sobota, 29 maja 2010

Przetasowania i rozczarowania

Deszczowy maj okazał się miesiącem małych modowych rewolucji. Najpierw marka Emanuel Ungaro ogłosiła zmianę dyrektora kreatywnego. Przez ostatnie kilka lat wewnątrz tego znakomitego skądinąd domu mody panował spory chaos - w 2004 założyciel odszedł na emeryturę, firma zmieniła właściciela, a Esteban Cortazar, projektant który miał zastąpić Emanuela Ungaro, szybko stracił pracę, po tym jak odmówił kooperacji z zaangażowaną na stanowisko dyrektora artystycznego amerykańską aktorką, Lindsay Lohan. Od dwóch sezonów sterami marki kieruje właśnie owa kuriozalna aktorka (niestety nie kojarzę jej z żadnym z widzianych przeze mnie filmów ;-DDD), a stanowisko projektantki w tym dziwnym duecie objęła zupełnie nieznana Hiszpanka Estrella Archs. Pierwsza kolekcja obu pań wywołała pewnego rodzaju skandal na paryskim tygodniu mody, gdy publiczności ukazał się pochód niezbyt gustownych kolorów i fasonów, pewien chaos artystyczny i nazbyt głośne nawiązania do lat 80tych. No cóż - kolejny raz okazało się, że moda nie musi być krzykliwa, żeby krzyczeć. W czasach, kiedy minimalizm jest tak bardzo na topie, trzeba kompletnie nie mieć wyczucia, żeby grać kartą wściekłego różu i sexy sandałków. Jesienna kolekcja Ungaro była moim zdaniem równie nieudana - być może w Nowym Jorku, u jakiegoś młodego projektanta byłoby to coś fajnego, co można by sklasyfikować jako świeży styl miejski z elementami retro, jednak jeśli taka defilada występuje jako nowa kolekcja Ungaro, to jest to po prostu jakaś pomyłka. Zgodzicie się chyba, że to wygląda trochę jak zdjęcia wizerunkowe z HMu? Kompletny brak pomysłu na ogarnięcie całości, nieumiejętność doboru deseni, tkanin, a przede wszystkim: brak zacięcia do gry kiczem.


Wystarczy porównać kolekcję Ungaro chociażby z doskonałą jesienną kolekcją Rochas, o której pisałam kilka postów temu. Albo: po prostu spojrzeć na jesienną kolekcją Giles. To właśnie zrobili zarządzający marką Ungaro i podjęli ryzykowny krok: zatrudnili wspaniałego Gilesa Deacona jako projektanta!!! Cóż mogę powiedzieć? Wielkie WOW! Pochodzący z północnej Anglii Giles Deacon (rocznik 69) to cudowne dziecko brytyjskiej mody. Studiował w St. Martins na jednym roku z Alexandrem McQueenem i Luellą Bartley, pracował u Castelbajaca, Bottega Veneta, Gucci (za czasów Toma Forda ;-)), jest znany z kooperacji z Mulberry i siecią New Look (kolekcja "Gold By Giles"; swoją drogą, ten trendowaty sklep napawa mnie przerażeniem). Dostał jakieś tryliardy nagród modowych ;-) Od 2004 kieruje własną marką "Giles", która wypracowała sobie już dość solidny wizerunek dzięki dość charakterystycznym "londyńskim" projektom, gdzie ironia, pastisz i kultura popularna mieszają się z wyrazistymi, nowoczesnymi (może nawet futurystycznymi) fasonami. Krótko mówiąc: niepokorny Giles Deacon ma odmienić wreszcie nieszczęśliwą kartę Ungaro - pierwsze efekty jego pracy zobaczymy już na jesieni: czekam z niecierpliwością!

