Oczywiście zawsze w związku z londyńskimi pokazami przebieram nogami, czekając na nowe pomysły Luelli. I cóż to? Luella spokorniała? Nie ma ani falbaniastej ciotki-klotki, ani czarownic w botkach... Jest za to kolekcja cukierkowa i pozornie wygładzona. Luella jednak przyzwyczaiła nas do przewrotnego myślenia o modzie. Jej elegancja jest nadmuchana niczym balon, a sama kolekcja ironiczna, wręcz pastiszowa. To zagranie podobne do jednej z przeszłych kolekcji Marca Jacobsa (tej z odwróconymi obcasami). Zresztą - Luella jest tu do niego nieco podobna, ale moim zdaniem nie zatraciła nic ze swego rozpoznawalnego stylu. Luella jak zwykle przerabia temat dziewczęcości. Tym razem bierze na warsztat pastelowe grzeczne kompleciki i sukienki w wielkie grochy. Poszerza biodra i staje się naprawdę elegancka. Luella na koktajl? To się sprzeda, przecież to jasne!
Christopher Kane tym razem udał się do krainy kuchennych kratek. Cenię tego projektanta za głębokie myślenie nad konstrukcją. Jego gorsetowe kroje to prawdziwa ekwilibrystka krawiecka, a sam pomysł połączenia kuchennej kratki i buduarowej siatki jest dla mnie zaskakujący i świeży.
Marios Schwab tym razem postawił na trójpolówkę. Ciało podzielił nie na tradycyjne dwie sekcje, ale na trzy. Dzięki warstwowości wydłużył sylwetkę. Wydaje mi się, że to dość eksperymentatorski pokaz. Jakby Schwab chciał udowodnić sobie i publiczności jakąś tezę, która nie do końca jest operatywna. Trudno powiedzieć, jakby to wyglądało na kobiecie poniżej 170 cm wzrostu. Jednak jego minimalistyczne zestawienia kolorystyczne robią duże wrażenie. A architektoniczny zamysł jest ciekawy jako próba redefinicji sylwetki. Mnie samej to się cholernie podoba i jest świetnym wyzwaniem dla amatorki krawiectwa. Natomiast wydaje mi się, że Jacobs już ten pomysł wyeksploatował tworząc swoje dziewczęta w kanotierach. Jednak Schwab jest o wiele bardziej minimalistyczny, to mu trzeba przyznać. W ogóle Schwab mi się podoba, bo podoba mi się ten typ mężczyzny, ale to już chyba nie ma za wiele wspólnego z pokazem :-D
Richard Nicoll to jeden z moich londyńskich faworytów. Jego opowieści o kobiecym ciele są wprost fascynujące. Tym razem w kolorystyce szarości, zgaszonego różu, zgaszonego błękitu i czerni,beżu i złota. Nicoll tym razem poszedł w etno, ale etno bardzo subtelnie rozumiane: duże wzory a la trybale i frędzle, wszystko na jedwabiu. Kapelusz typu "strzecha" i frędzlowe opaski na ramionach. Z drugiej strony, typowe dla niego gorsety i geometryczne cięcia. To całkiem zaskakujące zagranie: jakby Nicoll do swojego apriorycznego świata konstrukcji wprowadził nagle kulturę.
Viv, stara Viv. Podobno to nie Vivienne Westwood projektuje swoją Red Label. trzeba powiedzieć. że ktokolwiek za tym stoi świetnie sobie radzi z oddaniem stylu Westwood. Tradycyjne kroje, drapowania, faktury - łatwo rozpoznawalne i jak zwykle super. Wszystko mi się tu podoba i jak zwykle jestem zakochana. Szczególnie mi się podoba to połączenie marynarki w paski i spódnicy w grochy. Chcę tego spróbować, to genialne!
2 komentarze:
Przy Nicollu i Viv masz te same zdjęcia jednej modelki ;) Takie małe Twe niedopatrzenie. Pierwszy raz jestem na Twoim blogu i muszę Ci powiedzieć, że jestem szaleńczo zachwycony :) Zostanę stałym obserwatorem i czytelnikiem :)
SoV
Ups, ale ze mnie gapa. To sprawka programu, którego używam :-D Dzięki za wytknięcie mi tego. Mam nadzieję, że już dziś ruszę z Paryżem, choć w sumie czekałam na zakończenie, żeby mieć lepszy ogląd :-D
Prześlij komentarz