W dzisiejszym odcinku odrobina awangardy z paryskich pokazów. Rei Kawakubo ostatnimi czasy uprawia na paryskim tygodniu mody działalność poniekąd publicystyczną. Projektantka ironicznie komentuje panujące trendy, wywraca komercję do góry nogami, lustruje lewą stronę modowych hitów. Tym razem dość literalnie - większość płaszczy z wiosennej kolekcji Kawakubo ma rękawy i kołnierze całkiem blisko ziemi, a marynarki w dość diaboliczny sposób ozdobione są na plecach swą "pustą" kopią. Trzeba przyznać, że ciarki przechodzą po plecach, gdy ogląda się zdjęcia z pokazu. Takie "puste" ubiory niepokoiły kiedyś Dickensa w słynnym passusie "Skeczów Boza" - zresztą ten pokaz jest próbą przemyślenia dwoistości w ogóle, osią tej dwoistości jest opozycja żywe/nieżywe, a może raczej: ożywione/nieożywione. Pod koniec pokazu modelki chodzą już w parach, i to jakby wyjętych z japońskiego horroru. A wszystko rozbraja uśmiech - w arcyzabawnym geście Kawakubo bierze na warsztat tzw. powrót kobiecych kształtów z jesiennych kolekcji Prady i Vuittona. Projektantka zakłada modelkom sztywnione biustnosze z anty-buduarowego czarnego tworzywa, a linię bioder kreśli tak przesadnie, że staje się ona luźnym torbielem... No i na "wybieg" wkraczają niemal idealne kopie słynnych sukienek a la lata 50te z kolekcji Jacobsa dla Vuittona: jedna nawet ma identyczne odszycie na dole spódnicy ;-) Tylko że: te sukienki na plecach też mają doszytą syjamską bliźniaczkę. Co chce nam powiedzieć Kawakubo - moim zdaniem dość trafnie komentuje ów kuriozalny powrót kobiecości, który faktycznie jest jak pułapka, w którą złapali nas projektanci. Cóż to za kobiecość, która dobrze wygląda tylko na niebotycznie wysokich chudzielcach? Jeśli z chudych robi pełnych, to z pełnych robi otyłych. Po prostu. Poza tym publicystycznym wątkiem, Kawakubo stworzyła kolejną wspaniałą kolekcję, która uczy nas myśleć o modzie, przypomina, że w przypadku mody jest w ogóle o czym myśleć...
Hussein Chalayan również nie tonuje swojego radykalizmu. Jego moda coś mówi, najczęściej w kontekście stricte antropologiczym. Tym razem projektant komentuje różnie rodzaje kulturowej izolacji. Na twarzach i głowach modelek czarne chustki - nietrudno odgadnąć, do czego pije Chalayan, ale sam twierdzi, że są to aluzje do historii Japonii. Zresztą Chalayan zakrywanie twarzy kobiet komentował już w swojej karierze w dość kontrowersyjny sposób. Na wybiegu pojawiają się czarne, zakapturzone postaci - ogólnie, tematem tej kolekcji jest opresja, przemoc, którą realizować można również przez ubiór. Dominują projekty dosłownie wyciosane - architektoniczne sukienki i koszule. I do tego fartuszek z idealnymi kobiecymi kształtami - świetne. Gdy patrzę na te projekty nie dziwię się, że ostatnio nazwisko Chalayana bardziej kojarzy się ze sztuką (wystawa w zeszłym roku w Londynie, w tym w Tokio) niż z modą.
Może chwila wytchenienia od tych mroków. Kolekcja Kenzo w tym roku jubileuszowa - 40 lat stuknęło marce, z tej okazji Antonio Marras powraca do japońskich motywów. W kolekcji dominują wspaniałe jedwabie drukowane w stylizowane kwiaty, buty na gigantycznych platformach, ale też biel w luźnym sportowym wydaniu. Marras wyczarowuje też ciekawe patchworki, nie boi się ryzykownych połączeń deseni. Na finał wspaniała parada mody etno - jakie to wszystko romantyczne!
Tsumori Chisato w tym roku świętuje 20lecie działalności - a pokaz jak zwykle jest bardzo kolorowy. Lekka, dziewczęca kolekcja - jak dla mnie wygląda na połączenie Soni Rykiel z Castelbajaciem. Od motywów marynarkich po infantylne naszywane zwierzątka. Jedno z moich marzeń to posiadanie ubrań tej projektantki na własność - są po prostu magiczne. Od czego mamy -ebay? Muszę zapolować!
