Przy wertowaniu harmonogramu łódzkiego tygodnia mody i planowaniu swojego wyjazdu wydawało mi się, że ilość pokazów jest znikoma. Jednak po sobotnim maratonie od 11nastej rano już na wysokości pokazu MMC (siódma wieczorem) byłam nieźle wypompowana. Do tego stopnia, że przy kolekcji Paprocki&Brzozowski spasowałam, patrząc tylko z niedowierzaniem na tłum kłębiący się przed wejściem i naczelną jednego z największych modowych portali odprawioną z kwitkiem ;-) Pokazów jest jednak dużo, choć byłoby miło gdyby kilkudzisięciominutowe przerwy między poszczególnymi prezetnacjami można było poświecić na coś bardziej kreatywnego niż stanie w kolejce na następny pokaz. Tak sobie myślę, że może pokazy powinny się odbywać w dwóch różnych lokalizacjach równolegle: myślę, że dla większości osób wybór tego lub innego projektanta nie byłby trudny - w końcu jeśli ktoś lubi progresywną modę to patrzenie ze stłumioną złością na kolejny pochód satynowych sukienek jest dla niego stratą czasu. A tak niestety było przez pierwsze kilka kolekcji sobotniej "Alei projektantów". Oj, chyba będę dziś krytyczna dla odmiany... Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś mnie zaproszą ;DDD
Na pierwszy ogień poszła kolekcja "Langner". Jak czytam w moim wspaniałym folderze Fashionweeka (warto się zakręcić koło stolika z rejestracją ;-)) twórczyni marki, Marta Jagiełło, doświadczenie w branży zdobywała w pracowni sukien ślubnych. I to niestety widać: jedynym właściwie fasonem jest sukienka, wszystko w jedwabiach, wszystko bezpieczne, nawet kolorystyka. Do tego zupełnie niedzisiejsze, masakrujące sylwetkę fasony z obniżonym stanem. Nudnawo. Choć moim zdaniem w tej projektantce drzemie niezły potencjał: ciekawe geometryczne formy falban, staranne wykończenia, asymetrie, duch minimalizmu, ładne maxisukienki, które momentami przypominały mi projekty Marrasa dla Kenzo. Po prostu brak tu jakiegoś bigla, dzięki któremu te sukienki po prostu robiłyby wrażenie. W ogóle w Łodzi niejednokrotnie zastanawiałam się, czy projektanci widzą w swoich ciuchach jakichkolwiek odbiorców: w końcu życie nie kończy się na galach i eleganckich kolacjach. Wystarczyło rozejrzeć się dookoła, żeby zobaczyć, że 99% widowni jest zupełnie niekompatybilne z satynowym stylem choć okazja była w sumie całkiem podniosła. W tej konfrontacji ktoś musiał być niemodny. Tutaj znajdziecie zdjęcia całości.
Całkiem podobne odczucia towarzyszyły mi podczas śledzenia pokazu kolekcji "Plich". Ładne stylizacje z wielkimi kokami i opaskami zapowiadały coś w rodzaju Prady, choć ostatnio mój odbiór jest zmącony przez wystylizowane tak hostessy na otwarciu salonu Marks&Spencer przy Marszałkowskiej ;-) Jak też się okazało, trop był złudny. Nie było to nic zaskakującego czy eksperymentalnego, a z tego przecież słynie nasza Miuccia. Kolekcja raczej znowu była... dość bezpieczna. Dominowała wyrafinowana prostota: jedwabne (a jakżeby inaczej) sukienki w modnych, cielistych kolorach, troszkę nawiązań do lat 60tych (trapezowe sukienki), a na drugą nóżkę troszkę nawiązań do lat 90tych: nasycone czerwienie małych sukienek, wypoduszkowane ramiona, mocne "krawieckie" (czym zastąpić słowo tailored?) marynarki w stalowych kolorach; cekinowe sukienki, które z kolei kojarzyły się z latami 80tymi, a na dokładkę szyfonowe sukienki w kratkę, które miały w sobie coś z lat 70tych. Jednym słowem: chaos. Z tego materiału można było spokojnie stworzyć ze trzy różne kolekcje, tylko spójnie je rozwinąć... a wychodziło się z namiotu mając wrażenie, że wszystko się już gdzieś widziało, bez żadnej konkretnej refleksji. Po profesjonalne fotografie odsyłam was do Wirtualnej Polski, która chyba jako jedyny portal stanęła na wysokości zadania jeśli chodzi o dobre zdjęcia z pokazów. Ja z moim archaicznym Canonem wypstrykałam tyle - i to bez lampy błyskowej i autofocusa, jestem z siebie dumna! ;-)
Historia powtórzyła się podczas pokazu Monnari. Znów pojawiła się owa tajemnicza wyrafinowana elegancja, tym razem podkręcona lekko etno w postaci biżuterii XXL. Znów przeważały proste formy, natomiast podejście do koloru uległo polaryzacji: albo cieliste, kawowe jasne odcienie (dobre tło dla etnicznej biżuterii), albo mocne kolory: pomarańczowy, znany juz z bloga chartreuse, zielenie, no i cekiny, bardzo błyszczące cekiny ;-) Wszystko jednak sprawiało wrażenie nazbyt konfekcyjne, żeby móc aspirować do prawdziwej mody. Zresztą Monnari to dziwna marka, ani ja w wieku lat 30tu, ani moja mama w wieku... no starszym ode mnie ;-) nie jesteśmy w stanie znaleźć tam nic dla siebie. Niby wszystko ładne, ale jak na odzież szytą w Chinach dosyć drogawe. Niby odważniejsze niż gdzie indziej, a jednak bezpieczne i postarzające. Niby marka odnotowała najbardziej spektakularne bankructwo polskiego kryzysu, a jednak istnieje... No nie - dla mnie zbyt wiele tych niejasności. Choć jedno jest pewne - pomarańczowy będzie kolorem wiosny i lata ;-)
Po tych rozczarowaniach nie było mi już tak spieszno do namiotu, ale okazało się, że akurat na ten pokaz należało się bezapelacyjnie stawić, bo wreszcie był czymś ciekawym! Agnieszka Maciejak sama stanowi wspaniałą reklamę swojej mody: jedna z bardziej wyrazistych postaci w tłumie gości FW, charyzmatyczna artystka. (Tu mała dygresja - właśnie moje oko powędrowało w FW-owym kajecie na blok z tłumaczeniem biogramu projektantki: czyżby nasz kolega translator google maczał palce w tej angielszczyźnie? kolejna uwaga do organizatorów: zatrudnijcie tłumacza, który zna angielski!!!! jakby co zgłaszam się na ochotnika ;-)). Kolekcja Maciejak po prostu ustawiła umysły publiczności na torze wybranym przez artystkę. Mocny kombinezon z szyfonu i czarnego winylu na cudnej urody modelce Marzenie Pokrzywińskiej (właścicielce niebiańskich nóg i wesołego pieska) to był głośny akord: wreszcie coś awangardowego! Potem było jeszcze lepiej: czarne sukienki z transparentnymi karczkami, ramiona wzmocnione piórami, metaliczne wstawki i doskonałe wykończenia ze skóry, zabawa matowymi i lśniącymi patchworkami o charakterze trybalnych ornamentów. Słowem: wszelkie trendy wiosenne, które oglądaliśmy od Nowego Jorku po Paryż. Wszystko fantastycznie spójne i wyraziste. Brawo - to był bez wątpienia najlepszy pokaz, jaki widziała podczas polskiego FW. I wreszcie oddech świeżego powietrza! Tym razem gorąco plecam obejrzenie zdjęć na WP.
i mały bonus (obok modelki idzie Agnieszka Maciejak):
Następnie zrobiło się już bardzo tłoczno, a wiosenną kolekcję zaprezentowało studio MMC. Bardzo liczyłam na ich pokaz, bo czytałam dobre recenzje z ostatnich dokonań tego duetu projektantów, jednak chyba tym razem forma przygniotła samą treść, czyli projekty odzieży. Namiot wypełnił gęsty dym, a na wybieg weszła przepiękna tego wieczoru Pati Yang. Akurat w pociągu do Łodzi czytałam ciekawy wywiad z nią w Exklusivie i cały dzień chodziły mi po głowie jej wywody o trawie jęczmiennej. A tu taka niespodzianka. Pati zelektryzowała publiczność, a gdy się siedziało w sektorze najbliżej wyjścia dla modelek, to po prostu trudno było od niej oderwać oczy. A sama kolekcja? Stonowane kolory, głównie szarości, dość minimalistyczne ubrania, asymetrie, spiczaste ramiona, metalizowane tkaniny, futrzane dodatki - i ani grama satynowej kiecki. Niewątliwie była to jedna z lepszych kolekcji tego wieczoru - a może lepiej: jedna z dwóch, które się tego wieczoru wybroniły.
No a potem była rozczarowująca kolekcja Natashy Pavluchenko z włoskim stylem (?!) i sztucznymi kwiatami w roli głównej, nie wspominając o roli głównej Ilony Felicjańskiej. Natomiast jak już pisałam późniejsza historia sobotnich pokazów jest mi nieznana, a najbardziej żałuję Plastikowego, który wieczorem prezentował się w nurcie offowym. No ale cóż - trzeba się było sczilałtować koło północy, zagryźć szampana ogórkiem kwaszonym(tu buziaczek dla Madziary ;-)), odwiedziić łódzkie kluby (do Łodzi Kaliskiej na 100% jeszcze kiedyś wrócę), potańczyć i ogólnie odreagować ten pracowity dzień. A o niedzieli napiszę w kolejnym poście.
Na pierwszy ogień poszła kolekcja "Langner". Jak czytam w moim wspaniałym folderze Fashionweeka (warto się zakręcić koło stolika z rejestracją ;-)) twórczyni marki, Marta Jagiełło, doświadczenie w branży zdobywała w pracowni sukien ślubnych. I to niestety widać: jedynym właściwie fasonem jest sukienka, wszystko w jedwabiach, wszystko bezpieczne, nawet kolorystyka. Do tego zupełnie niedzisiejsze, masakrujące sylwetkę fasony z obniżonym stanem. Nudnawo. Choć moim zdaniem w tej projektantce drzemie niezły potencjał: ciekawe geometryczne formy falban, staranne wykończenia, asymetrie, duch minimalizmu, ładne maxisukienki, które momentami przypominały mi projekty Marrasa dla Kenzo. Po prostu brak tu jakiegoś bigla, dzięki któremu te sukienki po prostu robiłyby wrażenie. W ogóle w Łodzi niejednokrotnie zastanawiałam się, czy projektanci widzą w swoich ciuchach jakichkolwiek odbiorców: w końcu życie nie kończy się na galach i eleganckich kolacjach. Wystarczyło rozejrzeć się dookoła, żeby zobaczyć, że 99% widowni jest zupełnie niekompatybilne z satynowym stylem choć okazja była w sumie całkiem podniosła. W tej konfrontacji ktoś musiał być niemodny. Tutaj znajdziecie zdjęcia całości.
Całkiem podobne odczucia towarzyszyły mi podczas śledzenia pokazu kolekcji "Plich". Ładne stylizacje z wielkimi kokami i opaskami zapowiadały coś w rodzaju Prady, choć ostatnio mój odbiór jest zmącony przez wystylizowane tak hostessy na otwarciu salonu Marks&Spencer przy Marszałkowskiej ;-) Jak też się okazało, trop był złudny. Nie było to nic zaskakującego czy eksperymentalnego, a z tego przecież słynie nasza Miuccia. Kolekcja raczej znowu była... dość bezpieczna. Dominowała wyrafinowana prostota: jedwabne (a jakżeby inaczej) sukienki w modnych, cielistych kolorach, troszkę nawiązań do lat 60tych (trapezowe sukienki), a na drugą nóżkę troszkę nawiązań do lat 90tych: nasycone czerwienie małych sukienek, wypoduszkowane ramiona, mocne "krawieckie" (czym zastąpić słowo tailored?) marynarki w stalowych kolorach; cekinowe sukienki, które z kolei kojarzyły się z latami 80tymi, a na dokładkę szyfonowe sukienki w kratkę, które miały w sobie coś z lat 70tych. Jednym słowem: chaos. Z tego materiału można było spokojnie stworzyć ze trzy różne kolekcje, tylko spójnie je rozwinąć... a wychodziło się z namiotu mając wrażenie, że wszystko się już gdzieś widziało, bez żadnej konkretnej refleksji. Po profesjonalne fotografie odsyłam was do Wirtualnej Polski, która chyba jako jedyny portal stanęła na wysokości zadania jeśli chodzi o dobre zdjęcia z pokazów. Ja z moim archaicznym Canonem wypstrykałam tyle - i to bez lampy błyskowej i autofocusa, jestem z siebie dumna! ;-)
Historia powtórzyła się podczas pokazu Monnari. Znów pojawiła się owa tajemnicza wyrafinowana elegancja, tym razem podkręcona lekko etno w postaci biżuterii XXL. Znów przeważały proste formy, natomiast podejście do koloru uległo polaryzacji: albo cieliste, kawowe jasne odcienie (dobre tło dla etnicznej biżuterii), albo mocne kolory: pomarańczowy, znany juz z bloga chartreuse, zielenie, no i cekiny, bardzo błyszczące cekiny ;-) Wszystko jednak sprawiało wrażenie nazbyt konfekcyjne, żeby móc aspirować do prawdziwej mody. Zresztą Monnari to dziwna marka, ani ja w wieku lat 30tu, ani moja mama w wieku... no starszym ode mnie ;-) nie jesteśmy w stanie znaleźć tam nic dla siebie. Niby wszystko ładne, ale jak na odzież szytą w Chinach dosyć drogawe. Niby odważniejsze niż gdzie indziej, a jednak bezpieczne i postarzające. Niby marka odnotowała najbardziej spektakularne bankructwo polskiego kryzysu, a jednak istnieje... No nie - dla mnie zbyt wiele tych niejasności. Choć jedno jest pewne - pomarańczowy będzie kolorem wiosny i lata ;-)
Po tych rozczarowaniach nie było mi już tak spieszno do namiotu, ale okazało się, że akurat na ten pokaz należało się bezapelacyjnie stawić, bo wreszcie był czymś ciekawym! Agnieszka Maciejak sama stanowi wspaniałą reklamę swojej mody: jedna z bardziej wyrazistych postaci w tłumie gości FW, charyzmatyczna artystka. (Tu mała dygresja - właśnie moje oko powędrowało w FW-owym kajecie na blok z tłumaczeniem biogramu projektantki: czyżby nasz kolega translator google maczał palce w tej angielszczyźnie? kolejna uwaga do organizatorów: zatrudnijcie tłumacza, który zna angielski!!!! jakby co zgłaszam się na ochotnika ;-)). Kolekcja Maciejak po prostu ustawiła umysły publiczności na torze wybranym przez artystkę. Mocny kombinezon z szyfonu i czarnego winylu na cudnej urody modelce Marzenie Pokrzywińskiej (właścicielce niebiańskich nóg i wesołego pieska) to był głośny akord: wreszcie coś awangardowego! Potem było jeszcze lepiej: czarne sukienki z transparentnymi karczkami, ramiona wzmocnione piórami, metaliczne wstawki i doskonałe wykończenia ze skóry, zabawa matowymi i lśniącymi patchworkami o charakterze trybalnych ornamentów. Słowem: wszelkie trendy wiosenne, które oglądaliśmy od Nowego Jorku po Paryż. Wszystko fantastycznie spójne i wyraziste. Brawo - to był bez wątpienia najlepszy pokaz, jaki widziała podczas polskiego FW. I wreszcie oddech świeżego powietrza! Tym razem gorąco plecam obejrzenie zdjęć na WP.
i mały bonus (obok modelki idzie Agnieszka Maciejak):
Następnie zrobiło się już bardzo tłoczno, a wiosenną kolekcję zaprezentowało studio MMC. Bardzo liczyłam na ich pokaz, bo czytałam dobre recenzje z ostatnich dokonań tego duetu projektantów, jednak chyba tym razem forma przygniotła samą treść, czyli projekty odzieży. Namiot wypełnił gęsty dym, a na wybieg weszła przepiękna tego wieczoru Pati Yang. Akurat w pociągu do Łodzi czytałam ciekawy wywiad z nią w Exklusivie i cały dzień chodziły mi po głowie jej wywody o trawie jęczmiennej. A tu taka niespodzianka. Pati zelektryzowała publiczność, a gdy się siedziało w sektorze najbliżej wyjścia dla modelek, to po prostu trudno było od niej oderwać oczy. A sama kolekcja? Stonowane kolory, głównie szarości, dość minimalistyczne ubrania, asymetrie, spiczaste ramiona, metalizowane tkaniny, futrzane dodatki - i ani grama satynowej kiecki. Niewątliwie była to jedna z lepszych kolekcji tego wieczoru - a może lepiej: jedna z dwóch, które się tego wieczoru wybroniły.
No a potem była rozczarowująca kolekcja Natashy Pavluchenko z włoskim stylem (?!) i sztucznymi kwiatami w roli głównej, nie wspominając o roli głównej Ilony Felicjańskiej. Natomiast jak już pisałam późniejsza historia sobotnich pokazów jest mi nieznana, a najbardziej żałuję Plastikowego, który wieczorem prezentował się w nurcie offowym. No ale cóż - trzeba się było sczilałtować koło północy, zagryźć szampana ogórkiem kwaszonym(tu buziaczek dla Madziary ;-)), odwiedziić łódzkie kluby (do Łodzi Kaliskiej na 100% jeszcze kiedyś wrócę), potańczyć i ogólnie odreagować ten pracowity dzień. A o niedzieli napiszę w kolejnym poście.
5 komentarzy:
Świetna recenzja, zgadzam się w 100% :)
czy tylko mi się tak wydaje, czy modelki z pokazu Agnieszki Maciejak wyglądają grubo?
świetny artykuł! ;)
Nie nie - szczuplutkie były ;-) choć chyba te elastyczne kombinezony są na zupełne patyczaki. Ciekawa jestem, czy trend na rompery się przyjmie...
Opisałaś pokazy które ja też widziałam (zazwyczaj kolejność jest odwrotna, ty coś opisujesz, ja tylko dlatego to oglądam), co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że jesteś moją ulubiona autorką tekstów o modzie.
Zaczne od tego, że bardzo spodobał mi sie Twój tekst.
Nie widziałam tych pokazów, ale patrząc na zdjęcia, muszę zgodzić się z Twoja oceną. Faktycznie, niewiele nowości, niewiele zaskakuje :) Czekam na dalsze recenzje.
Prześlij komentarz