Na chwilkę odpłynęłam od paryskiego tygodnia mody - nawiedziła mnie szanowna sorella i wreszcie miałam szansę przejrzeć jesienną ofertę sklepów. Ponieważ coraz rzadziej zaopatruję się w sieciówkowym obiegu większość śródmiejskich przybytków konsumpcji opuszczałam z niesmakiem. Wygórowane ceny, koszmarna jakość, brak prawdziwie ciekawych ciuchów - zaczynam się zastanawiać, co jest tak naprawdę pociągającego w gigantycznych masówkach... W ogromnym sklepie sportowym (wizyta w nim spotęgowała moją niechęć do skomercjalizowanego sportu) nabyłam tylko parę wymarzonych kaloszy, które tak naprawdę są gumowymi butami do jazdy konnej. I jaka to była radość: na półce, z której literalnie wymieciono wszystko od rozmiaru 37 do 42 czekała na mnie jedna jedyna, ostatnia i idealnie pasująca para 36 ;-) Zdaję sobie sprawę, że ta półka zapełni się przy kolejnej dostawie, a po mieście śmigają dziesiątki takich kaloszy, ale jako kosument poczułam się spełniona. Teraz czekam na deszcz, śnieg, pluchę - już nie są mi straszne, a przynajmniej nie są straszne moim stopom! Ale póki co świeci słońce i wieje mocny wiatr, a w stolicy Francji dobiega końca tydzień mody...
Paryż na tle innych wydarzeń ostatniego miesiąca wydaje się miejscem dość nudnym. Kilkoma rzeczami jestem wręcz rozczarowana. Dajmy na to: nowa kolekcja Chloe. Zaczynam mieć już obsesję, że sezon jesienny wypadł pod względem modowym wyjątkowo dobrze, wyraziście - teraz ciężko nadgonić te wszystkie ikoniczne kolekcje. A do takich z pewnością należała jesienna, ciepła, beżowo-brązowa kolekcja Chloe. Na wiosnę Hannah MacGibbon proponuje o wiele więcej bieli, więcej stylu sportowego, a z drugiej strony: sporo dość rozpasanych jak na tę projektantkę sukien wieczorowych. I jest w tej części wieczorowej coś z ostatniego pokazu Lanvin: tak samo cieliste góry, tak samo szerokie, plisowane doły. I tu zawitały wieczorwe lata 70te, choć w kolekcji Chloe jak zwykle wyróżnia się dość intensywne zastosowanie skór naturalnych. Znowu jest dość ascetycznie, a może nawet już odrobinkę nudno. Natomiast kolekcja butów jest dla mnie nie do przyjęcia: rozdeptane baletki w pudrowym różu i sandały trzymające się na dużym placu u nogi nie wydają mi się ani estetyczne, ani wygodne. Może się czepiam, ale na chwilę obecną minimalizm zaczyna mocno nużyć...
Kolejna projektantka, która w tym sezonie moim zdaniem wypadła dość blado, to Stella McCartney. Podczas gdy dość oszczędne zestawy w męskim stylu są naprawdę doskonałe, to pozostała część kolekcji jest dla mnie wątpliwa. A szczególnie epizod dżisowy - dżinsowe bluzy z szerokimi rękawami i dość pokraczne spódnico-spodnie w ogóle do mnie nie przemawiają. Wydają mi się nieprzyjemne w noszeniu - skoro dżins ów zachowuje swój przerośnięty kształt, to zakładam, że jest twardy i sztywny. No nie wiem - w ogóle nie znoszę dżisnowych total-looków, bo kojarzą mi się z latami 90tymi, czyli pewnym odzieżowym koszmarem. Stella pokazała również swoją wersję maxisukienek zapożyczonych z lat 70tych - dla unowocześnienia dodała im głębokie rozcięcia, eksponujące nogi. I znowu coś mi tu nie gra, coś mi się nie podoba. A na koniec wzory - i to jakie! Wypisz wymaluj - cerata! Miuccia miała swoje banany, a Stella ma cały asortyment cytrusów, wraz z listowiem. Tak - wiem, że to jedwab, że to ma być piękne. Dla mnie w tej chwili raczej groteskowe, choć nie wykluczam, że teraz w secondhandach będę się rozglądać za takimi gadżetami ;-) A taką ładną sukienkę w cytryny niedawno przepuściłam... No cóż - projektanci mają lepsze i gorsze momenty, moim zdaniem ten należy to tych ostatnich.
I jeszcze jedna rozczarowująca chwila: debiutancki pokaz Ungaro Gilesa Deacona. Od kilku miesięcy zastanawiałam się, jak młody rebeliant wpisze się w poetykę czegoś tak szacownego jak Ungaro. Po pierwsze, błędem chyba było zasypanie wybiegu kiczowatymi kwiatkami, trawnikiem i volkswagenem garbusem. Na tym szalonym tle koronkowe ciuchy wyglądają dość absurdalnie. OK - może takie było zamierzenie, ale efekt jest dość nieudany. Rozumiem, że kolekcja miała być maksymalnie kampowa, bo tę poetykę kontrolowanego kiczu uwielbia Deacon - jednak to, co jest fantastyczne w jego autorskich kolekcjach, tu jakoś nie wypaliło. Mocne makijaże, ciężka biżuteria, fryzury a la Tymoszenko sparowane z koronkami, piórami, widoczną bielizną i czarnymi rajstopami - a wszystko na tle garbusa przysypanego stokrotkami. Hullo? Nawet dla mnie to zbyt wiele. Do tego ciuchy naprawdę nie robią piorunującego wrażenia. Szkoda.
