urzeczywistniło. Jeśli rozumiemy geniusz jako umiejętność przeistaczania zamysłu w realne dzieło: przeistaczania, które ma w sobie coś z natychmiastowości klapsa wymierzonego w czyjś policzek - to tak, Laurent to geniusz! Benaim podkreśla, że Laurent kochał kobiety, że był im bez końca oddany. Przezabawne są opisy jego małych rywalizacji z budzącą się kontrą ze strony Gaultiera czy zatrudnionego przez Chanel Lagerfelda. Benaim twierdzi, że Laurent zaczął się całkowicie wycofywać w stronę samego siebie (a był ponoć wybitnym introwertykiem), gdy zrozumiał, że świat zmienia się na tyle, że na jego wizję świata po prostu nie ma już miejsca w tzw. realnym życiu ludzi. Projektował dla kobiet eleganckich - gdy elegancja zaczęła oznaczać krótkie porwane spódniczki i siatkowe rajstopy czy obnażane przez Madonnę sputniki Gaultiera, wtedy miejscem Laurenta stał się dom dla nerwowo chorych. Mimo to Laurent odszedł w wielkiej chwale - jego wynalazki, takie jak safari, przeźroczystości czy smoking wciąż inspirują świat mody. Trzeba pamiętać - i na to uczula czytelnika ta wspaniała książka - że Laurent założył swój dom mody w czasach, gdy zmieniały się nie tylko kolekcje, ale zmieniała się całościowo pozycja mody, sposób myślenia o niej. Upadło Haute Couture, narodziło się Pret-a-porter. Moda - jak pisze Benaim - stała się sposobem patrzenia, rodzajem postawy. Moda w latach 60tych zaczęła spełniać paradygmat postmoderny - polisemantyczna, autoreferencyjna, spluralizowana: moda stała się talią kart (znaczonych?), z której każdy mógł sobie wybrać, co tylko chciał - ważne, żeby chciał wybierać. Przy okazji tej książki zafascynowała mnie osoba niezwykle bliskiej współpracowniczki Laurenta, Loulou de la Falaise: może wkrótce coś o niej napiszę w tym wspaniałym jesiennym blogu. No i o tej autobiografii Diora: jest wprost przezabawna! A teraz: na wybiegi!
Dzięki reklamie, którą zapewniła mu Michelle Obama, Jason Wu stał się jedyną z najbardziej rozchwytywanych osób na amerykańskiej scenie modowej. Eleganckie, ale pełne młodzieńczego ducha, garsonki Pierwszej Damy i jej osławiona już dezynwoltura konfekcyjna zapewniły młodemu projektantowi pewną pozycję i uznanie w tych kręgach, które za modę płacą niezłe sumki. Tym razem Wu strasznie skojarzył mi się z moimi angielskimi faworytami - na przykład z Luellą. Bardzo eleganckie kroje, szlachetne tkaniny. Jeśli wierzyć Wu, to na wiosnę możemy zagrzebać w szafach rockowe stylizacje i poszukać swojej talii, podkreślić piękno kobiecych bioder... Mocno spasowane zestawy z sukienką lub krótką spódnicą, do tego koniecznie kapelusz z woalką albo trochę piór marabuta i mamy Wu: tym razem podróżuje do lat 50tych. Bardzo mi się podobają te połączenia kolorów: szarość i musztarda czy śliwka. Po prostu szarm i szyk, ale zachowawczy, to prawda. Czy jednak czasem nie mamy ochoty się po prostu wystroić?
Projektanci Ruffian postawili na szyk militarny. Kontynuacja tej tendencji na pokazach z sezonu na sezon zaczyna przypominać przydługi (jak te wojskowe szynele...) serial brazylijski z uwiądem fabuły. Tutaj towarzystwem dla marynarek z mosiężnymi guzikami są bufiaste jedwabne mini i modne (hurra!) sandałki z pasków. Pokaz ożywiało kilka sukien w mazgaje i cekiny. I znowu... dość elegancko jak na Ruffian!
Świetna - i znowu dość elegancka! - jest Cynthia Rowley. Ubrania lekko zainspirowane stylistyką Tima Burtona, z lekkim motywem dezintegracji: dziurki nie są już wyszarpane, kolory są tylko delikatnie rozmyte. Rowley dowodzi, że dezintegracja może być subtelna. Nawet dopracowana suknia w mistrzowskim geście może dostać kilka cięć. Brawo brawo - a genialne jeszcze te fryzury, cudowne.
Charlotte Ronson w zaparte idzie w lata 80te. Szerokie ramiona, opaski z plecionej tkaniny, marmurki i legginsy. To wszystko już było i tego lata to powróci - thanks, Charlotte, I won't have to put my wardrobe into the dustbin...
W kolekcji Luca Luca eksplozja jedwabiu. Aż serce się cieszy, gdy patrzysz, jak cudnie można się obejść z tą szlachetną tkaniną. Ja zachorowałam już na te spodnie z wysokim stanem. Do mnie ten typ elegancji w zupełności przemawia, choć może jest to staromodne. Po prostu uwielbiam jedwab krojony z pietyzmem - sama tkanina oddaje potem cały swój blask. Jak widać, znowu elegancja na wybiegu. Czyżby odwrót od podarciuchów?
Kolekcja Preen jest symptomatyczna dla pewnego szerszego trendu z amerykańskich wybiegów. Otóż coś musi dziać się z dekoltem. Dekolt ma linię płynną - albo wykończoną koronką lub po prostu ciętą jakby za pomocą krzywika. Przypomina trochę rzeźby Henry Moore'a. Sinusoida pod szyją - to może być mocny trend. Czyżby nowa asymetria?
Bardzo fajna jest kolekcja Rag&Bone. Jak zwykle zupełnie casualowa, lecz pomysł połączenia spodni z trykotu i eleganckiej marynarki już mnie zaciekawił! A jeśli z trykotami można połączyć też surdut i białą koszulę over-size. Well, niezłe to jest naprawdę!
W starym domu mody MaxAzria powiało świeżością. Sukienko-tshiry z asymetryczną wstawką wydają się dość niekonwencjonalne jak na nazwisko dotąd kojarzone z absolutną elegancją. We wiosennym looku będzie coś sinusoidalnego, jakby jakiś wariat zamiast kroić linie proste, stworzył płynne, powyginane... Już jestem ciekawa odpowiedzi sieciówek na takie postępki krawców...
Mnie zaś - jako zwykłej zjadaczce modowego chleba spodobała się kolekcja L.A.M.B, czyli marki Gwen Stefani. Oddaje ona w pigułce wszelkie trendy streetowe i jest najzwyczajniej najbardziej do noszenia z tego, co do tej pory pokazali Amerykanie. Ciuchy mocne, rockowe, z charakterem. Myślę, że wiele Polek chciałoby się ubierać w sklepach takich marek, ale chyba jeszcze sporo na to poczekamy... Tymczasem niecierpliwie czekam na kolejne amerykańskie pokazy!
1 komentarz:
WFT jest swietne, zgadzam sie. ostatnio wypatrzyłam tam cos takiego:
http://www.style.com/fashionshows/review/F2009RTW-VWRED
moze i stare, ale bardzo chetnie przygarnełabym takie outdate'y do mojej szafy ;).
Prześlij komentarz