piątek, 25 czerwca 2010

Resort 7

W centrum uwagi znajdują się obecnie pokazy mody męskiej - oczywiście tradycyjnie czuję się niewładna, żeby cokolwiek o nich powiedzieć. Może nawet zerknę (no cóż...), ale raczej z tego patrzenia nie wyniknie żadna, godna uwagi treść. Wczoraj natomiast w towarzystwie dwóch jakże przystojnych mężczyzn płci odmiennej (i jakże doskonale odzianych) spędziłam dwie urocze godziny, zgłębiając tematykę prostytucji w czasach II Wojny Światowej. Fascynujący temat: wydawałoby się, że tematyka wojenna stała się już nużąca, może nawet wyświechtana, a tymczasem problem oglądany z zupełnie innej perspektywy (już nie na tle dychotomii kat/ofiara) wydaje się pasjonujący. Prostytutkom golono głowy, woda płynęły po szybach (piękną mamy jesień tego lata), kontury rozmywały się na skutek wszechobecnej wilgoci, a ja z wrodzonej inklinacji zajęłam się taksowaniem otoczenia. No cóż - dzięki bogu nie sprawdza się scenariusz szafiarskich blogów, gdzie bazarowy brąz rozradowany podaje rękę plastikowym butom na 12centymetrowych szpilkach, które rozsądniej byłoby kupić na stadionie Xlecia, gdyby nie nobilitujące każdy chiński produkt internetowe zamówienie przez brytyjski New Look. W ogóle ten mariaż tandety i pędu za trendami zauważam tylko czasami na klientkach sklepów odzieżowych w śródmieściu, a jak mniemam fenomen ów mnoży się gdzieś w szkołach podstawowych czy przykurortowych dyskotekach. Normalnie ludzie są normalni, choć kombinacja dresowej bluzy adidasa i okularów w grubych oprawach wydaje się już rodzajem uniformu. Z estymą patrzyłam na typ modelki z lookbooka (choć nawet ona na lookbooka była za gruba!) o zabójczym na jakimś toporniejszej urodzie makijażu z grubej krechy i różowych ust, ubrany w marynarkę, spodenki i kwiatkowe baletki. Polityka grubej kreski. A girladny blond włosów rozkosznie spływały na jej plecy. Wróżę z pleców: będzie mieć piękne i banalnie proste życie ;D Mężczyźni zaś chyba na powrót używają brylantyny, albo po prostu zaniechali mycia głowy. I nadal tak cholernie leje w naszej Warszawie. Wczoraj zanurzony w chmurach szpic pałacu kultury rozkosznie odbijał się w witrynach Zary: można było lekkomyślnie przeoczyć wielki napis -50%. Nie będąc osobą lekkomyślną zajrzałam i już prawie miałam coś kupić... rozsądek jednak zwyciężył! A osobom, które chcą pęd konsumpcyjny (jakże dojmujący w czasie wyprzedaży!) zagłuszyć choćby jakąś wytrawną i wciągającą lekturą na wakacje, serdecznie polecam książkę Andrzeja Żuławskiego pt. "Te panie". Sześćset stron nagłych zwrotów akcji, zdumiewających uczynków, magnetyzujących bohaterów: obok kochanki Hitlera, jest tam żona Chang Kai-Szeka, kochanki królów Francji, trucicielki, satanistki i intrygantki: lektura godna leżaka gdzieś pod gruszą lub palmą. Na co tam kogo stać ;>

A teraz wracamy do pokazów Resort. Vera Wang zainspirowała się elegantkami z filmów Felliniego. Oczywiście natychmiast zaczęłam się doszukiwać konkretnych odpowiedników z dzieł mojego ukochanego reżysera, ale oczywiście nie ma tu dosłowności. Jest pewien rodzaj szyku, którego najpełniejszym wyrazem jest draperia. Z pozoru proste satynowe suknie dostają zastrzyk nowego życia w postaci asymetrycznych ściągnięć, udrapowanych ozdób w rozmiarze XL czy też małych szczypanek, które sprawiają, że odzież balansuje na granicy ubioru codziennego. No i jest tu cudowny gorset z baskinką:

W kolekcji Akris nawiązano z kolei do "Pogardy" Godarda. Któż nie pamięta wspaniałej golizny Brigitte Bardot z tego filmu - czy ktoś w ogóle zapamiętał stamtąd jakiekolwiek ubrania? Po namyśle, przychodzi mi scena, gdy Bardot siedzi w oślepiającym słońcu, w opasce na głowie i pasiastej bluzce. W kolekcji Akris nie ma na szczęście żadnych marynarskich pasków, są za to piękne białe szwedy, troszkę asymetrycznych koszul i wspaniałe malarskie płaszcze. Nazwałabym to "nowym retro", które tym różni się od starego, że wyrzeka się jarmarcznych gestów w postaci grochów i paseczków. Pomyślane jest nowocześnie, bo moda musi być nowa, żeby w ogóle mogła być.

Alberta Ferretti postawiła na bizantyjski przepych - jej letnie projekty wprost kapią złotem. Orientalne inspiracje to niemal pewniak w letnich miesiącach, więc myślę, że patrząc na te projekty można z produktów własnych skomponować całkiem podobne i równie udane zestawy:

Kolekcji Chloe i tym razem nie można odmówić prostoty. Beże, biel i brązy w zdecydowanie ascetycznych fasonach. Tylko czasem przenika tu trochę błękitu i czerni. Nowy styl Chloe jest już rozpoznawalny - na pewno fani nie będą zawiedzeni. A swoją drogą, zastanawiam się, jak można dać tyle beżu i brązu i nie zrobić z czegoś bazarowego safari. A jednak można. Viva Chloe!

Dla przeciwwagi teraz trochę kolorów. Wdzięczna letnia kolekcja Cacharel balansuje między mocnym kobaltem, a... ciapkami. Wzory w ciapki robią się coraz bardziej popularne - czy to kolejna odsłona modowych inpisracji action painting Pollocka? Czy teraz dripping method wyznaczy trendy? Kto wie... Oto ciapki:

No i Proenza Schouler. Tu już dość szalony mariaż motywów i deseni. Szanelka sąsiaduje z kratami a la Prada, etno z paskami w stylu Missoni. Niektóre projekty duetu Proenza Schouler stały się już ikoniczne (np. słynna kwasowa koszulka). Myślę, że ta kolekcja (która cholernie kojarzy mi się z Pradą!) będzie wielkim hitem sprzedaży detalicznej, zobaczymy ją w stertach magazynów, a za kilka miesięcy PS znowu kupią nas swoimi projektami i oddamy się im bez reszty. Nie wiem, na czym polega sukces tych projektantów, ale chyba na bardzo dynamicznym i mało "artystowskim" (że niby moda to taka sztuka dla sztuki) podejściu do projektowania. W modzie się chodzi nie tylko po wybiegu, przypominam wszystkim projektantom! ;) A buty na nogach tych pań można zobaczyć w bardzo podobnej wersji w Topshopie - i niech mi tylko ktoś podkupi na wyprzedażach rozmiar 37...

niedziela, 20 czerwca 2010

Resort 6

Oglądam wieczór wyborczy i chyba czegoś nie rozumiem - na jedynce sondaż różni się znacznie od wszystkich innych sondaży, a propartyjni dziennikarze przekonują, że największym przegranym tych wyborów jest Komorowski... Czy tylko ja mam uczucie deja vu? Co prawda PRL pamiętam tylko przez bardzo mleczną mgłę, ale włosy z głowy rwę: jak obłudni mogą być dziennikarze kolaborujący z TVP? czy przyjmują tam do pracy tylko na podstawie zaświadczenia o praniu mózgu? co się stało z ową nobliwą panią, dla której kiedyś miałam taki wielki szacunek? To wszystko zdumiewające. Moim zdaniem, największym przegranym tych wyborów są polskie kobiety, które nie znalazły w sobie siły, a może - zademonstrowały dobitnie swoją niemotę. Czy naprawdę nie ma w tym kraju kobiety, która mogłaby kandydować na prezydenta? Nie wierzę. Jestem w bojowym nastroju, świeżo po II. Kongresie Kobiet. Jak wiadomo, kongresy nie są miejscem prawdziwej dyskusji, raczej wydarzeniem reprezentacyjnym, ale same sygnały dotyczące sytuacji kobiet w Polsce były raczej bolesne. Nigdy nie zrozumiem, jak to jest możliwe, że tylko z powodu płci można być dyskryminowanym na rynku pracy, mieć ciętą pensję, być lekceważonym czy dyskwalifikowanym. A tak właśnie się dzieje każdego dnia i to jest rzeczywistość kobiet. Tą rzeczywistością nie są nowe ciuchy z sieciówek, kremy takiej czy owakiej generacji, maseczki na cellulit i idiotyczne reklamy, które dają ludziom iluzją (jakże groteskową!) uczestniczenia w kulturze. Same się o to prosimy, co? Klepiąc w klawiaturę brednie na pudelkach i kozaczkach, same dajemy się spętać kaftanem bardzo specyficznego bezpieczeństwa - swoistym terrorem normalności, gdzie za słowem "normalność" ukrywa się zupełnie skostniałe status quo. Nikomu niepotrzebny obrazek jakiejś mnie z zaradnym panem X u boku i co najmniej jednym małym iksem, który je kupione w tesco paciaje i nosi zawodowe śpioszki w niebieskie lub różowe desenie. Ta jakaś ja pucuje frenetycznie okna, wbija się rurą odkurzacza między molekuły i bez końca zmywa talerze. Repertuar tych bezsensowych czynności, które nie wiedzieć czemu licować mają z kobiecością, kompletnie zagłusza w niej myślenie. W tym planie normalności nie ma jakiejś innej mnie, która nie chłonie reklam, popija ulubione wino i czyta Kanta na tarasie swojego mieszkania. Bo to jest takie nienormalne... takie inne. No cóż - jeśli sami sobie takiej swojej inności nie wypracujemy i jej nie wybronimy, to nikt nie zrobi tego za nas. A terroryści normalności? Oj, przez następne dwa tygodnie dadzą nam popalić! No właśnie, a na okrasę Kongresu, miałam okazję obejrzeć pokaz Joanny Klimas. Choć pokaz dotyczył kolekcji, której nie umiem nazwać :DDD (był to przecież tzw. pokaz mody), to chyba przez te kilka minut zakochałam się w prostocie. Zapragnęłam natychmiast mieć w szafie prostą kimonową sukienkę w kolorze złamanej bieli. Ale przecież my tu mamy o resortach, więc zabierajmy się do roboty! (Aha, od razu napiszę, że to nie jest blog o polityce, a komentarze na ten temat są bardziej potrzebne na interii czy w naszymdzienniku.pl)
Ależ śliczna kolekcja Sonia Rykiel Resort! Wygrywa retro nawiązujące do lat 70tych, a sukienkowo to nawet do lat 50tych. Eleganckie sukienki, podkreślające kobiece kształty, wyglądają jak rasowy vintage! Piękna kolorystyka z przewagą łagodnych brązów i beżów, podkreślona t-barami w kontrastowych barwach. Oj piękny mamy nowy vintage tego lata! ;D Z paryskich klimatów muszę wszystkim polecić świetny tekst w Twoim Stylu na temat Didiera Ludot, francuskiego marszanda (?!) i kolekcjonera odzieży vintage. Tekst jest opatrzony świetnymi fotografiami, w których rolę główną grają eksponaty (?!) kolekcji Ludot. Przy okazji polecam też malutki tekścik na blogu Agnieszki - ujęło mnie to wyznanie! A teraz już Sonia na lato!


W letniej kolekcji Valentino również nie obyło się bez spojrzenia w przeszłość - w przypadku tej marki jest to o tyle ważne, ze młodzi projektanci zaskoczyli nas już przecież swoim trybalno-futurystycznym awatarem... Oczywiście w duchu sezonu nawiązuje się tu do lat 60tych i 70tych. Na pierwszym planie są naprawdę genialne płaszcze z kaszmiru, błyszczących koronek i skóry - płaszcze mocne i wyraziste, w zdecydowanych barwach. Taki płaszcz to prawdziwy skarb. Jest też sporo czarnych koronek, troszkę ultramodnego beżu, jedwabie drukowane w kwiaty, a na koniec same kwiaty... naszywane na jedwabny szyfon. Piękne są te suknie i naprawdę very 70s! A żółta falbankowa sukienka już teraz stała się moim letnim marzeniem...


Jeśli jesteśmy spragnieni ciekawych deseni, to kolekcje Erdem są niezawodne pod tym względem. Łącząc wzory, wyglądające na rozmyty test Rorschacha i misterne koronki projektant uzyskuje całkiem nową jakość. Coś w rodzaju modowego trójwymiaru. We wszystkim pobrzmiewają jeszcze echa jakiegoś orientalnego folkloru. A to wszystko w kobaltach, czerni i delikatnych purpurach.

czwartek, 17 czerwca 2010

Resort 5

Wreszcie miałam dziś szansę trochę się wyżyć na materiale nieożywionym. W poszukiwaniu kryształowych kamyczków nawiedziłam dziś pasmanterie na Mińskiej: znalazłam to, czego szukałam (spory wybór tegoż!), a w ramach kaprysu wzięłam też kłębek żółtej czesanki do filcowania. Pamiętam czasy, gdy filcowanie stawało się dopiero modnym hobby: rozwijałam stare góralskie wełny i dopiero z tak uzyskanej "czesanki" formowałam kulki, a potem je barwiłam farbami do jajek :D Teraz to jest luskus: na Mińskiej w cenie 0k. 7 złotych można kupować najbajeczniejsze kolory, jeden kłębek oceniam na kilkanaście całkiem sporych kul. Trzymam się kurczowo metody na mokro (wspaniale kształtuje bicepsy), i to dzięki niej przed chwilą ukręciłam sobie dwie pary kolczyków. Teraz czekam na wyschnięcie, a potem będę zdobić kryształami. Filcowanie to pradawna sztuka: zostało właściwie odkryte - w jakichś prabutach wypchanych sierścią zaczęły się formować zwarte formy, które przecież a vista mogły znaleźć w ciężkich (pradawnych!) czasach setki różnych zastosowań. Potęga siły tarcia znacząco musiała wpłynąć na rozwój ludzkości. Bałwochwalcy tylko wybierają Huntery, a gardzą poczciwymi gumofilcami. Zawsze w ten sposób o tym myślę. Być może dlatego, że do późnych lat mojego dzieciństwa nie robiły na mnie wrażenia rzeczy drogie. W ogóle nie pożądałam niczego drogiego, jedynie rzeczy genialnie proste sprawiały mi radość. Poukładane rzetelnie w tekturowym pudełku cukierki irysy w czekoladzie: takie bez papierków, chowane na szafie jako towar świąteczno-luksusowy - smakowały o nieba lepiej niż obecne wynalazki Wedla, pakowane w pozłotka, a na dokładkę w folię. To pozłotko i ta folia literalnie stają mi w gardle, skonfrontowane z prymitywną potrzebą kupienia sobie dwadzieścia deko irysów stają się wyjątkowo dojmujące. Jaki to ma związek z filcem? To są te... no... proste przyjemności! Jeśli z chaotycznej, puchatej, efemerycznej kupki runa można zrobić całkiem idealną kulkę (ach ten Brancusi!), a potem latami obserwować jej trwanie - cóż może być bardziej zadziwiającego? Pierwszy raz uczyłam się wytwarzać włóczkę na obozie młodzieżowym gdzieś w Danii. Najpierw trzeba było ogolić owce (!), potem odpowiednio surowiec oczyszczać, czesać, a następnie wytwarzało się wełnianą przędzę za pomocą jakichś szalonych czółenek tkackich. Na koniec oczywiście barwienie jagodami czy pokrzywami. Cholernie radosne sytuacje, tym bardziej szczęśliwe, że nie trzeba ich kupować. Po prostu są. Nie ma co brnąć w ten poboczny wątek (sic!), ale gwarantuję, że 7 złotych zainwestowane w porcję czesanki zwróci się każdemu z nawiązką w postaci lepszego samopoczucia ;D A tak w ogóle, to strasznie polecam pasmanterie na Mińskiej 25: maniacy krawieccy mogą tam nawet kupić fiszbiny do gorsetów w rewelacyjnej cenie ok. 30 złotych za kilka metrów, metalowe żabki do pasa do pończoch (nie wiedziałam, że można je jeszcze gdzieś dostać), nie wspominając o wszelkiej maści wstążkach, sznurkach i niciach. No i pióra - prawdziwie pióra z marabuta, którymi można za całkiem przyzwoite pieniądze totalnie odmienić na przykład małą spódniczkę w kolorze pudrowego różu. Ach, rozmarzyłam się...
A teraz zanurzamy się w świat wielkiej finansjery, czyli pokazy Resort. W Londynie Peter Jensen pokazuje kolekcję Resort - czyżby Ameryka już mu zbrzydła? Z typową dla siebie przekorą pokaz sytuuje w krainie dziecięcych fantazji - łańcuchy z papieru kolorowego zdają się stanowić istotną część kreacji ;D Jest sporo zabawnych sweterków, szortów w dziecinne wzory, no i całkiem konkretnych, prostych sukienek w brązie i czerwieni. Do wszystkiego skarpetki rodem z boiska piłkarskiego (jakże apropos w roku mundialowym!). No i znowu mamy potwierdzenie, że są tacy projektanci, którzy słowo moda piszą świadomie małą literką - oby w kraju nam w takich więcej obrodziło!

A teraz przechodzimy do fazy pucharowej. W kolekcji Missoni paseczki tym razem wcieliły się w połączenie etno z modą modsów. Trend na lata 60te odzwierciedlają trapezowe sukienki, kapelusze czy chustki na głowach. Kolory jak na Missoni to wyjątkowo żywe, a szczególnie pociągające to wielkie czerwienie. Ogólnie: wzory etno trzymają się mocno, warto w nie inwestować: graficzne desenie chyba zadomowiły się na dobre... A jeśli macie w domu szydełko i nie zawahacie się go użyć, to wiele kreacji z tej kolekcji jest kwestią kilkudziesięciu godzin (na przykład przy oglądaniu Mundialu) - w pasmanterii na Mińskiej dostępne wszelkie kolory włóczek bawełnianych ;D


Ojej, ta piękna kolekcja spowodowała u mnie chyba oczopląs! Brrrrr. Ale ładna jest, trzeba przyznać. Na uspokojenie nastroju przypatrzymy się Lanvin. Co tym razem u Albera? Forma prezentacji chyba jeszcze bardziej piorunująca niż ostatnio - motyw lustrzanego odbicia daje wrażenie niesamowitości, może nawet dekadencji. A projekty niezwykle eleganckie, nawet pod postacią wystudiowanych kostiumów kąpielowych (czy raczej basenowych!) i towarzyszących im czepków retro. Przeważają wieczorowe garsonki i sukienki, za tę w szmaragdowej zieleni oddałabym... wiele ;D Ba! Jest nawet suknia dla pań, które w przypływie letniego szaleństwa, zechcą wziąć ślub. Tu i ówdzie pojawia się motyw wężowej skórki. I biały garnitur o wyraźnej, seksownej linii. A tak naprawdę to wszystkie wiemy, że chodzi przecież o Albera i te jego draperie!


A Celine? Phoebe Philo przyzwyczaiła już nas do wyrafinowanego minimalizmu. I tu brak niespodzianek. Dominują proste pomysły w brązie, beże, jest skóra ulubiona przez projektantkę, ale mamy też sukienki z kolorowych pasów, a na koniec sporo deseni w wydaniu retro. No i białe garnitury - gdy patrzę na te kolekcje, to nie mogę pojąć, jakim cudem brak mi białego garnituru w szafie! Może dlatego, że nie współgra on z nieopaloną skórą, a ja skóry nie opalam z zasady. W ogóle nie rozumiem, jak można się opalać, skoro każdy lekarz twierdzi, że to jest śmiercionośne zajęcie! Opalanie się jest passee, serio.

wtorek, 15 czerwca 2010

Resort 4

Otóż i objawił się naszym oczom kolejny wspaniały produkt marki Givenchy. Nikogo nie trzeba dwa razy przekonywać, że Riccardo Tisci jest obsesjonatem pewnych szczególnych modeli semiozy. Z języka mody precyzyjnie odławia to, co otoczone jest nimbem perwersji, religijnego symbolizmu, patosem wtajemniczenia i piętnem tabu. (Przepraszam za mój niezwyczajnie rozbuchany potok słów dzisiaj - właśnie czytałam W czerwieni Magdaleny Tulli ;D) Nie zawiódł swoich fanów, ponieważ w kolekcji Resort oczywiście podążył przetartym już szlakiem. Zamiast znudzić powtarzalnością, udowodnił po raz kolejny, jak wiele ścieżek oscyluje wokół tego szlaku, jak wiele wariantów generuje jego autorski pomysł na modę. Najbardziej w tej kolekcji podoba mi się to, że Tisci opowiada jakąś spójną historię. Doprawdy - ja muszę być niezwykle przywiązana do idei kolekcji: jak jest za dużo kolorów, to nieodwołalnie się rozpraszam. Tutaj mamy tylko cztery kolory: biel, czerń, czerwień i złoto. No i panterkę. Panterka jakby zakrada się z innego świata, i jest to podobno świat Fridy Kahlo. Projekty Tisci mają w sobie coś z ludowego czy religijnego obrzędu: sugestywne (a z drugiej strony, trudno do zidentyfikowania) wzory pasków i czegoś na kształt koronkowych ornamentów, buty rzymianki, prawie trybalna biżuteria. Oczywiście jak zwykle troszkę dwuznaczności na temat płci - stąd i frak jaskółka we wzór panterki... No i ten rygor projektów - oszczędne, przemyślane cięcia, zdumiewający porządek i harmonia. Oto i cały Tisci. W resortach mam nowego faworyta ;D


W kolekcji Nina Ricci Peter Coping zainspirowany stylem Jackie O. Delikatne pastele i beże, zdobione koronkami sąsiadują z całkiem soczystym różem w wybitnie eleganckim wydaniu. Nie ma w tej kolekcji nic wybitnie ciekawego, ale trzeba przyznać, że ta różowa sukienka z plecami to prawdziwe dzieło sztuki użytkowej... No i nasza Jac - polska najmłodsza (?) supermodelka w 19 odsłonach...

Świetna prezentacja Chloe Sevigny dla Opening Ceremony. Aktorka-projektantka przyzwyczaiła nas do inspiracji modą vintage - mamy tu mieszaniny popularnych wzorów, które wróciły dzięki trendowi na odzież sprzed lat: groszki, panterka, kwiatki i spółka w prostych projektach Sevigny romansują ze sobą jak nigdzie indziej. Jest to bezpretensjonalne i tak bardzo codzienne, że aż miło popatrzeć. No i te buty - aż się ślinię...

No i Stefano Pilati. Zawsze z niecierpliwością czekam na jego projekty kolekcji YSL. Oczywiście nawiązuje do wspaniałych kolekcji mistrza - jest tu coś z lat 70tych: małe wzorzyste sukienki, zbierane w pasie płaszcze o wydatnych rewersach, kombinezony i szerokie spodnie. Najpiękniejsze są jednak te urocze kompleciki w kolorach retro, zgaszony fiolet, koralowa czerwień. Są też dość odważne czerwienie, a na koniec zupełnie w stylu YSL - smoking z krótkimi spodniami. Uwielbiam Stefano Pilati, to bez wątpienia jeden z pięciu moich ulubionych projektantów. A te falbanki przy wszyciach rękawów i przy kieszeniach - czy nie przypominają projektów Justyny Chrabelskiej? :P

czwartek, 10 czerwca 2010

Resort 3

Ależ gorąco - a ten weekend zapowiada się wyjątkowo ciekawie pod względem różnych gorących wydarzeń. W Koneserze targi Fotopolis (byłam na ostatniej edycji, bardzo fajnie - można sobie sporo pomacać :D), 12. czerwca Noc Pragi - warto zaszaleć całonocnie po naszej - lepszej! - stronie Wisły. Jeśli spodobały wam się projekty Cybernetyki Szwalnia, to mam dobrą wiadomość - w najbliższych dniach będzie można zapolować na coś ze zniżką. Z kolei jeśli macie ochotę na jakieś megałupy vintage, to 12 czerwca kolejna edycja Uwolnij Łacha. I weź się tu nudź w stolicy. Ale przecież resorty się mnożą... - przeglądajmy!
Oj, nasz Marc Jacobs chyba całkiem zapatrzył się w Miuccię Pradę i jej kolekcję Prefall. Powiało retro. Wszystkie miłośniczki tego stylu z tej kolekcji Marca Jacobsa będą mieć wielką pociechę. Sukienki w linii A, wszędobylskie białe lamówki, groszki, wydatne klapy uroczych małych płaszczyków. Sukienki całe z kwiatków (jednokolorowych) i słomkowe kapelusze. I to jakie - czyżby kanotiery wychodziły już z mody?


W kolekcji Marc by Marc Jacobs jest już zdecydowanie bardziej sportowo - sukienki wyglądają jak zdjęte z wieszaka w HM :D Czyżby kopiowanie zwrotne? A może po prostu niezobowiązująca kolekcja, która na pewno się sprzeda? Co jest pewne? Trzeba kupić szare dresowe spodenki. A najbardziej podobają mi się torby - proste, pojemne, w świetnym kolorze - idealne!

Wow - Stella McCartney jest wprost cudowna. Deklasuje rywali. Po pierwsze - kolor: subtelne połączenia różnych odcieni różu i niebieskiego, mocne czernie oraz... kwiaty! Po drugie - konstrukcja: idealnie skrojone marynarki i spodnie, obłe, balenciagowskie płaszcze i peleryny. Po trzecie - pomysł: spójna kolekcja, która opowiada jakąś historię. I to o kim! To znowu Magdalena Frąckowiak w cudownych 34 wcieleniach. Po czwarte - koronki, wszystko z koronki, która mi osobiście kojarzy się z sukienkami Marchesa. Jestem zakochana - zwłaszcza w tych kwiatach...


Balenciaga kolejny raz pod znakiem rozpatrywania uniformu. Tym razem jest to uniform stewardessy. Przygaszone kolory rodem z lat 70tych, desenie retro, w ogóle komplety - idea wydawałoby się już miniona. A jednak wszystko - jak zwykle u Nicolasa - bardzo współczesne. W drugiej częsci kolekcji królują szmizjerki i parki - tu zwyczajowe trzy grosze ze stylistyki sportowej. Oj jakie to wszystko ładne i nieprzekombinowane...


I na koniec tej relacji niespodziewanie Marc Jacobs :D Pokaz Louis Vuitton to świeżutka bułeczka. Niewątpliwie jest to kontynuacja stylu kolekcji, którą oglądaliśmy kilka miesięcy temu - kobiece sukienki odcięte w pasie, eksponujące biust, styl BB, słodkie lata 60te, spodnie z wysokim stanem, wielkie kapelusze z falującym rondem, pastelowe kolory i ogromne okrągłe kołnierze. Oto i suplement do ostatniej kolekcji Louis Vuitton. I bardzo mi się podoba.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Resort 2

Wiadomość dnia - rower mi się zepsuł! Cóż, po kilku latach eksploatacji wiekowe części poddały się działaniu czasu i... przestał jeździć. No i co teraz zrobić - naprawiać (części niekompatybilne z obecnie produkowanymi) czy zbierać na nowy? Cholernie wkurzające takie rowerowe zepsucie. A z ciuchowego frontu: u nas na Grochowie otworzyli nowy lumpeks, a zamknęli Tomitex (muszę przeredagować moją mapkę). Nowy ciucholand mieści się w budynku Uniwersamu Grochów, w miejscu dawnego zakładu fotograficznego (od strony zajezdni autobusowej). Z rozrzewnieniem wspominam ten zakład: robiłam tam kiedyś zdjęcie legitymacyjne - takiego wyposażenia studia nie widziałam nigdzie indziej. Wspaniałe lampy w kolorze aluminium, w ogóle całe to magiczne miejsce, które zamknięte było za kotarami tego zakładu (ściany są tutaj z szyb). Ech nostalgia. Ale teraz jest tu ciucholand - dość drogo (60 zeta za kilogram), ale ciuchy przeważnie są nowe, jest mnóstwo butów, dodatków. Ja dziś złowiłam aż 3 sukienki - w tym jedną jedwabną Laurę Ashley i dwie z Topshopu (8 złotych to uczciwa cena za ciuchy z Topshopu :D). Zbliża się może dzień, kiedy wreszcie pochwalę się tymi zdobyczami na Wintydżu. Kto wie... Ale zabierajmy się za te Resorty - jest ich więcej coraz.
Erin Fetherston już na zawsze stała się moją idolką po tym, jak na sezon jesienny pokazała kolekcję inspirowaną stylem Nico. No wiecie, jak to jest - ktoś wreszcie pokazuje światu, co jest naprawdę wartościowe... w muzyce... i stylu, rzecz jasna. A w kolekcji wakacyjnej Fetherston jest lekko, miło i bezpretensjonalnie. Pierwsze skrzypce oczywiście grają słomkowe kapelusze i sukienki. Sukienki z draperiami, baskinkami, sukienki z dekoltem z siatki (bardzo bardzo fajne) i sukienki z dekoltami w serduszko. Przede wszystkim podoba mi się oszczędne gospodarowanie barwami, które - no właśnie! - są obecne w tej kolekcji. Szarości mi się już przejadły.

Zachwyciła mnie kolekcja Rachel Roy. Projektantka tym razem wzięła na warsztat graficzne w charakterze malarstwo kubańskiej artystki, Amelii Pelaez. Stąd mocne akcenty barwowe - pomarańcze, błękity i czerwienie. W kolekcji również sporo ażurowych sukienek maxi w naprawdę świetnym wydaniu. Stylizacji dopełniają fryzury afro i słomkowe kapelusze w stylu przerośnięty trilby. Wszystko to inspirowane paryską awangardą lat 50tych. Genialne! A modelka? To nasza polska Anna Pytka, trzeba przyznać, że pięknie się prezentuje w tych ubraniach.

Projektantki Vena Cava w nowocześniejszych klimatach, ale jednak oczko puszczają w stronę lat 70tych. Zdecydowanie postawiły na krótkie kombinezony, ażurowe topy i sukienki krojone z prostokątów. Swoją drogą, ta czerwona to świetny pomysł na letnie majsterkowanie - jest niesamowicie prosta, a jakże efektowna. Zachęcam wszystkich do odwiedzenia rubryki DYI na stronie Teen Vogue. Znajdziecie tam mnóstwo banalnie prostych pomysłów na przemiany garderoby, między innymi świetny z mojego punktu widzenia (bo rozwiązuje problem wnerwiających przykrótkich t-shirtów) tutorial Vena Cava z cyklu nie umiem szyć, ale chcę szybko nową sukienkę.

Kolekcja 3.1 Phillip Lim potwierdza diagnozę, którą można było postawić już po pokazie Chanel. Ikoną mody sezonu letniego będzie zdecydowanie Bianca Jagger. Tym razem cała kolekcja poświęcona jest jej stylowi, a zarazem stylowi lat 70tych. Kolory stonowane (szarości, złoto, beże i brązy), a w kolekcji dominują szerokie spodnie do pół łydki (niebezpieczny fason), kombinezony, szalone kombinezony (złoto!), garnitury i długie kobiece sukienki. No i asymetrie w stylu greckim - oj, chyba razem z SATC te nowe kolekcje sprawią, że takie fasony zrobią się naprawdę popularne. Heh, naprawdę w życiu bym nie poznała, że to kolekcja Phillip Lim :D

Co na to wszystko Alexander Wang? Zupełnie w swoim żywiole, Wang pokazuje troszkę sportowych inspiracji, troszkę pokręconych fasonów z dekonstrukcyjnymi draperiami w roli głównej, ażurowe sukienki o ascetycznej konstrukcji i sporo skórzanych kurtek/kamizelek. To zdecydowanie jest miejska wersja lata, a kolory jak zwykle oszczędne. No cóż - Wang dopiero się rozkręca. Ma 25 lat i wszystko, co można mieć w modzie. Oczywiście czekam niecierpliwie na jego kolejny krok.


cdn

piątek, 4 czerwca 2010

Resort 1

Już od kilku tygodni w różnych częściach świata odbywają się pokazy kolekcji Resort. Z wielką przyjemnością przeglądam zdjęcia z tak słonecznymi klimatami - pogoda w tym roku jest wyjątkowo kapryśna, ale liczę na to, że i do Polski wkrótce zawita coś na kształt lata. Z pokazów Resort, a więc kolekcji przeznaczonych dla szeroko pojętych wczasowiczów, wynika przede wszystkim to, że lata 70te zdecydowanie zdeklasowały wszelkie inne dekady w modzie. Świetnym przykładem niech będzie kolekcja Resort Diora. Galliano zainspirował się filmami Nowej Fali, fryzurą Brigitte Bardot i słodkimi sukienkami a la lolita. W kolekcji dominują krótkie sukienki w pastelowych kolorach, z dominacją różnych odcieni różu. Fasony baby-doll, kołnierzyki bebe, falbanki i kokardki, żakiety w kształcie grzybka: wszystko to nawiązuje do kostiumów bohaterek Godarda i spółki. Jest kilka kompletów skrojonych a la Belmondo, pojawiają się też charakterystyczne skórzane kaszkiety, które dla mnie są jednoznacznie zabawne, bo przypominają nakrycia głowy bohaterek kultowego filmu Dziewczyny do wzięcia ;-) No a pokaz Diora odbył się w Szanghaju. Słowem: go East!



Doskonale pamiętam szanghajski pokaz Chanel - tym razem Karl wysłał swe modelki do Saint-Tropez, a sam pokaz odbył się... na chodniku ;-OOO Wszystko w tonacji lat 70tych spod znaku Rolling Stones. Pokaz dedykowany właśnie państwu Jagger, którzy wypowiedzieli sakramentalne "Tak" czterdzieści (!!!) lat temu w tej uroczej miejscowości na Lazurowym Wybrzeżu. Kolorystyka, tkaniny, kroje - to wszystko jest tak przesycone stylistyką lat 70tych, że można mieć wątpliwości, kiedy to zostało zaprojektowane ;-) Zwiewne sukienki, szydełkowe narzutki, dzwony, pastelowe paseczki, brązy w najróżniejszych tonacjach, kwieciste kombinezony, dżins i torebki z rafii: do tego trochę szanelowskich elementów takich jak nieśmiertelne małe żakieciki. Bardzo fajna jest ta kolekcja - zachęcam do obejrzenia całości i wzięcia poprawki na pomysły Karla przy pakowaniu wakacyjnej walizki. Tego lata powinnyśmy wyglądać właśnie tak!!! I klasyk Bianki Jagger: biała marynarka na gołe ciało: kwintesencja seksapilu...


Zachwyca również świeżutka (sprzed kilkunastu godzin) kolekcja Resort Jasona Wu. Idąc tropem Marrasa i Jacobsa, Wu nałożył na głowę modelek kapelusiki w kształcie kanotiera, a jego wersja resort jest zdecydowania bardziej zapięta pod szyją. A raczej - zasupłana, bo modelki często - wzorem szalenie popularnej młodej Diane Keaton - noszą fontazie. Do tego oczywiście długie marynarki w męskim stylu (zachwycający smoking!!!). Ale skoro to lato, to zdecydowanie wygrywają małe sukienki w dyskretne desenie: jednak ta kolekcja potwierdza mi wizerunek Wu jako projektanta bacznie szafującego swoim instrumentarium. Jak na lato, to jest minimalistycznie. A na wieczór długie rozkloszowane suknie z tiulowymi rękawami (oczywiście długimi...) lub asymetryczne małe koktajlowe cudeńka (Lindsey Wixson w tej czerwonej wygląda wyjątkowo pradowato... zdecydowanie to twarz roku!).