A teraz będą już tylko zachwyty i pochwały. Najpierw Celine. Phoebe Philo mocno trzyma się swojej wersji minimalizmu. Nową kolekcję Celine wypełniają znane już proste fasony romansujące z luźnym stylem sportowym: bawełniane tuniki, koszule, spodnie o prostych nogawkach. Tę bazę Philo wzbogaciła elementami stylu etno - są grubo plecione wełniane okrycia, geometryczne zdobienia lekko przypominające modne wzory trybalne. Kolorystyka bieli, czerni i beżu podejmuje odważny romans z niebieskim, brązem oraz mocnym pomarańczowym. I kolekcja Celine gotowa.
Riccardo Tisci na wiosnę wpadł w dość mroczny nastrój. Nowa kolekcja Givenchy to nic więcej niż czerń, biel, panterka, przeźroczystości, suwaki i mocne buty na platformie. Z tych elementów powstają stylizacje kojarzące się z gotyckimi subkulturami. Oczywiście gdyby to nie był Tisci, to bym na to sarkała, ale on potrafi w tak kontrolowany sposób odegrać na wybiegu jakiś spektakl, że trudno nie mieć respektu. No i przede wszystkim Tisci najdoskonalej po tej stronie Atlantyku (i po tej stronie kanału La Manche ;-)) wykorzystał potencjał transparentnych tkanin. Uuuuuuu - mocne!
I na finał tego posta moja najukochańsza do tej pory paryska kolekcja. Stefano Pilati. Na fali tegorocznej wystawy retrospektywnej YSL projektant oddał hołd Laurentowi w sposób naprawdę imponujący. Powrotów do Laurenta w tych tygodniach mody było już kilka, ale Pilati pokazał niezwykłą klasę. Modelki w nieskazitelnym, lekko teatralnym makijażu, z upiętymi włosami, z paznokciami w ciemnym burgundzie, w złotych butach, złotej biżuterii. Na tym tle wspaniałe projekty Pilati: klasyczne trencze i wełniany płaszcz z szerokim, stębnowanym kołnierzem, wieczorowe kombinezony, pachnące latami 70tymi sukienki, portfelowe spódnice wykończone wyrazistą falbaną, eleganckie suknie z jedwabiu drukowanego... w odciski palców. A wszystko takie kontrolowane, spójne, na wysokim C! Ach, szczęka mi opadła na widok tych cudowności. Bravissimo, Pilati! Tylko czy to nie jest przypadkiem jakiś antykwariat, muzeum mody...? Nie, odpędzam szybkę tę myśl. Wszak jestem zakochana.
Paryż na tle innych wydarzeń ostatniego miesiąca wydaje się miejscem dość nudnym. Kilkoma rzeczami jestem wręcz rozczarowana. Dajmy na to: nowa kolekcja Chloe. Zaczynam mieć już obsesję, że sezon jesienny wypadł pod względem modowym wyjątkowo dobrze, wyraziście - teraz ciężko nadgonić te wszystkie ikoniczne kolekcje. A do takich z pewnością należała jesienna, ciepła, beżowo-brązowa kolekcja Chloe. Na wiosnę Hannah MacGibbon proponuje o wiele więcej bieli, więcej stylu sportowego, a z drugiej strony: sporo dość rozpasanych jak na tę projektantkę sukien wieczorowych. I jest w tej części wieczorowej coś z ostatniego pokazu Lanvin: tak samo cieliste góry, tak samo szerokie, plisowane doły. I tu zawitały wieczorwe lata 70te, choć w kolekcji Chloe jak zwykle wyróżnia się dość intensywne zastosowanie skór naturalnych. Znowu jest dość ascetycznie, a może nawet już odrobinkę nudno. Natomiast kolekcja butów jest dla mnie nie do przyjęcia: rozdeptane baletki w pudrowym różu i sandały trzymające się na dużym placu u nogi nie wydają mi się ani estetyczne, ani wygodne. Może się czepiam, ale na chwilę obecną minimalizm zaczyna mocno nużyć...
Kolejna projektantka, która w tym sezonie moim zdaniem wypadła dość blado, to Stella McCartney. Podczas gdy dość oszczędne zestawy w męskim stylu są naprawdę doskonałe, to pozostała część kolekcji jest dla mnie wątpliwa. A szczególnie epizod dżisowy - dżinsowe bluzy z szerokimi rękawami i dość pokraczne spódnico-spodnie w ogóle do mnie nie przemawiają. Wydają mi się nieprzyjemne w noszeniu - skoro dżins ów zachowuje swój przerośnięty kształt, to zakładam, że jest twardy i sztywny. No nie wiem - w ogóle nie znoszę dżisnowych total-looków, bo kojarzą mi się z latami 90tymi, czyli pewnym odzieżowym koszmarem. Stella pokazała również swoją wersję maxisukienek zapożyczonych z lat 70tych - dla unowocześnienia dodała im głębokie rozcięcia, eksponujące nogi. I znowu coś mi tu nie gra, coś mi się nie podoba. A na koniec wzory - i to jakie! Wypisz wymaluj - cerata! Miuccia miała swoje banany, a Stella ma cały asortyment cytrusów, wraz z listowiem. Tak - wiem, że to jedwab, że to ma być piękne. Dla mnie w tej chwili raczej groteskowe, choć nie wykluczam, że teraz w secondhandach będę się rozglądać za takimi gadżetami ;-) A taką ładną sukienkę w cytryny niedawno przepuściłam... No cóż - projektanci mają lepsze i gorsze momenty, moim zdaniem ten należy to tych ostatnich.
I jeszcze jedna rozczarowująca chwila: debiutancki pokaz Ungaro Gilesa Deacona. Od kilku miesięcy zastanawiałam się, jak młody rebeliant wpisze się w poetykę czegoś tak szacownego jak Ungaro. Po pierwsze, błędem chyba było zasypanie wybiegu kiczowatymi kwiatkami, trawnikiem i volkswagenem garbusem. Na tym szalonym tle koronkowe ciuchy wyglądają dość absurdalnie. OK - może takie było zamierzenie, ale efekt jest dość nieudany. Rozumiem, że kolekcja miała być maksymalnie kampowa, bo tę poetykę kontrolowanego kiczu uwielbia Deacon - jednak to, co jest fantastyczne w jego autorskich kolekcjach, tu jakoś nie wypaliło. Mocne makijaże, ciężka biżuteria, fryzury a la Tymoszenko sparowane z koronkami, piórami, widoczną bielizną i czarnymi rajstopami - a wszystko na tle garbusa przysypanego stokrotkami. Hullo? Nawet dla mnie to zbyt wiele. Do tego ciuchy naprawdę nie robią piorunującego wrażenia. Szkoda.
A teraz będą już tylko zachwyty i pochwały. Najpierw Celine. Phoebe Philo mocno trzyma się swojej wersji minimalizmu. Nową kolekcję Celine wypełniają znane już proste fasony romansujące z luźnym stylem sportowym: bawełniane tuniki, koszule, spodnie o prostych nogawkach. Tę bazę Philo wzbogaciła elementami stylu etno - są grubo plecione wełniane okrycia, geometryczne zdobienia lekko przypominające modne wzory trybalne. Kolorystyka bieli, czerni i beżu podejmuje odważny romans z niebieskim, brązem oraz mocnym pomarańczowym. I kolekcja Celine gotowa.
Riccardo Tisci na wiosnę wpadł w dość mroczny nastrój. Nowa kolekcja Givenchy to nic więcej niż czerń, biel, panterka, przeźroczystości, suwaki i mocne buty na platformie. Z tych elementów powstają stylizacje kojarzące się z gotyckimi subkulturami. Oczywiście gdyby to nie był Tisci, to bym na to sarkała, ale on potrafi w tak kontrolowany sposób odegrać na wybiegu jakiś spektakl, że trudno nie mieć respektu. No i przede wszystkim Tisci najdoskonalej po tej stronie Atlantyku (i po tej stronie kanału La Manche ;-)) wykorzystał potencjał transparentnych tkanin. Uuuuuuu - mocne!
I na finał tego posta moja najukochańsza do tej pory paryska kolekcja. Stefano Pilati. Na fali tegorocznej wystawy retrospektywnej YSL projektant oddał hołd Laurentowi w sposób naprawdę imponujący. Powrotów do Laurenta w tych tygodniach mody było już kilka, ale Pilati pokazał niezwykłą klasę. Modelki w nieskazitelnym, lekko teatralnym makijażu, z upiętymi włosami, z paznokciami w ciemnym burgundzie, w złotych butach, złotej biżuterii. Na tym tle wspaniałe projekty Pilati: klasyczne trencze i wełniany płaszcz z szerokim, stębnowanym kołnierzem, wieczorowe kombinezony, pachnące latami 70tymi sukienki, portfelowe spódnice wykończone wyrazistą falbaną, eleganckie suknie z jedwabiu drukowanego... w odciski palców. A wszystko takie kontrolowane, spójne, na wysokim C! Ach, szczęka mi opadła na widok tych cudowności. Bravissimo, Pilati! Tylko czy to nie jest przypadkiem jakiś antykwariat, muzeum mody...? Nie, odpędzam szybkę tę myśl. Wszak jestem zakochana.
1 komentarz:
nogi modelek z pokazu Chloe wyglądają strasznie męsko...
jak dla mnie te buty są straszne.
Prześlij komentarz