Junya Watanabe jeszcze raz w krainie pasków. Wyszła z tego troszeczkę szalona kolekcja marynarska. Gdyby nie te dość odjechane stylizacje na głowach modelek - maski, dziwne kapelusze, peruki - byłaby to całkiem zwyczajna letnia kolekcja pasiastych ciuchów. No właśnie - siła przyciągania japońskich projektantów polega na tym, że odrealniają zupełnie pokazy mody, w ogóle zmieniają sposób w jaki się na takie pokazy patrzy. A przecież to zwyczajne paseczki, które szturmem wzięły ulice całego świata, modowe blogi i serca projektantów. Po prostu. A w kolekcji Watanabe klimat jak z Śmierci w Wenecji - prawdziwa parada kuracjuszy, plażowiczów. Swoją drogą zastanawiam się, czy występująca w Konkursie Chopinowskim Yuri Watanabe to rodzina projektanta, ale nie udało mi się w tej materii nic stwierdzić z całą pewnością...
Limi Yamamoto w kolekcji Limi Feu bawi się konwencjami męskie/damskie, a jej projekty są ironicznym komentarzem do instytucji małżeństwa. Moda ślubna to kuriozalna sprawa - nie jestem w stanie pojąć umiłowania kobiet do absurdalnych sukienek-bez czy sukienek-łabędzi, które kupowane są na tą specjalną okazje za nienormalnie wysokie ceny z sakramentalnym "Tradycji musi stać się zadość". Rozumiem, że tradycji może stać się zadość, gdy wykonujemy zupełnie nieistotne czynności: kasujemy bilet czy pijemy szampana w kolejnego takiego-samego-jak-każdy-inny sylwestra, ale żeby umizgiwać się do tradycji w ten ponoć najważniejszy dzień naszego życia?! Tego już zbyt wiele. No cóż - jestem antagonistką małżeństw, jakoś nie mam przekonania do tej przegniłej instytucji, małżeństwo postrzegam jako akt konformizmu, kapitulacji (dobrze, że mój konkubent tego nie czyta, bo przecież ciągle go nakłaniam do ślubu i zgarnięcia całej puli prezentów :DDD). Z drugiej strony, nie mierzi mnie raczej ten fakt u otoczenia. Ale jeśli już składać broń, to w sposób spektakularny. Kiedy wczoraj w TK Maxxie zobaczyłam doskonałą jedwabną sukienkę Manoush drukowaną w olbrzymie kwiaty, pomyślałam sobie: wymarzona suknia ślubna. Do tego ekonomiczna, jedyne 500 złotych. Limi Yamamoto pokazuje inne, bardziej minimalistyczne oblicze panny młodej z lekko rockowycm przesłaniem (stąd te martensy) - jeśli kogoś kochasz, nie musisz niczego dowodzić otoczeniu idiotycznymi uroczystościami. A suknia ślubna może być ultraprosta, czarna, porwana, może być melonikiem i edwardiańskimi spodniami ;-) Mamy taką rodzinną historię jakby rodem z powieści Angeli Carter - ktoś stracił zmysły, to w przeddzień ślubu żelazko nadpaliło welon... Traktuję ten rodzinny romans jako przestrogę przed zbytnią wiarą w konwenanse. A historia mody ślubnej jest naprawdę fascynująca, białe suknie są naprawdę nowym wynalazkiem - muszę poszukać jakiejś książki na ten temat...
A na koniec tata Limi, Yohji Yamamoto. Równiez kocha martensy, również kocha minimalizm, czerń i biel. Yamamoto w mrocznym, gotyckim wydaniu: twarze modelek obsypane bladym pudrem z mocnymi czerwonymi ustami - to wystarczy by wyznaczyć nastrój pokazu. W tej kolekcji Yamamoto wyjątkowo dużo dość psychodelicznych deseni. Wszystko jednak zawsze wraca do ukochanej przez projektanta czerni. Na koniec prawdziwie mocne wyznanie: This is me! Ostatni odcinek Paryża (nie myślcie sobie, że ominęłabym Margielę ;-)) już po weekendzie.
Hussein Chalayan również nie tonuje swojego radykalizmu. Jego moda coś mówi, najczęściej w kontekście stricte antropologiczym. Tym razem projektant komentuje różnie rodzaje kulturowej izolacji. Na twarzach i głowach modelek czarne chustki - nietrudno odgadnąć, do czego pije Chalayan, ale sam twierdzi, że są to aluzje do historii Japonii. Zresztą Chalayan zakrywanie twarzy kobiet komentował już w swojej karierze w dość kontrowersyjny sposób. Na wybiegu pojawiają się czarne, zakapturzone postaci - ogólnie, tematem tej kolekcji jest opresja, przemoc, którą realizować można również przez ubiór. Dominują projekty dosłownie wyciosane - architektoniczne sukienki i koszule. I do tego fartuszek z idealnymi kobiecymi kształtami - świetne. Gdy patrzę na te projekty nie dziwię się, że ostatnio nazwisko Chalayana bardziej kojarzy się ze sztuką (wystawa w zeszłym roku w Londynie, w tym w Tokio) niż z modą.
