Urwanie głowy z tymi pokazami. Jeden dzień wypadłam z obiegu i co? Mam tu całe masy zaległości! Dramat. No cóż - jednak moja siostra jest ważniejsza od jakichkolwiek pokazów: gdy mnie odwiedza, poświęcam jej większą część uwagi. A teraz do Nowego Jorku!
Najpierw tu sobie weźmiemy na tapetę Francisco Costę, co to wyczynia różne cuda pod auspicjami marki Calvin Klein. Nie chodzi tylko o to, że cenię konsekwencję artystyczną, ale po prostu podziwiam Costę za to, jak broni się przed tymi wszystkimi pokusami. Wygibasy z tkaninami są kuszące, a on potrafi się ograniczyć, potrafi postawić kropkę w miejscu, gdzie jej trzeba. Jak piszą na stajlu, Costa złagodził swoje linie - nie są to już sukienki cięte jakby po linijce (zresztą, jak cudowne były te niebieskie jego!), teraz Costa gra z objętością. Wolumenu tkaninie nadają zagrania dla mnie w stylu Miyake: materiał skreszowany, amorficzny: jakby popruty sweter. W wszystkim jednak ten szlachetny minimalizm. Bardzo mi się podoba tye-dye w jego wersji. O - to ewenement na amerykańskiej scenie mody.
The working-class hero is something to be... Ta piosenka M. Faithfull przypomniałą mi się od razu, gdy zobaczyłam zajawkę pokazu Ralpha Laurena. Na scenę wkroczyły kaszkiety! Kaszkiet, przeze mnie zwany "leninówką", kojarzy się przede wszystkim z klasą robotniczą, mi także z osobistymi historiami (w ramach osobistego serialu "Misgivings, albo żałosna historia z łysiejącym fotografem..."). W modzie są dwie rzeczy: boy-friend jeans oraz styl lat 40tych. Lauren połączył te dwa trendy i zrobił coś, co ja lubię: modę. Po prostu porządnie uszyte ubrania. Lubię Costę za kreatywność, a Laurena lubię za konserwę! Tylko dziwi mnie, taka ilość dżinsu. Nie noszę dżinsowych kurtek - wyglądam w nim jak przybysz z Bułgarii. Ale takie spodnie to sobie chyba sprawię te boyfriendy...
A teraz wielka gwiazda młodego pokolenia, czyli 3.1 Phillip Lim. Lim zachwyca już od kilku sezonów swoimi nienagannie skrojonymi marynarkami i spodniami. No i Lim pokazuje to, co czego nas przyzwyczaił. Nienaganne marynarki, świetnie przemyślane szwy, pewna oszczędność stylistyczna, która oferuje dość nowoczesną elegancję. Tym razem Lim stawia na monochromatyczność: wyraziste czerwone, szare i czarne komplety robią duże wrażenie. Fajnie też wychodzą Limowi metalizowane kreacje - w ogóle: to jest czarodziejska kolekcja, miło patrzeć.
A co tam u Korsa? Troszkę to wygląda tak, jakby Michael Kors spóźniony załapał się na lata 80te i teraz za wszelką cenę próbuje je przystosować do nowego trendu na elegancję. Powiem tak: 63 numery nic jakoś przesadnie nie zachwyca. Ot tak:
Oscar de la Renta w tym sezonie prezentuje kolekcję dość chaotyczną. Jest tu trochę lat 40tych, trochę Carskiej rosji, mnóstwo przepychu i kapka safari YSL. Brakuje mi chyba przewodniego elementu, jednak powiedzieć trzeba, że jest to przepiękne. Takie stroje mogłaby założyć chyba tylko Charlotte York z Seksu w WM. Ale gdy patrzę na te koronki, to fakt - są cudne. Oscar de la Renta jest tutaj pomnikowy... cóż, wielcy mistrzowie ostali się już tylko w kilku egzemplarzach...
Peter Som tworzy wdzięczne stroje. Minimalizuje dół, akcentuje marynarkę. Projektuje śliczne sukienki z falbankami. Nazwałabym to dziewczęcą elegancją. W każdym razie: ten styl bardzo mi odpowiada. Som bierze tradycyjną sukienkę z szyfonu, tradycyjną szanelkę i tradycyjne pasy: robi z nich coś niezwykle oryginalnego, coś, co nie trąci ramotą stylu pin-up. Wydruk tej kolekcji chciałabym przypiąć do lodówki...
Duet Proenza Schouler tym razem po ciemniejszej stronie mocy. Powiedziałabym, że jest to kolekcja for the outgoing girl. Dominują ostre looki z wariacją na temat smokingu, krótkie wyraziste sukienki: ta zdobiona cekinami to mój faworyt.
Nie mogę, Marianne mnie dopadła:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz