poniedziałek, 6 grudnia 2010

Zima i jesień

"Winter kept us warm, covering Earth in forgetful snow" - te słynne słowa Eliota same przychodzą na myśl przy każdej inspekcji świata za oknem. Jest zima, a zimowy czas posiada swoje osobliwości: niby jest go bardzo wiele, niemiłosiernie się dłuży, ale potem nagle ulega zakłóceniu, kurczy się jak wyprany w wysokiej temperaturze sweter. Za chwilę święta, Nowy Rok, a potem już z górki, dzień się wydłuża. Natomiast 10. lutego (czyli już za 2 miesiące!) w Nowym Jorku rozpoczyna się sezon pokazów na kolejną zimę. A przed zimą oczywiście występuje w przyrodzie jesień i w związku z tym obecnie serwisy modowe zapełniają się już fotografiami kolekcji Pre-fall. Za chwileczkę napiszę o pierwszych nowinkach, najpierw jednak jeszcze trochę zimowych rzeczy z tego sezonu.

Zima jak zwykle skłoniła mnie do zintensyfikowania lektury: przez ostatnie dni przeczytałam m.in. ciekawą książkę, którą poleciła nasza komentatorka, autorka bloga dla pożeraczy książek, Buksy. Mowa tu o powieści Lindy Grant pt. "The Clothes on Their Backs". Powieść ta faktycznie jest bardzo dobra, napisana wyśmienitą angielszczyzną (autorka znalazła się z tą powieścią na shortlist Nagrody Bookera za rok 2008), czyta się wyjątkowo przyjemnie. Sama tematyka, wpisująca się w szerszy kontekst rewizjonistyczny względem multikulturalizmu, jest obecnie wyjątkowo aktualna, a wątek samookreślenia i odnajdywania wypartych żydowskich korzeni - w literaturze łatwy do zbanalizowania (niestety autorka też częściowo nie oparła się tej pokusie) - jest tu potraktowany dość nowatorsko, powiedziałabym: na opak. Powieść jest pełna retrospekcji, ale jej właściwa akcja toczy się w Londynie lat 70tych, kiedy ruchy neofaszystowskie i kryzys ekonomiczny doprowadzały do radykalnych zachowań społecznych, ulicznego terroru. Bohaterką powieści jest urodzona po wojnie w Anglii córka żydowskich emigrantów z Budapesztu, wychowywana na rdzenną Angielkę, która dopiero po studiach odkrywa uwikłanie swej rodziny w burzliwą historię europejskich Żydów. Osią jej samoodkrywania jest przemilczana przez rodziców barwna postać wujka, legendarnego londyńskiego alfonsa i kamienicznika, a jednocześnie ofiary nazistowskich zbrodni. Bohaterka Grant staje się jego pomocnicą w pisaniu autobiografii, a jednocześnie ofiarą jego neuroz, towarzyszką ostatnich dni. Postaci opisywane przez Grant są z jednej strony bogate psychologicznie, z drugiej funkcjonują na zasadzie jakiegoś niekończącego się sztafażu. Składają się z ubrań, dodatków, schodzonych butów, założonych na bakier kapeluszy. Ich tożsamość opiera się na każdorazowym wyborze stylizacji, wejściu w rolę, jaką w formie gotowej oferuje strój. Autorka z prawdziwą maestrią stosuje tę technikę budowania postaci, a uniwersum powieści zapełniają osobliwi dostawcy ciuchów, czyli tożsamości: stary Polak, właściciel londyńskiego lumpeksu, który ciągle ma na sobie co najmniej kilka warstw płaszczy i marynarek, a którego gazetowe zawiniątka, zawiązane sznurkiem, zawierają stare żakiety Chanel Paris; ekscentryczna sąsiadka prowadząca nocny tryb życia, która w tobołkach nosi ze sobą gałgany, stare koronki i krepdeszyn; przesadnie zadbana Murzynka, która kopertowe sukienki z jedwabnego dżerseju rozdysponowuje jak wróżka nowe wcielenia. To piękna i niezwykła powieść - polecam jako świetny prezent pod choinkę, choć lojalnie ostrzegam, że nie jest to "simplified English" ;-). Bardzo mi się podoba strategia narracyjna Grant: ciągła zabawa dramatem i powierzchnią. Jeśli uwielbiacie ciuchy i obserwowanie ludzi na ulicy, jest to zdecydowanie ksiażka dla was.

Przez ostatnie dni przeczytałam też wreszcie książkę "Vintage Fashion", która leży u mnie na półce od bardzo wielu miesięcy. Do tej pory zadowalałam się wertowaniem przepięknych ilustracji: fotografie obejmują zarówno historyczne archiwa, jak i detale zachowanych w muzeach stroju eksponatów, którym trudno odmówić miana prawdziwej sztuki. Autorki przyjęły porządek chronologiczy i poprzez dekady uczą odróżniać autentyczną odzież vintage od nowszych imitacji, instruują, jak dbać o ubrania z przeszłości, jak je zestawiać, które fasony pasują do określonych sylwetek. Przede wszystkim, książka jest genialnym źródłem informacji na temat tych mniej znanych wielkich projektantów oraz kopalnią inspiracji, anegdot, sekretów kroju odzieży haute couture. Okazuje się np., że przed wojną cekiny wykonywane były z żelatyny, a pranie takich zabytkowych kreacji w wodzie może skończyć się dosłownym rozpuszczeniem bezcennych aplikacji ;) Z książki również dowiecie się, która projektantka tak naprawdę wymyśliła popularne obecnie bluzki i swetery z iluzją kokardy na dekolcie, dlaczego w latach powojennych marynarki i spodnie straciły mankiety i w którym filmie wystąpił sklep Comme des Garcons. Naprawdę - świetny prezent gwiazdkowy, książka, która nigdy się nie nudzi. Jak mogłam jej wcześniej nie przeczytać?! ;-) W planach mam już nową książkę o krawiectwie couture: polecam wszystkim molom książkowym zakupy przez e-bay, książki przychodzą szybciej niż z Polski ;)

A teraz troszkę mody z wybiegów! Zima tak mnie rozleniwiła, że nie chce mi się już wracać do wiosennych pokazów, od razu przejdziemy do Pre-fall. Nowa kolekcja Rag&Bone jest świeża i wyjątkowo "niezależna". Dominuje miejski minimalizm w dość nonszalanckim, sportowym wydaniu. Królują drapowane lekko tuniki w szarościach, bieli i granacie oraz spódnice o niebezpiecznej długości do pół łydki lub maxi z seksownym rozcięciem na boku. Do wszystkiego nieśmiertelne ramoneski lub kamizele z kieszeniami typu cargo. No i deseń w paski: tym razem drobne i wąskie lub bawiące się przeźroczystościami. Bardzo miła kolekcja, bez zadęcia. Po wizycie w Łodzi już teraz wiem, że tego najbardziej brakuje polskiej modzie: takich właśnie prostych kolekcji dla prawdziwych, młodych kobiet. Kochani projektanci, zamknijcie swoje satyny głęboko w pawlaczach!!!!

Świetne wrażenie zrobiła na mnie nowa kolekcja Pringle. Projektantka marki, Clare Waight Keller zainspirowała się zdjęciami z początku lat 60tych i starymi kolekcjami Pringle. Wyszła świeża, wspaniała kolekcja w beżach, subtelnych melanżach i szarościach, osłodzona tylko odrobiną rudości, śliwki i szmaragdu. Projektanta świetnie formuje sylwetkę, wydłuża ją optycznie dzięki przykrótkim spodniom i wykończonym kożuszkiem botkom. Często naśladuje charakterystyczną dla lat 60tych linię trapezu lub A. Świetne dzianiny, wygodne spódnice z dużą kontrafałdą z przodu, naszywane kieszenie z dużymi patkami, ozdoby z futra - ta kolekcja jest po prostu trafiona w 10tkę. Świetna również na tę zimę!!! Inspirowanie się w codziennych stylizacjach bardzo wskazane ;-)


Bardzo ładnie wygląda również kolekcja Elie Tahari. Kolorystyka mnie wprost oczarowała i przy co drugim zdjęciu patrzyłam zachwycona na tak odważne kolory, zestawione w tak dobry sposób. Czerwienie i fiolety, żółty i miodowy, mieszanka różnych odcieni grafitu - oto koronny dowód, że odzież typu "office" nie musi być nudna. Ja sama w tej chwili zachorowałam już na złote rękawiczki, zestawione z szarym kardiganem i prostymi spodniami: obłędny pomysł. W kolekcji również nietypowe dla tej marki stroje wieczorowe.


I wreszcie Michael Kors, który serwuje swój typowy miejski look: proste sukienki, długie płaszcze, marynarki. Sporo mocnych kolorów: od rażącego wprost kobaltu po głęboką czerwień. Na koniec posągowe suknie w greckim stylu. I co tu więcej mówić... Kors to Kors ;-) Szanujcie swoje czerwone płaszcze: będą modne również za rok!

sobota, 27 listopada 2010

Zimowo

Dziś będzie post powracający, czyli o tym, owym, bez ładu i składu. Troszkę porzuciłam ostatnio blogowanie, ale dopadła mnie jesienna chandra. A jednak modowo całkiem sporo się dzieje. Ot - kolekcja Lanvin dla HM, o której pisałam dwa tygodnie temu. Nadzieje były wielkie, a ciuchy są według mnie prawdziwym rozczarowaniem. Niby "All silk", a wiele z nich wygląda po prostu tandetnie - słodka różowa suknia z asymetrycznym dekoltem przypomina jakieś materie stosowane na co dzień w... produkcji akcesoriów do sprzątania mieszkań, buty są przesłodzone (choć akurat one są najlepiej wykonane, mają nawet skórzane podeszwy), sukienki zbyt galowe lub zbyt różowe, natomiast płaszcz, który zdecydowałam się przymierzyć, zostawił na mojej cudownie czystej wełnianej spódnicy powłokę z nitek i paprochów sypiącej się tkaniny. Do tego miał sztuczny futrzany kołnierz przypominający ozdoby ze złotych czasów stadionu. Niestety ta współpraca jest niemal kompletną klapą. Natomiast sam H&M szturmuje polskie ulice, w tym tę najdroższą: trzypiętrowy sklep na rogu Nowego Światu i Foksal to prawdziwe novum w tej części Warszawy: wyczytałam, że tak duże domy towarowe nie powstawały w tym miejscu od wojny. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zamkną sklep z charakterystycznym logo Salamandra, a teraz wygląda to tak:

Zakupowa mapa stolicy uległa ostatnio przetasowaniom: prawie naprzeciwko salonu H&M otwarto nowy, dwupiętrowy oddział outletu In-Fashion: sama się dziś przekonałam, że można tam znaleźć świetne, oryginalne ciuchy. Końcówki kolekcji, ubrania projektantów, duńskie marki znane z wzornictwa retro (Edith&Ella, Lysgaard, Pieszak), dużo dobrych tkanin, wśród których główną rolę gra jedwab: i to ten, który naprawdę wygląda jak jedwab ;-) Ceny przystępne, już od 40 złotych. W dawnych Domach Towarowych Centrum w tym tygodniu hucznie otwarto ogromny, trzypiętrowy salon Reserved - miałam przyjemność brać udział w imprezie pod hasłem "Beautiful story" i doskonale się bawiłam ;-) Mocnym punktem wieczoru był koncert Moniki Brodki - dzięki swojej odwadze ta dziewczyna znana z TV chyba wychodzi wreszcie na ludzi: przede wszystkim, śpiewa po polsku, jest bezpretensjonalna, no i... dobrze ubrana! Brodka się zmieniła i przez lata zmienia się też Reserved: zapowiada się współpraca z młodym, zdolnym Konradem Parolem, a ostatnia kampania reklamowa marki jest prawdziwym hitem. Ja jednak nadal czekam na pełną dostępność świetnych ciuchów linii Reserved Fashion!!! Podczas imprezy można było robić "nocne" zakupy w Reserved z bardzo atrakcyjną zniżką: żałuję, że nie odkupiłam swojej świeżo zgubionej, ukochanej czapki z tego sklepu :((, za to postanowiłam podbić wypatrzone już wcześniej stoisko nowej marki LPP: Home&You. Na trzecim piętrze znajdziecie mnóstwo fajnych pomysłów na wystrój mieszkania, no i na świąteczne prezenty: cieszę się, że Reserved jest też miejscem, gdzie można na szybko kupić jakiś gadżet do domu: we wtorek zaopatrzyłam się m. in. w nowy stylowy fioletowy koc w grochy (już ulubiony). Oto przegląd oferty sklepu:

Przełom listopada i grudnia to też okres świątecznych kiermaszy i swapów. Dzisiaj w Warszawie odbywało się ich kilka: ten w 1500m2 na Powiślu troszkę mnie zmroził, bo wyglądał mniej więcej tak, tak czy tak. Szalony tłum rzucał się na wysypywane z toreb ciuchy jak stado dziwnych ptaków... Idea była taka, że każdy przynosi, co chce, i co chce zabiera. Jednak rządziło prawo silniejszego. Nie mam pojęcia, jaka jest recepta na dobry swap - z doświadczenia wiem, że te imprezy nie wychodzą zbyt różowo: albo nikt nie chce się wymieniać lub żąda za ciuchy astronomicznych sum, albo zadwolony wychodzi tylko ten, kto umie się sprytnej rozpychać i chwytać ciuch w locie ;) Chyba najlepiej byłoby na starcie przyjmować ciuchy do wielkiej puli i zastępować je jakimiś kuponami: wtedy każdy mógłby przynajmniej wziąć najwyżej tyle, ile sam przyniósł. Na szczęście zupełnie nie mam już odzieżowych pragnień: ubrań mam za dużo, mogłoby się u mnie w szafie ubierać codziennie kilka osób - dlatego z lekkim zdziwieniem obserwowałam "grzebaczy". No ale cóż: ostatnio przez okno widziałam dziki tłum, czekający na poniedziałkową premierę nowej kolekcji lumpeksu: po otwarciu drzwi kilkadziesiąt osób rzuciło się do środka jak łowcy okazji z Black Friday. Jak to dobrze mieć pełną szafę! ;) Przyznaję, że od jakiegoś czasu pęd ludzi do ubrań jest dla mnie co najmniej niezrozumiały, a opaczna logika kupowania odzieży zupełnie mnie dołuje. Przecież chodzimy do sklepów w poszukiwaniu okazji: wybieramy często rzeczy dość tanie, które szybko się zniszczą, a to dlatego, że za kilka dni musimy (po prostu musimy!) sobie coś nowego kupić: nie po to, żeby zaspokoić potrzebę ciała, które ma być odziane, ale żeby zaspokoić swój nałóg. Gdy uzależnienie to gasimy czymś cennym, wartościowym, pięknym: wtedy może mieć rangę kolekcjonowania. Gdy zaś rzucamy się na tandetę i masówkę, to tak jakbyśmy popędzili do taniego marketu kupować plastikowe pidżamy z napisem "Sweat dreams" (autentyk z Biedronki) lub przecenioną, słabej jakości żywność, wyłącznie dlatego, że jest ona taka tania i że można mieć jej tak dużo. Często obserwuję ludzi w sklepach z używaną odzieżą i uważam, że można o nich i ich zachowaniach napisać wielotomową powieść: oni nie kupują w związku z potrzebami, ani nawet pragnieniami - oni kupują, by zabić swój czas, zmarnować go. Ale dość już tych smutków... 

Kiermasz w 1500m2 kilka razy pozytywnie mnie zaskoczył. Bardzo spodobały mi się zobaczone po raz pierwszy na żywo opaski właścicielki sympatycznego sklepu vintage Carrot&Parrot. Są śliczne i solidnie wykonane, polecam na sezon świąteczno-karnawałowy. Polki często boją się odważniejszych nakryć głowy, a przecież taki dodatek jest w stanie zmienić całą stylizację w prawdziwe cudo. Dookoła po kolei zamykają się zakłady modniarskie - to jedno ze smutniejszych zjawisk detalicznego handlu: niepokojące, odświętne kształty na wystawach modystek od dziecka wprawiały moją wyobraźnię w ruch. Teraz jest już naprawdę coraz biedniej pod tym względem. Ale wiele osób nadal ma wspaniałe pomysły i ich prace można było nabyć dziś na Solcu: najbardziej podobały mi się naszyjniki z krawatów autorstwa Anny Wykrój i kolczyki z przewrotnie wykorzystanym logotypem Vuittona - zapachniało Almodovarem!  Mam nadzieję, że teraz blog już nieco drgnie i posty będą pojawiać się częściej. A na dworze zrobiło się tymczasem całkiem biało!!!


 

sobota, 13 listopada 2010

Chez Lanvin

Mało jest chyba blogów modowych na świecie, na których jeszcze nie było wzmianki o kolaboracji H&M i Lanvin. Dziś i ja rozstaję się z tą skromną mniejszością ;-) Do tej pory wydawało mi się, że dla H&M projektowali już naprawdę wielcy: od najbardziej znanych nazwisk mody 20tego wieku: Karla Lagerfelda, Cavalliego czy Soni Rykiel po mistrzów awangardy: Viktora&Rolfa i Rei Kawakubo. Gdzieś w internecie krążyły plotki o kolaboracji z Missoni. Natomiast wiadomość o tym, że dla H&M zaprojektuje Lanvin zelektryzowała chyba wszystkich entuzjastów mody. Nie tylko dlatego, że "Lanvin" i "Alber Elbaz" to bez wątpienia najgorętsze modowe hasła ostatniej dekady, ale przede wszystkim dlatego, że Lanvin to najstarszy istniejący dom mody na świecie, a jego historia wiąże się z prestiżem, luksusem i wysublimowaną elegancją. Ta współpraca w pewnym sensie nie ma precedensu (choć Lanvin od dwóch sezonów projektuje również świetne dżinsowe rzeczy dla Acne). Kolejny raz - jak przy każdej kolaboracji H&M - nasuwa się pytanie: Kto na tej współpracy zyska, a kto straci? Czy mariaż z tanią siecią odzieżową podkopie prestiż Lanvin?

Jedno jest pewne - we wtorek 23. listopada przed sklepami H&M (w Warszawie na Marszałkowskiej i w Złotych Tarasach) ustawią się gigantyczne kolejki, oczywiście jak zwykle zdominowane przez allegrowych drobnych ciułaczy i bijące się parasolkami po głowach histeryczki. Sama z dumą przyznaję, że nigdy nie uczestniczyłam w tym szaleństwie: żałuję tylko, że nie mam nic z mojej ulubionej do tej pory kolaboracji (Viktor&Rolf), za to różne inne zdobycze upolowałam w bardzo atrakcyjnych cenach na wyprzedażach H&M, gdy ubrania wróciły na wieszaki po nieudanym tournee na serwisach aukcyjnych. Z jeszcze innego powodu te kolaboracje już tak mnie nie nęcą: po pierwsze, dwa kroki dalej w TK Maxx-ie widziałam ostatnio wełniany płaszcz Calvina Kleina za 600 złotych czy niezwykle piękny haftowany płaszczyk Manoush za 400 z groszami, po drugie - jako zdeklarowana pasjonatka vintage - wiem, że za równowartość sukienki z HM (600-800 złotych) w polskich warunkach, gdzie jeszcze ciągle odzież vintage jest niedoceniana, mogę mieć na wieszakach w swojej szafie kilka innych, niezwykle wartościowych ubrań, do tego prawdziwych unikatów, w których nigdy nie wpadnę na mieście na swoje lustrzane odbicie. Produkty nie robią już na mnie wrażenia, jedynie znaleziska ;-) A ponieważ historia wydaje mi się o wiele bardziej ekscytująca niż każdorazowa aktualność, w tym poście napiszę troszkę o tym, co właściwie znaczy "Lanvin" i dlaczego ta współpraca jest taka wyjątkowa.

Historia Lanvin zaczyna się od niezwykle ciężkiej pracy założycielki tego domu mody, Jeanne Lanvin, urodzonej w Paryżu w 1867 roku. Jako najstarsze dziecko w wielodzietnej rodzinie Jeanne już jako nastolatka pracowała po 14 godzin dziennie. Była szwaczką w jednej z podparyskich pracowni, w okresie wakacyjnym pracowała jako szwaczka w Barcelonie. Już w 1885 roku - jako 18latka! - założyła swoją własną pracownię przy Faubourg Saint-Honore (do tej pory mieści się tam siedziba Lanvin) i zajęła się modniarstwem - po prostu dlatego, że w porównaniu z krawiectwem to pierwsze wymaga o wiele mniejszych środków na zakup materiałów (w tych czasach suknie szyło się z kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu metrów tkaniny). Lanvin odniosła sukces, a jej życiorys świadczy o tym, że był to sukces kobiety niezwykle niezależnej, wyemancypowanej. W roku 1895 wyszła za mąż za włoskiego hrabiego Emilio di Pietro, związek jednak szybko się rozpadł, a jego najważniejszym owocem była córka, Marie-Blanche - jak się okazało, prawdziwa siła sprawcza w rozwoju marki Lanvin. Samotnie wychowująca dziecko Lanvin, zaczęła szyć dla córeczki bajeczne suknie, które jednak nie były kopiami sukien dorosłych. Były kolorowe, dziewczęce. Ich styl szybko zyskał uznanie paryskiego towarzystwa - między innymi, dzięki sprytnemu wybiegowi reklamowemu. Matka z córką w każdą niedzielę wybierały się na trybuny paryskich wyścigów konnych, zawsze zasiadały w pierwszym rzędzie. Gdy ktoś pytał o sukienki córki, w zanadrzu miały przygotowane wizytówki pracowni ;-) Interes kwitł, a suknie i styl Lanvin rozwijały się wraz z córką projektantki, Marie-Blanche. Motyw matki i córki zdobi również historyczne metki Lanvin, zaprojektowane przez adoratora Lanvin (i Coco Chanel!), Paula Iribe. Więcej na ten temat przeczytacie na jednym z moich ulubionych polskich blogów o modzie, "Muzealne mody".


Portret J. Lanvin, Edouard Vuillard
npr.org
Plakat Lanvin z początku 20tego wieku, Paul Iribe


Już w roku 1909 Lanvin została członkinią Syndykatu Wysokiego Krawiectwa. Jej suknie charakteryzował bardzo kobiecy styl, stroniący jednak od awangardy czy eksperymentów z sylwetką. Krytyka ochrzciła je mianem "sukien stylowych", robe de style (więcej na ten temat i przykłady tutaj) w opozycji do modnych w latach 20tych krojów prostych, z obniżoną talią. Więcej sukien na stronie MetMuseum. Kreacje Lanvin wyróżniały się też kolorem, a szczególnie tzw. "bleu Lanvin", zaczerpniętym z malarstwa Boticellego i Fra Angelico. Był to również kolor, który zdobił wnętrza domu Lanvin, zaprojektowane przez Armanda Rateau, a obecnie odtworzone w Musée des Arts Décoratifs w Paryżu. Po wojnie obok mody firma Lanvin otworzyła sklepy z artykułami wystroju wnętrz, odzieżą męską oraz bielizną. W 1927 roku Lanvin wypuściła na rynek słynne perfumy "Arpege", które swą popularnością w owym czasie wyprzedziły nawet wspaniały zapach Nr 5 Chanel ;-) Zresztą, stroje Lanvin dla wielu kobiet były pewną alternatywą dla nowej kobiecości, lansowanej przez Coco Chanel.

Firmie Lanvin należy się również palma pierwszeństwa jeśi chodzi o męską odzież Haute Couture. Projektowaniem tej linii zajął się bratanek Lanvin, a specjalnością stały się słynne, haftowane uniformy Akademii Francuskiej. Jeanne Lanvin zmarła zaraz po Wojnie w 1946 roku. Jej córka (wówczas już hrabina de Polignac) powierzyła posadę projektanta Hiszpanowi, Antonio del Castillo. Historia powojenna Lanvin toczyła się ze zmiennym szczęściem, z dość częstymi zmianami projektantów, wśród których najbardziej znani to Jules-François Crahay, Claude Montana czy Eric Bergère. Marka przez lata przechodziła z rąk do rąk, a obecnie (od dekady) znajduje się w rękach tajwańskiej magnatki prasowej. Jednak to właśnie projektant marki od roku 2001 - Alber Elbaz - dał Lanvin nowe życie i nową jakość. Za linię męską odpowiedzialny jest od 2006 roku przystojny Holender, Lucas Ossendrijver.

