Niezwykle spostrzegawcze oko jednego z krytyków dostrzegło w kadrze filmu "Seks w wielkim mieście 2" okładkę książki Susan Sontag "Against Interpretation". Doprawdy, podziwiam to zdumiewające znalezisko. To tak, jakby ktoś na śmietniku znalazł brylantowy pierścionek. Czy raczej: to tak, jakby ktoś ów brylantowy pierścionek dostrzegł na odpustowym straganie. Szczerze mówiąc, zwlekałam z tym podsumowaniem swojego seansu filmu, zupełnie jakbym gdzieś z tyłu głowy słyszała podszepty o porzuceniu prób interpretacji. Bo po co to wielkie halo? Jeśli napiszę, że film mi się nie podobał, bo był nudny i do tego głupi, okaże się, że mam zbyt wielkie wymagania względem rozrywkowych numerów (no tak - argument ze zbyt wielkich wymagań jest w kontekście tego filmu wyjątkowo trafny, jakkolwiek nietrafiony sposób myślenia o życiu w ogólności ten dziwaczny argument reprezentuje). Jeśli napiszę, że podobał mi się jak cholera, to będzie to jawny znak, że jestem wielką fanką przygód Carrie i jej przyjaciółek. Ale przecież tak właśnie podzieliły się głosy krytyków i publiczności: ci, którzy mieli wielkie (a może jakiekolwiek) wymagania, wyszli rozczarowani, a bezkrytyczni fani jak zwykle zostali połechtani w czułe miejsce (ponoć znajduje się ono na końcu słowa "shopping"). Jako, że moje czułe miejsce nie znajduje się na końcu słów, tylko w okolicach zakończeń nerwowych, siedziałam w Kinotece zagryzając wargi i myśląc: kiedy wreszcie ten przebierany w Diora koszmar się skończy...
Po pierwszej części kinowej wersji kultowego serialu pocieszałam się: if not sex, then at least the city. W drugim odcinku nie ma już nawet city, albowiem wszystko dzieje się w konwencji komedii salonowej, której bohaterowie nagle wyruszają na Bliski Wschód (niektórzy twierdzą, że to tylko po to, żeby scenarzysta mógł użyć żartobliwego sformułowania "Lawrence of my labia"), aby wobec jakichś kluczowych doświadczeń konfrontacji z "Innymi" (no cóż konwencja filmowych fabuł to rzecz święta) przeżyć wewnętrzną przemianę i powrócić do starej dobrej Ameryki. Powiem szczerze, że oba wcielenia tego scenariusza są po prostu nieudane. Film przypomina raczej sklejankę fragmentów, które równie dobrze mogłyby być rozrzucone po kolejnych odcinkach serialu: i może tak właśnie byłoby lepiej. Ciągnie się wszystko niemiłosiernie, a zaczyna całkiem od czapy - bo po co w tym filmie jest to absurdalne gejowskie wesele? Żeby pokazać, jak to Mr Big jest tolerancyjnym konserwatystą, który ironizuje na temat gejowskich ślubów i do tego ogląda czarno-białe filmy, a Carrie lekko głupkowatym androgynicznym wampem w wieku średnim z całym dobrodziejstwem inwentarza? A może tylko po to, żeby wkleić gdzieś Lizę Minelli i jej numer w czarnych rajstopkach? Wiadomo, że ta scena będzie przebojem na babskich wieczorkach, gdzie tylko czasem znad piwa i pitolenia spogląda się w ekran... Ale mówiąc szczerze: i we mnie ta Liza wywołała raczej smutek zażenowania niż rechotliwą radość - mogli zamiast niej dać jakąś drag-queen. Ta pierwsza drag-queen zapowiadałaby film doskonale - bo czyż poprzebierane do nieprzytomności bohaterki nie przypominają barowych szansonistek o nieokreślonej płci?
A przecież mogło być inaczej: małżeńskie rozterki pośród gospodarki w kryzysie... czyż to nie jest świetny materiał na inteligentną komedię obyczajową? Pierwsza scena, gdzie kreacja Carrie jest fantastycznym uśmiechem w kierunku klasycznego The Seven Year Itch (zawsze mnie trochę wkurza polski tytuł Słomiany wdowiec), zapowiada coś bardziej semiotycznie wciągającego niż paradę torebek i butów. Gdyby to był film o syndromie "terrible twos", to nawet ja - osoba raczej indyferentna wobec problemu małżeństwa - dałabym się wciągnąć. No niestety - na otarcie łez dostałam pokaz kolekcji Halston Heritage i przebitki irlandzkiej niani z puszczonym wolno biustem. Z kolei superluksusowa wyprawa bohaterek do Abu Zabi oprócz okazji do wyeksponowania owego raju na ziemi, który pomimo kryzysu, istnieje gdzieś jako owa wielka nadzieja Zachodu, w filmowej fabule stanowi pewne tło ideologiczno-polityczne. Samantha mówi: "I wanna go somewhere rich!" - i to jest doskonałe podsumowanie intencji całego filmu. They're not in Kansas anymore - jednak owo kapiące przepychem Emerald City posiada mroczną podszewkę, która zakłóca spokój naszych uroczych turystek. Nagość i seks są tabu, nieszczęśliwe mieszkanki Emiratów muszą nosić burki, a hinduski służący jest beznadziejnym romantykiem na dorobku. Jaki z tego morał? Każdy ma swoje problemy... Carrie i Mr. Big kłócą się o buty na kanapie i telewizor w sypialni. Natomiast Hindus z hotelowej obsługi widzi się z żoną raz na kilka miesięcy, bo nie stać go na bilet. Jedni mają za dużo, inni za mało, ale najważniejsze, że miłość (sic!) zwycięża wszelkie przeciwności ekonomiczne. No cóż - od zawsze współczułam owym cierpiącym na klęskę urodzaju! ;DD A panie w burkach? Trzeba im współczuć, bo nie mogą do woli zajadać frytek i eksponować swoich najnowszych kreacji od projektantów wprost z Piątej Alei. Na znak protestu z niepodrobionej Birkin bag należy wysypać garści prezerwatyw i rzucić nimi w odzianych w egzotyczne szaty szowinistów albo na widoku owych iście średniowiecznych mieszkańców Wschodu przejechać ręką po wzwiedzionym członku towarzysza wczasowego romansu, z którym za chwilę będziemy uprawiać iście filmowy seks na plaży (no cóż - jestem wyjątkowo przywiązana do postkolonialnej teorii beach encounters...). I to jest ten feminizm w wersji pop, który przecież doskonale znamy z serialu. Jednak serial trwał pół godziny i dzięki swej lakoniczności był wciągający (ach te niedopowiedzenia!), a film trwa dwie i pół godziny i nudzi. Jak napisał jeden z recenzentów, przez większość czasu zastanawiamy się, jaka nagła i absurdalna śmierć mogłaby spotkać te niewiarygodnie nudne lampucery w głupich ciuchach... Polecam wam serdecznie tę recenzję, bo boki zrywać przy niej można, a nic lepszego ponad dzieło owego znakomitego publicysty dla was tutaj nie wysmażę...
Oczywiście - pomimo zażenowania wywołanego filmem - po przyjściu do domu chciałam się natychmiast dowiedzieć (i to w szczegółach), kto zaprojektował te wszystkie szalone ciuchy. Ogłaszam zatem, że dogłębną wiedzę zaczerpnąć można ze strony InStyle. Oprócz opisu kreacji z drugiej części Seksu w wielkim mieście znajdziecie tam też świetny przegląd bardziej spektakularnych strojów Carrie z różnych odcinków serialu. Polecam wam też
wywiad z Patricią Field(sorki, że cytuję tu OK (haha!), ale akurat fajny wywiad). Najbardziej liczyłam na te flashbacki, które miały pokazać maestrię stylistyczną Field, jednak - ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu - były one jedynie przebitkami kilkusekundowej długości. Ale czego się nie robi, żeby zamaskować znaki czasu na twarzach aktorek, które w konfrontacji z ciuchami z lat 80tych i 90tych wyglądały po prostu śmiesznie... Jeśli chodzi o samą pracę Field w tym filmie, to oczywiście jest jak zwykle nieprzewidywalna i szalona. Pewne stylizacje staną się po prostu klasykami: tak jak strój Carrie podczas wyprawy na suk (koszulka J'adore Dior i cudowna wielka halka Zaca Posena (słowo daję, myślałam, że to Dior!), kostiumy Samanthy z etnicznym Ralphem Laurenem w roli głównej czy wspaniała różowa garsonka Diora, w której paradowała Charlotte. Uwagę zwraca przede wszystkim padające w tym filmie wiele razy słowo "vintage". Mamy vintage Rolex (tak, właśnie słowem vintage odróżnia się od podróbek z suku!), vintage Valentino (kto robi ciasteczka w białym Valentino!), a przede wszystkim Halston vintage. Plisowane sukienki Halstona na pewno za chwilę przeistoczą się w wersje sieciówkowe. Zresztą, ta dominacja Halstona, projektanta amerykańskiego par excellence, idzie ręka w rękę z modową popularnością lat 70tych. Może dlatego opuszczające modną sferę zainteresowań lata 80te są pokazane tylko w tych setnych sekundy, a Halston dostaje rolę główną i trzeba przyznać: świetnie zagraną! Skończmy więc na optymistyczną nutę - może kino to zbyt wielkie progi dla tego filmu, jednak kiedyś, gdy być może stanie się campowy, Seks w wielkim mieście 2 może być niegłupim pomysłem na spędzenie zakrapianego alkoholem seansu domowego, koniecznie w towarzystwie psiapsiółek, czipsów (a może nawet frytek) i gejów!
1 komentarz:
Polecam też inteligentny polski komentarz: http://film.interia.pl/recenzje/news/seks-z-obowiazku,1485964,6290
Prześlij komentarz