Wreszcie mamy też pewne wieści z Londynu: Alexandra McQueena na stanowisku projektanta zastąpi jego wieloletnia współpracownica, Sarah Burton. Od jakiegoś czasu krążyły plotki, że następcą McQueena będzie młody (rocznik 81) i szalony Gareth Pugh - plotka jednak rozeszła się po kościach, i może to dobrze, bo trochę przeraziła mnie wizja strojów szytych pod dyktando odpustowego futuryzmu spod znaku Lady Gagi. Nie to, że nie wierzę w Garetha, ale jednak może trochę musi się ustatkować z tymi swoimi szaleństwami, a bardziej postawić na wypracowanie jakiejś konkretnej estetyki, która nie będzie tylko grała kartą: "Patrzcie, jakie to szokujące, jakie niesamowite!". Osobiście nie trawię tej całej popowej fanfaronady, tych gwiazd szóstej kategorii, kopiujących gwiazdy kategorii C. To chyba nie moja bajka. Cieszę się więc, że kierownictwo po McQueenie objęła osoba bardziej skoncentrowana na uczciwej modowej pracy ;) Kim jest Sarah Burton? Ma 35 lat i od 1996 współpracowała z McQueenem, od roku 2000 była szefową damskich kolekcji tragicznie zmarłego projektanta. No cóż - wydaje się, że 14 lat współpracy to świetne zaplecze dla nowych pomysłów. Sarah Burton jest również odpowiedzialna za "skomponowanie" ostatniej kolekcji McQueena. Trzeba przyznać, że to zadanie udało jej się po mistrzowsku - projekty były po prostu piękne. No i proszę - oto kolejny powód, żeby wypatrywać jesieni i paryskiego tygodnia mody! ;-)
I jeszcze jedna zmiana: Jean Paul Gultier odchodzi z Hermesa! Po siedmiu latach współpracy z marką Hermes, Gaultier uznał chyba, że musi sobie zrobić urlop od tytanicznej pracy i postanowił skoncentrować się na kolekcjach markowanych jego własnym nazwiskiem. Miejsce Gaultiera zajmie Christophe Lemaire, który to przez ostatnią dekadę zajmował się podrasowaniem Lacoste. Francuski projektant pracował m. in. dla Christiana Lacroixa, od 20 lat rozwija własną markę. No cóż - projekty Gaultiera stawały się już nazbyt Gaultierowskie, może to dobry czas na zmiany. O tym przekonamy się oczywiście: na jesieni! A o rozczarowaniu napiszę w następnym poście - oczywiście chodzi o Seks w wielkim mieście 2. So stay tuned!

wtorek, 18 maja 2010

Historia z nogą w tle

Uwaga, uwaga - proszę wszystkich o zajęcie miejsc i zapięcie pasów - wyobraźcie sobie, że jeszcze żyję! Moja nieobecność w blogu (ba! moja nieobecność we własnym mieszkaniu!) przedłużyła się niemiłosiernie, a wyjeżdżałam tylko na dwa tygodnie! No cóż - wszystko zaczęło się od stłuczenia przeze mnie (w dość idiotycznych okolicznościach, które są na tyle kompromitujące, żeby ich nie przytaczać) niezniszczalnego i zapowiadającego się na rodzinną pamiątkę kryształowego pilnika do paznokci z wypisanym na rękojeści stylizowanym napisem "PRAHA". Sama ten wspaniały pilnik przywiozłam w prezencie z Czech, a że jestem wyznawczynią wiary w niezwykle proste, a jednocześnie piekielnie skuteczne, rozwiązania problemów życia codziennego (taki musiał być ten pilnik, otoczyłam go Hrabalowską mitologią...), przywiązywałam do niego szczególną wagę, za każdym użyciem podziwiając, jak jest skuteczny, i jak niezniszczalny. "Może będzie służył jeszcze wnukom lub prawnukom!", takie myśli snułam przy piłowaniu paznokci tym magicznym przyrządem. Małe rączki sprawnie przesuwające pilnikiem po obrębie tej odrastającej wciąż na nowo płytki, zaświadczającej o bestialskiej przeszłości... Któż nie snuje najbardziej idiotycznych wizji podczas owych pozornie bezmyślnych czynności, które wypełniają nasz potoczny byt! Proust rozmyślał nad magdalenkami maczanymi w herbacie lipowej, ja mam swoje piłujące fantasmagorie. No i stłukł się on, ten pilnik. I potem było już tylko gorzej. Smoleńska katastrofa, defilady trumien w czasie największej oglądalności, w nieskończoność odgrywany Marsz żałobny Chopina (jakże trafny wydał mi się potem seans Dnia Świra w którymś z kanałów telewizyjnych), najabsurdalniejsze teorie spiskowe dotyczące obcych wywiadów i macek tego lub owego imperium (zła, rzecz jasna). No cóż - to wszystko było tylko podzwonnym innych wydarzeń, które w skali lokalnej miały o nieba większe znaczenie. Najpierw ja, zaraz po mszy w rocznicę zeszłorocznego pogrzebu, niemal odcięłam sobie środkowy palec. Teraz mam stracha przed ostrzeniem noży... Uszkodzenie strategicznego palca (naświetlanego potem nonstop leczniczą lampą bioptron, zwaną również światełkiem życia...) oczywiście wyłączyło mnie na jakiś czas z grona użytkowników klawiatur (piszę dziesięcioma palcami i inaczej nie umiem). Jednak ta straszliwa "palcówka" to była tylko uwertura. Otóż w czwartkowy wieczór tuż przed nieszczęśliwym, sobotnim lądowaniem samolotu, moja własna mama (człowiek mimo lat 60. jeszcze wyjątkowo młodociany) wpadła do domu z płaczem (co ja mówię, to była histeria!), twierdząc, że oto złamała sobie nogę. Ludzie twardzi (tacy jak my) w takich przypadkach nie wzywają pogotowia - po prostu wylewa się na puchnącą jak balon nogę litry altacetu i czeka aż... być może przejdzie... Nie przeszło. Po druzgocących kontaktach z państwową służbą zdrowia (tu mam więcej przemyśleń, ale nie jest to temat tego bloga) udało się poszkodowaną prześwietlić i zapakować jej pękniętą kostkę w półgips. Po kolejnych druzgocących kontaktach z przychodnią ortopedyczną udało się ją zapakować w gips, na cztery tygodnie. Swoją drogą, jakże miałkie w tym dniu wydały mi się oglądane ad nauseam telewizyjne relacje z okresu żałoby narodowej. Ci padający sobie w ramiona Polacy, uprawiający absurdalne praktyki spod znaku legendarnego już filmu "Solidarni 2010", nagle okazali się zupełnie tacy, jak zwykle: sfrustrowani, upokarzani, po prostu walczący o swój codzienny byt z instytucjami równie kuriozalnymi jak przychodnia ortopedyczna, gdzie nawet zmiażdżony palec i połamana w kilku miejscach noga nie są wystarczającym powodem, żeby jakikolwiek lekarz nas zbadał. Powiem wam, że włosy rwałam sobie z głowy, patrząc jak ludzie czekają od trzeciej nad ranem w kolejce, po prostu po to, żeby umówić się na wizytę. Za tę przyjemność co miesiąc ZUS wyszarpuje z nich jakieś zupełnie nieludzkie pieniądze. W zamian dostają opryskliwą panią z okienka i kilometrową kolejkę. Muszę przyznać, że przez ostatnie tygodnie cholernie wkurzyła mnie rzeczywistość. Wróciłam do Warszawy. Sprawdzałam - nie stoi już żaden sznureczek do Pałacu Namiestnikowskiego, nie ma nastawianych metrów kwadratowych zniczy, nie mdleją harcerki, nikt nie wyśpiewuje Roty. W zamian turyści (niejednokrotnie w habitach) robią sobie pamiątkowe zdjęcia z wystawioną przed pałacem fotografią prezydenckiej pary. Być może nawet z niesmakiem patrzyłam na takie gesty. Niezwykle realne transmisje TVN24 zamieniły rzeczywistość w sprany nadruk, wypłowiałą gazetę. Przez cały ten czas nie było mnie w mieście, w którym na co dzień mieszkam: katastrofa et al. wydaje mi się wyjątkowo wydumana, może nawet zmyślona. No cóż - czekam tylko na głos Izabeli Jarugi-Nowackiej, zawsze kiedy coś na temat kobiet pojawia się w mediach. To był cholernie ważny głos i cholernie ważna osoba. Nie chcę tu wpisywać się w poetykę zbiorowej żałobnej hipokryzji (no cóż - obecna kampania wyborcza już dobitnie pokazała, jak Polacy zostali wrobieni w żałobę), jednak trzeba powiedzieć sobie jasno, że teraz tego głosu wszystkim kobietom, dla których zagadnienie ich bycia kobietą jest ważne, będzie cholernie brakowało. Tyle.
I jak tu teraz, po tej całej przerwie, zabrać się za bloga - trzeba się jakoś zabrać i na coś szybko wpaść. Moda była dla mnie ostatnimi czasy tematem pobocznym, raczej ochronnym strojem, kombinezonem. Zapomniałam sporo własnych ubrań. Coś we mnie drgnęło, gdy znalazłam w pobliskim lumpeksie tę oto welurową sukienkę Betsey Johnson. To się nazywa niezły łup! Pewnie relacjonowałabym na blogu nasz wspaniały rodzimy Fashion Week w Łodzi, jednak nie dojechałam z powodów wiadomych i na górze wyłożonych ;-) Teraz - proszę państwa - muszę się wreszcie ogarnąć. Zatem - niedługo wracam, i to wtedy już na pewno będzie coś na temat, czyli o modzie...