Może chwila wytchenienia od tych mroków. Kolekcja Kenzo w tym roku jubileuszowa - 40 lat stuknęło marce, z tej okazji Antonio Marras powraca do japońskich motywów. W kolekcji dominują wspaniałe jedwabie drukowane w stylizowane kwiaty, buty na gigantycznych platformach, ale też biel w luźnym sportowym wydaniu. Marras wyczarowuje też ciekawe patchworki, nie boi się ryzykownych połączeń deseni. Na finał wspaniała parada mody etno - jakie to wszystko romantyczne!
Tsumori Chisato w tym roku świętuje 20lecie działalności - a pokaz jak zwykle jest bardzo kolorowy. Lekka, dziewczęca kolekcja - jak dla mnie wygląda na połączenie Soni Rykiel z Castelbajaciem. Od motywów marynarkich po infantylne naszywane zwierzątka. Jedno z moich marzeń to posiadanie ubrań tej projektantki na własność - są po prostu magiczne. Od czego mamy -ebay? Muszę zapolować!
Junya Watanabe jeszcze raz w krainie pasków. Wyszła z tego troszeczkę szalona kolekcja marynarska. Gdyby nie te dość odjechane stylizacje na głowach modelek - maski, dziwne kapelusze, peruki - byłaby to całkiem zwyczajna letnia kolekcja pasiastych ciuchów. No właśnie - siła przyciągania japońskich projektantów polega na tym, że odrealniają zupełnie pokazy mody, w ogóle zmieniają sposób w jaki się na takie pokazy patrzy. A przecież to zwyczajne paseczki, które szturmem wzięły ulice całego świata, modowe blogi i serca projektantów. Po prostu. A w kolekcji Watanabe klimat jak z Śmierci w Wenecji - prawdziwa parada kuracjuszy, plażowiczów. Swoją drogą zastanawiam się, czy występująca w Konkursie Chopinowskim Yuri Watanabe to rodzina projektanta, ale nie udało mi się w tej materii nic stwierdzić z całą pewnością...
Limi Yamamoto w kolekcji Limi Feu bawi się konwencjami męskie/damskie, a jej projekty są ironicznym komentarzem do instytucji małżeństwa. Moda ślubna to kuriozalna sprawa - nie jestem w stanie pojąć umiłowania kobiet do absurdalnych sukienek-bez czy sukienek-łabędzi, które kupowane są na tą specjalną okazje za nienormalnie wysokie ceny z sakramentalnym "Tradycji musi stać się zadość". Rozumiem, że tradycji może stać się zadość, gdy wykonujemy zupełnie nieistotne czynności: kasujemy bilet czy pijemy szampana w kolejnego takiego-samego-jak-każdy-inny sylwestra, ale żeby umizgiwać się do tradycji w ten ponoć najważniejszy dzień naszego życia?! Tego już zbyt wiele. No cóż - jestem antagonistką małżeństw, jakoś nie mam przekonania do tej przegniłej instytucji, małżeństwo postrzegam jako akt konformizmu, kapitulacji (dobrze, że mój konkubent tego nie czyta, bo przecież ciągle go nakłaniam do ślubu i zgarnięcia całej puli prezentów :DDD). Z drugiej strony, nie mierzi mnie raczej ten fakt u otoczenia. Ale jeśli już składać broń, to w sposób spektakularny. Kiedy wczoraj w TK Maxxie zobaczyłam doskonałą jedwabną sukienkę Manoush drukowaną w olbrzymie kwiaty, pomyślałam sobie: wymarzona suknia ślubna. Do tego ekonomiczna, jedyne 500 złotych. Limi Yamamoto pokazuje inne, bardziej minimalistyczne oblicze panny młodej z lekko rockowycm przesłaniem (stąd te martensy) - jeśli kogoś kochasz, nie musisz niczego dowodzić otoczeniu idiotycznymi uroczystościami. A suknia ślubna może być ultraprosta, czarna, porwana, może być melonikiem i edwardiańskimi spodniami ;-) Mamy taką rodzinną historię jakby rodem z powieści Angeli Carter - ktoś stracił zmysły, to w przeddzień ślubu żelazko nadpaliło welon... Traktuję ten rodzinny romans jako przestrogę przed zbytnią wiarą w konwenanse. A historia mody ślubnej jest naprawdę fascynująca, białe suknie są naprawdę nowym wynalazkiem - muszę poszukać jakiejś książki na ten temat...
A na koniec tata Limi, Yohji Yamamoto. Równiez kocha martensy, również kocha minimalizm, czerń i biel. Yamamoto w mrocznym, gotyckim wydaniu: twarze modelek obsypane bladym pudrem z mocnymi czerwonymi ustami - to wystarczy by wyznaczyć nastrój pokazu. W tej kolekcji Yamamoto wyjątkowo dużo dość psychodelicznych deseni. Wszystko jednak zawsze wraca do ukochanej przez projektanta czerni. Na koniec prawdziwie mocne wyznanie: This is me! Ostatni odcinek Paryża (nie myślcie sobie, że ominęłabym Margielę ;-)) już po weekendzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz