poniedziałek, 12 września 2011

Is New York really new?

Dziwne - przez czas mojego niebytu blogowego zmieniło się naprawdę dużo: blogger ma nowy edytor (który na operze ma miliard błędów i oczywiście nie sprawdza pisowni), nowe layouty, nowe opcje, a ja w zupełnym lesie. Do tego zjadło mi mój elaborat na temat Dereka Lama! I to zaraz po eksplozji miksera w kuchni (kolejnej eksplozji w kuchni???), którą mogłam przypłacić śmiertelnymi oparzeniami (spokojnie, jestem typem allenowskiego hipochondryka...). Ja tego nie przeżyję, muszę to napisać od nowa??? OK, zrobię to tylko ze względu na Lama. Zatem: od początku! 

Nowy Jork póki co nie powala na kolana - zarówno pokazy, jak i zdjęcia streetowe są jak odbicia odbicia. I choć w modzie powtórka nie jest dziwną sprawą, to czemu mam tak wyjątkowe, obezwładniające poczucie dejavu? Od wskrzeszonego, minimalistycznego retro, przez fascynację sportem, colour-blocking po błysk i blask cekinów? Oj, nudno w tej Ameryce, już przebieram nogami, żeby polecieć do Londynu! Ale przecież jest kilka dobrych momentów! 

Jeden dobry moment to Derek Lam. Tym razem projektant pokazał kolekcję bardzo kobiecą, na swój sposób elegancką, której kluczem jest minimalizm, czy wręcz pewna surowość (przychodzi mi tu na myśl (tak znowu mi przychodzi!) angielskie słowo "austerity", które zresztą jest jednym z moich ulubionych słów). W oszczędnej gamie barw (jeśli brać pod uwagę nasze fluorescencyjne czasy!) Lam tworzy kobietę przywodzącą na myśl postaci z obrazów Hoppera: doprawcowane w ostatnich szczegółach, subtelne, a zarazem bardzo nowoczesne. Mocując swą kolekcję w klimacie retro (inspiracja artystycznym klimatem lat 50tych/60tych), Lam nie bawi się w groteskowe przebieranki miłośniczek perełek z lamusa, lecz punkt ciężkości swojej mody przenosi niemal w futuryzm. Surowe, proste linie, kontrastujące kolory, bardzo nowoczesne "koronki", holograficzne tkaniny zszywane w dość niezwykły patchwork. Lam pokazuje świetne rzeczy ze skóry, po mistrzowsku łączy żółty z brązem (wiedzieliśmy już setki razy to połączenie, ale czy widzieliśmy je w takim wydaniu?), czerń i biel łączy za pomocą lamówek - powstaje genialny płaszcz, a także bluzka z organzy, której koronkowe wykończenie przywodzi na myśl teatralizowaną klasykę spod znaku Laurenta czy Lacroixa. Zresztą Lam kłania się również i Pradzie, bo skąd pomysł na te mozaikowe tkaniny w wielkie błękitne wzory? Projektant równie doskonale wypada w stylizacjach monochromatycznych: z koralowej skóry szyje wspaniały, minimalistyczny płaszcz na bazie klasycznego trencza. No i wreszcie - jeśli na sali był jeszcze ktoś przekonany, że nigdy nie założy tej cholernej długości midi (litości, nie wszystkie mamy po 175 bez obcasów!), to teraz już musi się złamać. Koronkowe, cudownie barwne spódnice Lama kojarzą się z tapicerkami ze starych filmów, jest w nich tyle klasy. No chyba, że ktoś stawia na maxi, bo w tej właśnie długości Lam projektuje świetne suknie wieczorowe ze spiczastymi dekoltami na plecach. Idealnie piękne. A do wszystkiego: wąż! wąż! wąż! Zgadnijcie, kto dziś kupił szyfonową koszulę w motyw węża za 4,60? No tak - i nie zawaham się jej użyć. Ale dość tego elaboratu. Musicie mi wybaczyć: jestem zakochana. W Dereku Lamie oczywiście. I w takiej wiośnie!   
No tak - moda to często koegzystujące, lecz zupełnie wykluczające się trendy. I tak Alexander Wang konsekwentnie trzyma się konwencji sportowego hi-tech. Dziewczyny Wanga z doskonale przylizanymi włosami (no cóż, ten trend fryzjerski jest dla mnie zagadką, lecz może w krajach, gdzie wśród ludności bardziej powszechna jest codzienna higiena, jest to rodzaj awangardy!) uprawiają różne rodzaje sportów: od trywialnego biegania po różnego typu dyscypliny motorowe (wybaczcie, sport to dla mnie niewiadoma), być może nawet wyścigi na motocyklach (wnoszę z dodatków, którymi są gustowne kaski w hawajski motyw). Tylko dlaczego w tym czasie noszą obrzydliwe buty na obcasie z najprawdziwszymi czubami?! Spokojnie, dlaczego ja się naśmiewam z najbardziej rozwojowego amerykańskiego projektanta? Dość tego. Kolekja Wanga ma w sobie kilka naprawdę fajnych momentów - po pierwsze, genialny płaszcz nr 31, granatowy, z naszyciami, to będzie hit! Po drugie, dokonale wykorzystane wzory: siateczka, print hawajski (ja wam mówię, to będzie masthef, ba! już jest!), sportowe geometryczne wzory na ciekawych półtransparentnych tunikach. Po trzecie, okrągłe nity na skórze, które już kiedyś z taką wprawą wykorzystał Christopher Kane. No i dodatki: plecaki przedłużone w tuby oraz buty: czy możemy o tym nie rozmawiać? Czemu czuby wracają, i to białe, i to z obróżką???
Bardzo fajną linię trzymają projektanci marki Helmut Lang. Oglądając ich kolejną kolekcję, możemy być pewni, że minimalizm to nie znaczy nuda. Czerń, biel, potem długo długo nic, i w końcu: szary oraz żółty, jako kontrapunkt. Prostota formy: subtelne asymetrie, naddarcia, draperie. Jest w tym coś, z przedwojenych eksperymentatorów, a zarazem coś, co przekonuje mnie (myślę, że nie tylko mnie), że w modzie awangarda nie jest historycznie tak łatwa do przeforsowania. A może: noszenie awangardy wymaga specyficznej wrażliwości, jakiegoś nonszalanckiego podejścia, które często niebiezpiecznie graniczy ze złym gustem. Po prostu konsekwencja tych projektantów robi na mnie ogromne wrażenie, tylko czy umiałabym coś takiego nosić?

