Nie mogę się otrząsnąć po tym, jak wczoraj mijałam dwóch młodych dżentelmenów w dresie, którzy z wielkim znawstwem rozprawiali o zdaniach zawierających anakolut. Czy świat się zmienia, czy ja się zmieniam? Doprawdy nie jestem w stanie ocenić. Ależ mi się bałaganu narobiło przez ominięcie jednego dnia Fashion Weeka, nie mogę się pozbierać przez to. A miałam już wzorowy porządek. Miejmy nadzieję, że do Londynu uwinę się z układaniem wszystkiego na odpowiednich półeczkach. Zabierajmy się wreszcie do roboty!
Co sezon jednym z ważniejszych punktów nowojorskiego tygodnia mody jest dla mnie kolekcja 3.1 Phillip Lim. Wydaje mi się, że jest to projektant, który umie doskonale wypośrodkować swoje pomysły - jego wersja mody nie krzyczy trendami, ale też nie popada w pretensjonalny minimalizm. Po prostu - projektuje ubrania dla kobiet. Kolekcja wiosenna z prostymi fasonami naprawdę mi się podobała, a w jesiennej odsłonie Phillip Lim nawiązuje do powracających lat 70tych. Co nie znaczy, że mamy tu wyłącznie dzwony i klimaty amerykańskiego campusu sprzed trzydziestu kilku lat. Wręcz przeciwnie - powroty do historii są tylko subtelnymi akcentami, a cała kolekcja sprawia wrażenie dość nowoczesnej. Dużo tu luźnych, sportowych kurtek i płaszczy (będących czymś w rodzaju połączenia peleryny i kożuszka), dzianin. W wersji wieczorowej cekinów i szyfonu. Kolejny raz na wybieg wkracza kraciasty loden. No i szelki. Nie wiem, jak wam, ale mi się dość marnie kojarzą ostatnio, bo podbiły bazary. Niestety spódnica z wysokim stanem, na szelkach stała się już wprost idiomatycznym bazarowo-biurowym widmem. No ale Phillip Lim na pewno bazarowy nie jest. Just look:
Ciekawa kolekcję zaprezentował Alexandre Herchcovitch. Zamiast do carskiej Rosji wybrał się do równie zmitologizowanego Związku Radzieckiego. Zapachniało militarno-etnicznym przepychem. Na głowach chustki (?) oplecione łańcuchami i biżuterią, mnóstwo zapożyczeń z ludowych, armeńskich haftów, bufiaste rękawy i wyszywane nogawki. Jednak pewna nuda i przewidywalność tego folklorystycznego bazaru została przełamana nawiązaniem do mody grunge (krata, ramoneski, suwaki, ciężkie buty), a może nawet mody gotyckiej (czarne suknie z koronki). Uważam, że jest to niezwykle udana kolekcja i radzę wszystkim obejrzeć w całości na style. Żonglerka deseniami jest to nieziemska, choć może wszystko trąci kiczem. Warto jednak zauważyć, że ten deseniowy kicz na polskich ulicach nie występuje: ludzie stronią od miksowania tkanin, boją się kolorów. Ostatnio na jednym blogu szafiarskim wyczytałam sznureczek anonimowych komentarzy pod stylizacją, gdzie autorka połączyła kwiecistą sukienkę i gruby lekko melanżowy męski kardigan. Wiele osób twierdzi, że to do siebie nie pasuje. Chciałoby się powiedzieć: i właśnie o to chodzi! Czasami jak coś do siebie nie pasuje, to dopiero wtedy pasuje. Dla ludzi bez wyobraźni to dramat mody. Utrze wam nosa, zobaczycie!