cdn

wtorek, 1 czerwca 2010

Nuda w wielkim mieście

Niezwykle spostrzegawcze oko jednego z krytyków dostrzegło w kadrze filmu "Seks w wielkim mieście 2" okładkę książki Susan Sontag "Against Interpretation". Doprawdy, podziwiam to zdumiewające znalezisko. To tak, jakby ktoś na śmietniku znalazł brylantowy pierścionek. Czy raczej: to tak, jakby ktoś ów brylantowy pierścionek dostrzegł na odpustowym straganie. Szczerze mówiąc, zwlekałam z tym podsumowaniem swojego seansu filmu, zupełnie jakbym gdzieś z tyłu głowy słyszała podszepty o porzuceniu prób interpretacji. Bo po co to wielkie halo? Jeśli napiszę, że film mi się nie podobał, bo był nudny i do tego głupi, okaże się, że mam zbyt wielkie wymagania względem rozrywkowych numerów (no tak - argument ze zbyt wielkich wymagań jest w kontekście tego filmu wyjątkowo trafny, jakkolwiek nietrafiony sposób myślenia o życiu w ogólności ten dziwaczny argument reprezentuje). Jeśli napiszę, że podobał mi się jak cholera, to będzie to jawny znak, że jestem wielką fanką przygód Carrie i jej przyjaciółek. Ale przecież tak właśnie podzieliły się głosy krytyków i publiczności: ci, którzy mieli wielkie (a może jakiekolwiek) wymagania, wyszli rozczarowani, a bezkrytyczni fani jak zwykle zostali połechtani w czułe miejsce (ponoć znajduje się ono na końcu słowa "shopping"). Jako, że moje czułe miejsce nie znajduje się na końcu słów, tylko w okolicach zakończeń nerwowych, siedziałam w Kinotece zagryzając wargi i myśląc: kiedy wreszcie ten przebierany w Diora koszmar się skończy...
Po pierwszej części kinowej wersji kultowego serialu pocieszałam się: if not sex, then at least the city. W drugim odcinku nie ma już nawet city, albowiem wszystko dzieje się w konwencji komedii salonowej, której bohaterowie nagle wyruszają na Bliski Wschód (niektórzy twierdzą, że to tylko po to, żeby scenarzysta mógł użyć żartobliwego sformułowania "Lawrence of my labia"), aby wobec jakichś kluczowych doświadczeń konfrontacji z "Innymi" (no cóż konwencja filmowych fabuł to rzecz święta) przeżyć wewnętrzną przemianę i powrócić do starej dobrej Ameryki. Powiem szczerze, że oba wcielenia tego scenariusza są po prostu nieudane. Film przypomina raczej sklejankę fragmentów, które równie dobrze mogłyby być rozrzucone po kolejnych odcinkach serialu: i może tak właśnie byłoby lepiej. Ciągnie się wszystko niemiłosiernie, a zaczyna całkiem od czapy - bo po co w tym filmie jest to absurdalne gejowskie wesele? Żeby pokazać, jak to Mr Big jest tolerancyjnym konserwatystą, który ironizuje na temat gejowskich ślubów i do tego ogląda czarno-białe filmy, a Carrie lekko głupkowatym androgynicznym wampem w wieku średnim z całym dobrodziejstwem inwentarza? A może tylko po to, żeby wkleić gdzieś Lizę Minelli i jej numer w czarnych rajstopkach? Wiadomo, że ta scena będzie przebojem na babskich wieczorkach, gdzie tylko czasem znad piwa i pitolenia spogląda się w ekran... Ale mówiąc szczerze: i we mnie ta Liza wywołała raczej smutek zażenowania niż rechotliwą radość - mogli zamiast niej dać jakąś drag-queen. Ta pierwsza drag-queen zapowiadałaby film doskonale - bo czyż poprzebierane do nieprzytomności bohaterki nie przypominają barowych szansonistek o nieokreślonej płci?
A przecież mogło być inaczej: małżeńskie rozterki pośród gospodarki w kryzysie... czyż to nie jest świetny materiał na inteligentną komedię obyczajową? Pierwsza scena, gdzie kreacja Carrie jest fantastycznym uśmiechem w kierunku klasycznego The Seven Year Itch (zawsze mnie trochę wkurza polski tytuł Słomiany wdowiec), zapowiada coś bardziej semiotycznie wciągającego niż paradę torebek i butów. Gdyby to był film o syndromie "terrible twos", to nawet ja - osoba raczej indyferentna wobec problemu małżeństwa - dałabym się wciągnąć. No niestety - na otarcie łez dostałam pokaz kolekcji Halston Heritage i przebitki irlandzkiej niani z puszczonym wolno biustem. Z kolei superluksusowa wyprawa bohaterek do Abu Zabi oprócz okazji do wyeksponowania owego raju na ziemi, który pomimo kryzysu, istnieje gdzieś jako owa wielka nadzieja Zachodu, w filmowej fabule stanowi pewne tło ideologiczno-polityczne. Samantha mówi: "I wanna go somewhere rich!" - i to jest doskonałe podsumowanie intencji całego filmu. They're not in Kansas anymore - jednak owo kapiące przepychem Emerald City posiada mroczną podszewkę, która zakłóca spokój naszych uroczych turystek. Nagość i seks są tabu, nieszczęśliwe mieszkanki Emiratów muszą nosić burki, a hinduski służący jest beznadziejnym romantykiem na dorobku. Jaki z tego morał? Każdy ma swoje problemy... Carrie i Mr. Big kłócą się o buty na kanapie i telewizor w sypialni. Natomiast Hindus z hotelowej obsługi widzi się z żoną raz na kilka miesięcy, bo nie stać go na bilet. Jedni mają za dużo, inni za mało, ale najważniejsze, że miłość (sic!) zwycięża wszelkie przeciwności ekonomiczne. No cóż - od zawsze współczułam owym cierpiącym na klęskę urodzaju! ;DD A panie w burkach? Trzeba im współczuć, bo nie mogą do woli zajadać frytek i eksponować swoich najnowszych kreacji od projektantów wprost z Piątej Alei. Na znak protestu z niepodrobionej Birkin bag należy wysypać garści prezerwatyw i rzucić nimi w odzianych w egzotyczne szaty szowinistów albo na widoku owych iście średniowiecznych mieszkańców Wschodu przejechać ręką po wzwiedzionym członku towarzysza wczasowego romansu, z którym za chwilę będziemy uprawiać iście filmowy seks na plaży (no cóż - jestem wyjątkowo przywiązana do postkolonialnej teorii beach encounters...). I to jest ten feminizm w wersji pop, który przecież doskonale znamy z serialu. Jednak serial trwał pół godziny i dzięki swej lakoniczności był wciągający (ach te niedopowiedzenia!), a film trwa dwie i pół godziny i nudzi. Jak napisał jeden z recenzentów, przez większość czasu zastanawiamy się, jaka nagła i absurdalna śmierć mogłaby spotkać te niewiarygodnie nudne lampucery w głupich ciuchach... Polecam wam serdecznie tę recenzję, bo boki zrywać przy niej można, a nic lepszego ponad dzieło owego znakomitego publicysty dla was tutaj nie wysmażę...
Oczywiście - pomimo zażenowania wywołanego filmem - po przyjściu do domu chciałam się natychmiast dowiedzieć (i to w szczegółach), kto zaprojektował te wszystkie szalone ciuchy. Ogłaszam zatem, że dogłębną wiedzę zaczerpnąć można ze strony InStyle. Oprócz opisu kreacji z drugiej części Seksu w wielkim mieście znajdziecie tam też świetny przegląd bardziej spektakularnych strojów Carrie z różnych odcinków serialu. Polecam wam też
wywiad z Patricią Field(sorki, że cytuję tu OK (haha!), ale akurat fajny wywiad). Najbardziej liczyłam na te flashbacki, które miały pokazać maestrię stylistyczną Field, jednak - ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu - były one jedynie przebitkami kilkusekundowej długości. Ale czego się nie robi, żeby zamaskować znaki czasu na twarzach aktorek, które w konfrontacji z ciuchami z lat 80tych i 90tych wyglądały po prostu śmiesznie... Jeśli chodzi o samą pracę Field w tym filmie, to oczywiście jest jak zwykle nieprzewidywalna i szalona. Pewne stylizacje staną się po prostu klasykami: tak jak strój Carrie podczas wyprawy na suk (koszulka J'adore Dior i cudowna wielka halka Zaca Posena (słowo daję, myślałam, że to Dior!), kostiumy Samanthy z etnicznym Ralphem Laurenem w roli głównej czy wspaniała różowa garsonka Diora, w której paradowała Charlotte. Uwagę zwraca przede wszystkim padające w tym filmie wiele razy słowo "vintage". Mamy vintage Rolex (tak, właśnie słowem vintage odróżnia się od podróbek z suku!), vintage Valentino (kto robi ciasteczka w białym Valentino!), a przede wszystkim Halston vintage. Plisowane sukienki Halstona na pewno za chwilę przeistoczą się w wersje sieciówkowe. Zresztą, ta dominacja Halstona, projektanta amerykańskiego par excellence, idzie ręka w rękę z modową popularnością lat 70tych. Może dlatego opuszczające modną sferę zainteresowań lata 80te są pokazane tylko w tych setnych sekundy, a Halston dostaje rolę główną i trzeba przyznać: świetnie zagraną! Skończmy więc na optymistyczną nutę - może kino to zbyt wielkie progi dla tego filmu, jednak kiedyś, gdy być może stanie się campowy, Seks w wielkim mieście 2 może być niegłupim pomysłem na spędzenie zakrapianego alkoholem seansu domowego, koniecznie w towarzystwie psiapsiółek, czipsów (a może nawet frytek) i gejów!