I na deser trochę kolorów, czyli Jill Stuart. Cieszy mnie, że colour-blocking zostaje w modzie na kolejne sezony. Z pewnością wszyscy już zaoptrzyli swoje szafy w tego rodzaju ciuchy - a nie ulega wątpliwości, że po swym schyłku trend ów będzie dla nas tak obrzydliwy, jak niegdysiejsze buty z kadwratowymi przodami czy spódnice o asymetrycznych rozpierdakach. Póki co, eksploatujmy kolory kontrastujące, a szczególnie pastele. W kolekcji Jill Stuart dominują pastelowe sukienki z obniżoną talią, beże sparowane z niebieskimi deseniami, romantyczne plisowane szyfony, dziewczęce piżamowe wzory, pikówki. A to wszystko takie słodkie, cukiereczek. Tak, tak - takie rzeczy tylko w Ameryce!

sobota, 10 września 2011

New York... again

Oh it's a long long while from May to December but days grow short when you reach September... Pojawiam się niczym królik z kapelusza właśnie we wrześniu. Znowu jest tydzień mody, znowu jest milion obrazków do obejrzenia. Nie ma co się tłumaczyć, trzeba się zabrać do oglądania.

Gdy klikałam w słowa "Richard Chai Love" śmiało wyobrażałam sobie kolejny genialny pomysł oparty o warstwy, zabawę formami, dyskretny kolor. A tymczasem Richard Chai mnie zaskoczył - nie tylko kolorowo ubranym facetami na wybiegu... Otóż projektant, wpisując się w jeden z mocniejszych trendów ostatnich sezonów, postawił na mieszankę printów. Duże kwiaty i paski w najróżniejszych konfiguracjach. Do tego odrobina męskiego sznytu: idealnie skrojone marynarki i spodnie, płaskie buty, gładko upięte włosy. Nie wiem dlaczego, ale gdy przeglądam tę kolekcję, coś mi mówi: Paul Smith... Oczywiście wiem dlaczego, ponieważ jakiś czas temu pod auspicjami tej marki zaserwowano nam prawie identyczny pomysł. Jednak jest tu też trochę Chai, jakiego znamy: przeźroczyste koszulki, zabawne spódnico-fartuszki zapinane na suwak: sylwetka rozdzielona na trzy części. Świetne też sukienki jakby pospinane pinezkami: to już n-ty pomysł na odświeżenie klasyka z lat 50tych, niedzielno-popołudniowej sukienki w wielkie kwiaty. Tu nasuwa mi się refleksja - ileż to jeszcze kwiatów będziemy musieli obejrzeć w życiu na ubraniach? Inspekcja prowincjonalnych bazarów i lekko abstrakcyjnych imprez typu dożynki powiatowe (:D) dała mi do myślenia w tej kwestii, i nie chodzi tu bynajmniej o folklorystyczne zapaski itp. Kwiaty nam powiędły, jak śpiewała Mira z owych stron. Kwiaty są już tak brzydkie jak droga wiązanka zbierana z weselnej podłogi o 5tej nad ranem. Kwiaty są martwe, nie chcę widzieć kwiatów. Kwiaty na wałeczkach nas biodrami, kwiaty na elastycznej sukiece z bufkami za dźwadzieciapieć złotych, kwiaty na chińskich koturnach z awangardowo nałożonym klejem szewskim. Wiosna i kwiaty - jakie to zaskakujące! Może ktoś wie, o co mi chodzi... nieważne. No ale Richard Chai i jego piżamowe wiązanki:

No właśnie - Cynthia Rowley i kolejna wiązanka (!) wiosennych inspiracji. Tutaj kwiaty mamy na satynie, w delikatnie dalekowschodnim stylu. Ale jeśli myśleliście, że nie ma nic sprytniejszego niż połączenie kwiatów i pasków, to Cynthia powie wam: spróbujcie połączyć kwiaty i zygzaki! I jeszcze bluzki z siatki. Jest kilka rzeczy, które podobaja mi się w tej kolekcji, a przede wszystkim geometryczne przeszycia i baskinki (zresztą przebój sezonu jesiennego - uwielbiane przeze mnie od zawsze).

Jason Wu w swojej nowej kolekcji jakby stara się uciec przed samym sobą. Hot-pants, sportowe parki, spódnice z asymetryczną listwą, przeźroczyste wiatrówki: to nie przystoi Pierwszej Damie! No właśnie - Wu zapragnął poeksperymentować, ale oprócz kilku ładnych prób w limonkowej zieleni, mamy jakby powtórkę z jego dawnych kolekcji. Świetnie wąskie spodnie sparowane z baskinkami, zwiewne sukienki z jedwabiu drukowanego w niebieskie kwiaty (!), wielkie suknie na czerwone dywany, dla modowego oka to prawie straszydełka z satyny. Ostatnio oglądałam świetny franuski film pt. Gigola, była tam postać prostytutki/wartiatki o wiele mówiącej ksywie "Dolly". To są suknie dla Dolly, prawdziwa moda jest chyba gdzie indziej... Kolekcja Nicole Miller od razu mi się spodobała. Dlaczego? Ponieważ nie pojawił sie tutaj żaden kwiatek! Hura. W zamian projektantka pokazuje nam nowoczesną, dynamiczną modę miejskę, w której chodzi o dwie rzeczy: wrażenie na przechodniach oraz wygodę. Za wrażnie odpowiadają duże geometryczne wzory: baaaardzo kolorowe paski, szachownice, naszycia ze skóry, mocny zjawiskowy kolor. Za wygodę: dżerseje, długości midi, sportowe kurtki, legginsy. I wychodzi moda, którą chce się nosić. A przecież chyba o to w modzie chodzi - to taka moja reflekcja z ostatnich kilkudziesięciu godzin, rozpiętych między szukaniem w sklepach jakichkolwiek ciuchów na jesień a padnięciem na łóżku w zamroczeniu alkoholowym najtańszym winem z Marks&Spencer. Jeśli ktoś chce w licznych sieciówkach w centrum kupić coś do noszenia (a nie posiada złotej karty kredytowej), niech lepiej nie naraża się na straty moralne w sklepach. Nic nie ma. Poza schematem "lata 70te", "słodka jak Jackie", "kolory fluo" "powrót do pracy i szkoły", "angielski styl retro" w sklepach nie ma praktycznie nic. A już napewno nie ma tam tak świetnych ciuchów jak te z kolekcji Nicole Miller. Można ronić łzy, ale całkiem serio - zostaje chyba tylko zabranie się do maszyny.
Po tej dawce geometrii oczywiście przydałby się jakiś kwiat (!). Z łatwością znajdziemy ów w nowej kolekcji Petera Soma. Tu dla mnie też zaskoczenie: liczyłam na coś bardziej formalnego, jak świetna jesienna kolekcja. Tymczasem kwiaty pojawiają się tu jako clue: są wielkie, satynowe, zmultiplikowane. Na szczęście oprócz nich jest też kilka fajnych płasczy w stylu lat 60tych, print z zabawnymi głowami zebr i ciekawie zastosowana kurza stopka. A do wszystkiego mokasyny na gigantycznych platformach. Ogólnie jednak - to wszystko już było i nudzi!!!

I wreszcie zdrowa dawka sportu, czyli nowa kolekcja Rag&Bone. No cóż - próżno wpatrywać się w nowe lookbooki Zary czy innego HMu, żeby wykoncypować modę na miarę panów Neville'a i Wainwrighta. Bo to właśnie jest moda. Owa wieczna teraźniejszość, o której bajali filozofowie sprzed wieku ;) Gdyby ktoś chciał się od was dowiedzieć przez deiksję, co to jest moda, możecie śmiało wskazać mu ten pokaz. Pełna nonszalancja, świeżość. Połączyć idealnie skrojoną turkusową marynarkę, platformy na bazie sneakersów, bluzeczkę na troczek, nabłyszczaną spódnicę, torebkę na szydełku i bransoletki a la szpitalna opaska identyfikacyjna? Proszę bardzo - wszystko to w kolekcji Rag&Bone. No i okulary/gogle. Absolutna bomba. Chyba najlepsza wiosenna kolekcja do tej pory - a teraz czekamy na Wanga ;D Już przed północą!