Elbaz to niezwykła figura. Pod iloma względami jest on Innym? Urodzony w Maroku Żyd, homoseksulista, groteskowy niski grubas w rogowych okularkach i muszce, facet, który odbył obowiązkową służbę w izraelskim wojsku, do tego projektant mody, lew salonowy. Postać barwna z niezłym CV: w Nowym Jorku pracował u Geoffrey Beene'a, potem u Guy Laroche'a, projektował linię Rive Gauche u Yves Saint Laurenta (zwolnił go Tom Ford, wówczas dyrektor kreatywny Grupy Gucci) oraz pracował dla prestiżowej włoskiej marki Krizia. Wreszcie w 2001 został głównym projektantem Lanvin, gdzie rozwinął skrzydła i przeobraził swoje marzenia o projektowaniu w rzeczywistość. Wydaje mi się, że Lanvin nie mogło spotkać nic lepszego niż Elbaz, a Elbaza nic lepszego niż Lanvin. Jego styl u Lanvin to przede wszystkim kobiecość, czyli kwintesencja tej marki: od lat znakiem rozpoznawczym są asymetryczne sukienki, misterne draperie, duże falbany, odrobina nostalgii, ale zawsze w nowoczesnym wydaniu. Ostatnio motywy etniczne, frędzle, duża biżuteria. Zresztą, kolekcje Lanvin zawsze komentuję na blogu w okresie paryskiego tygodnia mody. Ta ostatnia jest wyjątkowo piękna i doskonale przemyślana. A jaka jest kolekcja Lanvin dla H&M? - może odrobinę kiczowata, i ponoć niezbyt dobra jakościowo. Jednak, gdy patrzę tu, tu czy tu, nie mogę przestać się zachwycać. Myślę, że wiele sukien z tej kolekcji ozdobi np. panny młode. Po własny egzemplarz można się ustawiać 23. listopada - radzę już teraz ćwiczyć kondycję ;-)   

niedziela, 7 listopada 2010

Łódź Fashion Philosophy 4

Była mała przerwa - a teraz nadrabiamy zaległości. W czołówce pozytywnych łódzkich pokazów niewątpliwie sytuuje się kolekcja "Worried about you" Michała Szulca. Młody projektant jako jeden z niewielu bohaterów polskiego tygodnia mody do swojej pracy podchodzi bez zadęcia: po prostu tworzy modę, w której można chodzić na co dzień, nie tylko po wybiegu. Poza tym, jego kolekcję uważam za najpełniejszą i najbardziej spójną: wszystko świetnie dopracowane od stylizacji modelek (zabawne okulary, warkocze typu kłos, fajne buty) po energetyczną muzykę (Brodka), rozwijanie jednego zamysłu w miarodajnej ilości stylizacji. Może taka pochwała brzmi banalnie, ale naprawdę wśród łódzkich pokazów wiele dosłownie kończyło się zanim zdążyło się zacząć - ciężko powiedzieć, że 10 sukienek to wiosenna kolekcja. W przypadku pokazu Szulca nikt raczej nie wyszedł niezaspokojony. Projektant jest niewątpliwie minimalistą - operuje szarościami i cielistymi kolorami, fasony są raczej proste i łatwe do zestawienia, tkaniny naturalne, z przewagą jakże prostej i uniwersalnej bawełny. Wykończenia typowe dla mody awangardowej: zewnętrzne szwy, zabawa fakturami tkanin, draperie, graficzne nadruki, nieoczywiste potraktowanie kobiecej sylwetki. Świetnym pomysłem w tej kolekcji było użycie tkanin kojarzących się z modą wysoką - koronek, cekinów na tiulu: dzięki nim pokaz miał sporą dramaturgię. Szulc pokazał zarówno sukienki czy tuniki, jak i bardzo ciekawie skrojone spodnie (takiej ilości cięć nie miały chyba nawet kreacje Maldorora ;D), kaskadowe marynarki, a nawet całkiem ciekawe płaszcze. Krótko mówiąc, pod wieloma aspektami kolekcja ta była bardzo dopracowana. Moje zdjęcia są troszkę rozmarzone, ale więcej znajdziecie na przykład tutaj oraz na bardzo fajnym, odkrytym dzisiaj przeze mnie blogu, który wszystkim serdecznie polecam!