Podobne deseniowe szaleństwo ogarnęło w tym sezonie Annę Sui. Przyznam, że to też jedna z projektantek, które bardzo lubię. Właśnie za ten nadmiar, którym potrafi się bawić. Rozumiem ludzi, którzy cenią minimalizm. Minimalizm jest piękny. Jednak degrengolada kolorów i wzorów jest piękniejsza. Przynajmniej ja tak uważam. Nie mieszkam w lofcie, nie kupuję albumów o sztuce ważących pół tony, które ładnie wyglądają na regale, nie wierzę w wyższą klasę średnią. Ja taplam się w bałaganie, półśrodkach i brudzie. Nie lubię sterylnego świata. Zauważam w nowojorskich pokazach wyraźny trend vintage i Anna Sui z pewnością do niego należy. Jego główne cechy to mieszanie wzorzystych tkanin retro, dodatki z futra i kożucha, motywy etno, boho, niezgrabne buty (bo bez niebotycznych obcasów), kolorowe rajstopy, ciągłe nawiązania do lat 70tych. Wszystko to mamy w tej kolekcji. Anna Sui inspirowała się amerykański wydaniem Arts and Crafts Movement. Bardzo bliska mojemu serca to tematyka, bo kilka semestrów podczas studiów anglistycznych zgłębiałam brytyjski ruch odnowy rzemiosła - muszę przyznać, że ta tematyka mnie fascynuje od wielu lat. Przede wszystkim podnieca w tym protest przeciwko brzydocie tego, czym człowiek się na co dzień otacza. Jak bardzo to prawdziwe, gdy przeszukujemy popularne sklepy w poszukiwaniu ładnych deseni. Naprawdę sytuacja deseniowa jest tragiczna. Po prostu są brzydkie i kiczowate. Mam nadzieję, że będą kopiować od Sui w sklepach dla zwykłych zjadaczy chleba. W takie szare dni jak dzisiaj ona jest po prostu pokarmem dla ducha. Dlatego zaraz wkleję sporą, energetyzująca dawkę obrazków. To będzie pstrokata jesień dla odważnych kobiet! No i w tym pokazie naprawdę świetna obsada modelek - w tym cudowna Karen Elson.
Proenza Schouler również postawili na wzory, ale w zupełnie innym wydaniu. Zamiast inspiracji historycznych kolejna porcja komputerowych wydruków. Majaczą wężowate piksele znane doskonale z ostatnich kolekcji McQueena. Poza tym, bardzo szkolnie i lolitkowato. Dominują sukienki baby-doll, płaszczyki zapinane na kołki, a do wszystkiego pończochy samonośne, które widać w całej swej okazałości. No cóż - lubię projektantów Proenza Schouler, na pewno Lookbook wyje z rozkoszy :-) Szkoda, że w Polsce mają tak mało fanek, chętnie bym kogoś tak wystrojonego zobaczyła na ulicy. Mroczne uczennice to chyba pokłosie wspaniałej wiosennej kolekcji Miu Miu. Spodziewam się ich wysypu w Paryżu.
No i w tym rzucie rozprawię się jeszcze z Michaelem Korsem. Ten projektant jest obsesjonatem kultury amerykańskiej i co sezon czerpie z jakiegoś ikonicznego wizerunku Amerykanki. Tym razem była to tzw. kobieta luksusowa, w drodze z metropolii do kurortu lub odwrotnie. Futra, skóry, zamsze, kamelowe płaszcze, dzianiny, stalowe garnitury, wełniane płaszcze w drobną jodełkę. Jak dla mnie, tego za-dużo jest tu zdecydowanie za dużo. Oczy mnie rozbolały od tego przepychu. Pakuję walizkę i dzwonię po prywatnego jeta, niech mnie odstawią na odwyk do Aspen. He. Reszta wieczorem, jak wrócę z kurortu. Jedyna rzecz fajna w całym tym okropnym pokazie to połączenie koloru camel i szarości. To naprawdę elegancko wygląda - rozważę, gdy następnym razem będę się przebierać za kobietę sukcesu.
PS. I wiadomość z ostatniej chwili - moja przeróbka butów Sonia Rykiel, którą pewnie niektórzy kojarzą z drugiego bloga, zakwalifikowała się do półfinału konkursu Śmieć-deaktywacja. Huuuuuuuuuurrrrrrrraaaaaa! Strasznie się cieszę, a szczególnie dlatego, że konkurs ten jest promocją pewnego kreatywnego myślenia o modzie, które chyba od zawsze przyświeca tym rzeczom prezentowanym przeze mnie na blogach. Jupi! Ale fajnie.
1 komentarz:
Co do dżentelmenów od dresów i anakolutów: może chłopaki chcą być in i wzięli se do serca trynd pt. "dres w wersji eleganckiej"? Co, szafiarki mogą, a oni nie? Ino haj hils zabrakło, na taki queer jeszcze poczekamy.
Prześlij komentarz