METKI Archiwum


L.O.V.E., czyli miłość w szponach metek.

W kultowej scenie z filmu Miś podczas przedstawienia teatralnego tatuś mówi do dziecka: "Patrz synku, tak właśnie wygląda baleron!". Tak się właśnie czułam podczas seansu filmu "Sex w wielkim mieście" w nowym kinie Praha. Liczyłam na dużo, zresztą pisałam tu już na ten temat: liczyłam na ciekawy film, z którego, tak jak z serialu, dowiem się czegoś więcej o sobie... jako kobiecie. Niestety - film przypomina reklamową papkę, coś jak Eintopf metek i logo, przyprawiony szelestem designer clothes, spatynowanym połyskiem designer furniture, mdłym zapachem designer foods, irytującym posmakiem designer life, a nade wszystko głupkowatym dryń dryń dryń designer cell phone. W sumie ten film mógłby się nazywać nie seks w wielkim mieście, tylko cell phone w wielkim mieście. Nawiązująca do dzieł wielkich mistrzów scena, w której różowy samsung stacza się patetycznie po fałdach sukni Vivienne Westwood, o mało nie wywaliła mnie z fotela - nie dlatego, że była taka wspaniała - dlatego, że była taka żałosna... A może to nie był samsung? Nie wiem, nie znam sie na tych telefonach, ledwo umiem obsługiwać swój sonierikson nowy.... Ale film chyba raczej dla tych, co potrafią odróżnić od siebie samsunga od innych typów telefonów komórkowych. Co niestety mnie już zostawia daleko w tyle za target audience. 

Przydałby się wujcio z filmu Miś - on by mi za uchem wymieniał te metki i brandy. Jednakowoż kino było opustoszałe - ze mną oglądał tylko taki pan z teczką (w niedzielę z teczką?!), ale wymiękł w połowie i wyszedł. Bilet kosztował 23 złote (23 złote?!), ale pani w kasie zapewniła mnie, że to super hiper kosmiczna jakość... cóż chciałam też zobaczyć wreszcie to kino od środka... więc zostałam. Film zaczyna sie od zdania o dwudziestkach przybywających do Nowego Jorku in search of love and labels... Dwa super eL, po polsku dwa super eM: miłość i metki. Od razu sobie pomyślałam - w dechę, film jak z mojego bloga. No cóż w końcu mój blog to po trosze dziecko serialu SATC. Oglądam oglądam i nic - co prawda Carrie mówi, że metek ma już dość, a teraz szuka miłości, ale czy o tym jest ten film? Nie. Nie jest to film o miłości, raczej o metkach przyprawionych curry z politycznej poprawności. Prawie dwugodzinny film jest jak seria Vogue'owskich reklam - od Vłitona, przez komórki i biżuterię, po Diora i Zaca Posena - spośród tej reklamowej fotografii wygląda raz dziecko Chińczyk, raz kandydat na asystenta Japończyk, raz znowu Luiza z St. Louis, Murzynka, raz w toalecie pełna współczucia Portorykanka. Hmmm, bardzo żałowałam, że nie zabrałam notesika i długopisu ze światełkiem, ale w sumie ten film to chyba powinnam obejrzeć na kompie z funkcją skrinszot. Bo jest to seria skrinszotów - raz Carrie z butami Blahnika, raz Carrie z napisem Mercedes Benz, raz Carrie z połową twarzy zasłoniętą pudłem Louis Vuitton. Ja przytłoczona tym idiotycznym zdaniem białej aktorki: you brought me back to life... i absurdalistyczną repliką czarnoskórej cycatki: and you gave me Louis Vuitton. Właśnie z tej sceny par excellence poprawnopolitycznej wyszedł najgorszy bigos - bo co? Bo Murzynka z wypożyczającej stała się właścicielką? Bo biała za jej superemocjonalność dała jej torebesię od Vłitona? Kochani, aż się chce wyjść z kina! Ale nie wyszłam... Coś jak sparodiowane beach encounter z historii kolonializmu. W takich momentach głupota tego filmu aż boli. Ale cóż możemy z niego wyczytać...?

W scenach kluczowych Carrie i Mr Big zajmują się swym love-nest, czyli penthousem w samym środku Manhattanu. Carrie niczym kopciuszek po wizycie ciotki wróżki biega po wielkim apartamencie - aż dochodzi do garderoby - nic nie jest prawdziwe - pustka ścian nabiera znaczenia tylko dzięki sylwetom nowojorskich wieżowców za oknami... aż tu nagle: para bucików Manolo Blahnika i magiczne zdanie Carrie: teraz nareszcie wierzę, że to co się dzieje, jest prawdą. Dopiero buty i wykaligrafowany na nich maszynowo napis "Blahnik" przydają rzeczywistości rzeczy charakteru tego, co naprawdę się wydarza. Ometkowane, a więc rozpoznawalne. Jeśli biskup Berkeley w osiemnastym wieku powiedział "esse=percipi", to bohaterki tego filmu mówią coś w stylu "esse=reklamesse", istnieć to znaczy być na drugiej okładce kolorowego pisma. Być równa się kosztować. Serce się kraje, choć przecież volta filmowa właśnie chce nam utrzeć noska: Big nie poślubił Carrie, bo to by był po prostu kontrakt ekonomiczny - poślubił ją z czystej miłości... nie w sukience Westwood Gold Label tylko w vintage kostiumiku... Moda Vintage - tak bardzo ostatnio popularna i ... reklamowana (między innymi przez aktoreczkę amerykańską Chloe Sevigny, której kolekcja dla Opening Ceremony ostatnio stała się obiektem wielu kontrowersji i docinków) ma być w tym filmie wentylem bezpieczeństwa. Metki metki - to bez metki. Reżyser ceremonii ślubnej mówi z przekąsem: Carrie Bradshaw wearing a dress by... no-one! A jednak ta dress by no-one musi być, jak replikuje Bradshaw, merchandised... musi uzyskać polot dzięki markowym dodatkom. I tak w urzędzie stanu cywilnego przysięga ślubna usankcjonowana jest nie białą garsoneczką, ale bucikiem, który na spodzie ma ten czarodziejski napis. Blahnik. Cóż. Vintage vintagem, ale reklama reklamą. Uuuuuuuuu - i te setki dziewcząt dyskutujące o bucikach i strojach z filmu... o swych chick thrills (żeby odwołać się do tytuły słynnej antologii tekstów o modzie...) z tego filmu, o swych likes and dislikes. To smętne - ta parada reklam i te małe idiotki, których nigdy nie będzie stać na sandały Dior extreme za 800 euro. Gdyby chociaż ten film raz wprowadził człowieka w jakikolwiek nastrój myślowy, gdybyśmy chociaż raz zobaczyły w nim przynajmniej fajny seks - to by było coś... Ale w tym labiryncie etykietek, nawet seksu nie ma. Nieszczęśnica Carrie, ostatnia singielka świata, w nowej sukieneczce za tyle a tyle, rzucana jest o superdrogą ścianę superdrogiego mieszkania w superaseksualnym pocałunku, który komentuje z offu: Big w seksie wychodził poza szablon. No cóż - nas ta metonimia nie zadowala - my chcemy zobaczyć ten jej seks w wielkim mieście. Zamiast: widzimy widzimisię obrazków o butach i torebkach. Gdzie się podział ten seks, u licha! Na kłopoty? Zmiana farby na włosach i żakardowe poduszeczki za 300 dolców... na kłopoty piesek i dieta, na kłopoty bieganie w nowej kolekcji ciuchów sportowych po central parku, na kłopoty jajko na bekonie w modnej knajpie. A ja chciałam usłyszeć z ekranu - na kłopoty seks. No cóż - się zawiodłam...