Niniejszym wyczerpałam pulę własnych zdjęć z Łodzi ;-) Jeśli chodzi o inne kolekcje, to z pewnością bardzo podobała mi się Jagoda Piekarska, projektantka Ochnika, która pokazywała swoje projekty w nurcie Off. Przede wszystkim była to bardzo solidnie uszyta kolekcja - gdy patrzyłam na ubrania wydawało mi się, że te szwy naprawdę mają podstawowe znaczenie w konstrukcji stroju, było to nawet dość staromodne, ale w bardzo pozytywnym znaczeniu tego słowa. Prawdziwa rzadkość podczas łódzkiej imprezy - solidnie uszyte ubranie! ;-) Projektantka wykreowała ciekawą, zdecydowaną kobiecość: nawet kurtki idealnie podkreślały sylwetkę klepsydry (taka kurtka to prawdziwe marzenie!). Tkaniny dość zróżnicowane: od jedwabnych satyn i przejrzystego tiulu po różne wcielenia naturalnej skóry. Kolorystyka dość ciemna, ożywiona modnym miodowym brązem. Bardzo, ale to bardzo udana kolekcja - polecam wam filmik z kolekcją i małym wywiadem z projektantką.

Inną bardzo kobiecą kolekcję pokazała Natalia Jaroszewska. Projektantka, jako właściwie jedyna, wpisała się w silną wiosenną tendencję powrotu do lat 70tych. Za muzę obrała prawdziwą ikonę letniego sezonu - Biancę Jagger. W ciepłych, jasnych kolorach Jaroszewska zaprojektowała spodnie szwedy, zwiewne wieczorowe suknie, a także delikatne małe sukienki w linii A z jedwabiu w hippiczny deseń oraz szorty i bluzki z metalizowanych tkanin. Do kompletu cudne miodowe kozaki z zamszu i złote dodatki. Ogólnie kolekcja dość bezpieczna, jednak Natalia Jaroszewska jest tak autentyczna w tym, co robi, że trudno się nie zachwycić. Choć przyznać trzeba gwoli sprawiedliwości, że zapatrzenie w słynną już kolekcję Resort 3.1 Phillip Lim było znaczne :-)


zdjęcia warszawianki.pl


Z innych pokazów bardzo podobała mi się króciuteńka kolekcja Ani Poniewierskiej, której zdjęcia i krótką recezncję możecie zobaczyć tutaj. Jeśli chodzi o modę męską, to najwięcej pochwał usłyszałam pod adresem Moniki Ptaszek (fotorelacja tutaj) oraz Konrada Parola (zdjęcia tutaj i u moich ulubionych LansPudernic ;*) Kolejne relacje z Łodzi mam nadzieję już za kilka miesięcy ;-)

niedziela, 24 października 2010

Łódź Fashion Philosophy 3

Dziś wyjątkowo tylko fotograficznie - zebrałam wszystkie najciekawsze zdjęcia z dni spędzonych w Łodzi. Miałam ze sobą tylko malutką kartę 256 MB, ale i tak sporo napstrykałam. Zdecydowanie pobyt na FW przypomniał mi, jak uwielbiam robić zdjęcia, jak ogromną radość mi to przynosi. W związku z czym już rozglądam się za nowym obiektywem, wreszcie chyba od kompletu, choć kolekcja moich oldskulowych Japończyków zawsze będzie powodem do dumy. Na obrazkach starałam się przemycić trochę atmosfery FW, a na wielu znajdziecie polskie bloggerki: prześliczną Ewelinę, dbającą o każdy szczegół stroju Weronikę, Vintage-girl, która wygląda jak kadr wyjęty z filmu noir, Agatiszkę w pelerynie własnego pomysłu, zwariowaną Jessicę, której przedtem w ogóle nie kojarzyłam, a która okazała się jedną z lepiej ubranych dziewczyn w Łodzi, i wiele innych osób, których twarze (i ciuchy!) zapewne znacie doskonale z internetu ;-) Uwzględniłam też sporą kolekcję butów - wierzcie mi, chodzenie po kocich łbach na terenie Białej Fabryki w szpilkach było niezłą sztuką... W ostatnim poście na temat FW napiszę o pozostałych kolekcjach.