piątek, 30 stycznia 2009

D is for Dior, my dears.

Zapomnieć, że dostałam kosza; zapomnieć, że dostałam kosza; zapomnieć, że dostałam kosza; zapomnieć, że dostałam kosza; zapomnieć, że dostałam kosza; zapomnieć, że dostałam kosza. To nic nie pomaga, niestety. To bolesne, że znowu robię taki syf na blogu, a miał być niczym owa perła na obliczu Barbary Radziwiłłówny. Nie udało się, i znowu się nie udało. Pod wpływem silnych emocji zawsze przestaję jeść (brzmi, jak z pamiętnika polskiej anorektyczki...) - przełknąć nic nie mogę całymi dniami, rzygać mi się chce po prostu. W napadach silnych emocji zmienia mi się percepcja przestrzeni - widzę tylko wielkie, puchate bloki pustej kubatury, odbijają się ode mnei bezgłośnie i znikają gdzież za horyzontem. Nagle przypominają mi się dziwne obrazki, na przykład jak Kazik z wielkim smiley na bluzie dresowej śpiewa w pijackim widzie: "Polska, mieszkam w Polsce...". Zawsze w kryzysowych momentach zaczynam słuchać Kazika, to chyba jakaś choroba (nawet ostatnio z ciągłego gapienia się w facjatę Kazika, stwierdziłam, że taka jedna osoba była frapująco do niego podobna... w szponach nałogu mogłaby wręcz wyglądać identycznie!). Oczywiście te wszystkie rzeczy nie mają gramatury, jak dziwaczna historyjka o dworcu w Kutnie, gdzie jeden kolega przez zupełny przypadek się przesiadał, a potem przez zupełny przypadek usadowił się w przedziale, a naprzeciwko siebie zobaczył nabazgrolone na siedzieniu: "Iksiński to chuj". I on się nazywał Iksiński właśnie. Chociaż powinien opowiedzieć mi to jeszcze raz, bo chyba umknął mi jakiś kluczowy szczegół.

Sezony inauguruję słuchając, jak za oknem zatrzymuje się o czwartej pierwszy nocny. 188, na lotnisko. Raz nim jechałam, wolę nie myśleć o tych wrażeniach. Sezony inauguruję, nie mogąc spać - nie mogę spać, więc inauguruję sezony. Posiadam bezsenność. Wróci wiosna, baronowo. Serio, już znudziło mi się powtarzanie w kółko tego tekstu. Wprawiło mnie to wszystko w zupełny zamęt. Nie pomogły wszelkie próby pocieszania mnie, jaki to straszliwie zły i ślepy jest księgowy. Jaki to absurdalny pomysł, że ja z tą swoją horrendalną wiedzą (przeklinam ją obecnie, bóg mi świadkiem), wykoncypowałam sobie, że idealny jest dla mnie księgowy... Otóż nie, powtarzanie mi tej argumentacji jest bezsensowne. Zabolało mnie to. Mam obecnie samoocenę na poziomie -43432493 stopni Fahrenheita. Oczywiście wszystko zganiam na nos. Muszę wreszcie podjąć męską decyzję i zrobić sobie operacją plastyczną, ten nos jest moim największym kompleksem, już wprost nie mogę z nim żyć. Specjalnie się na niego wywalę na rowerze, jak się tylko ciepło zrobi. Cierpię, kurwunia, ludzie - cierpię! (wreszcie jestem bloggerem z prawdziwego zdarzenia!). Najgorsze, że ja tego kosza już drugi raz dostałam - przedtem też mnie kompletnie rozwalił, dokładnie to było w listopadzie, jak złapałam tę wielką zawiechę. I to był od tej samej osoby kosz. Sama się o niego prosiłam. Moge już grać w koszykówkę. Nieszczęścia - kosze! - chodzą parami. Zupełnie jak kalosze, ale chyba zaczynam bredzić...

Patrz, płynie - kolorowych świateł nad Sekwaną sznur; w dolinie ćmi Paryża nocny śpiew jak śwerszczy chór; jak noże - czarne ostrza dachów kroją nieba tło - w nich okno lśni, tam jak i ty, ktoś spać nie może. Widzicie - Kazik ma piosenkę na każdy temat. No więc, Paryż. Diohhhrrrr. Galliano bez wątpienia nie wytraca swego geniuszu. Najpier może powiem kilka słów o kolekcji Pre-fall. Bowiem Galliano zrobił tu coś, co mnie niesamowicie podnieca - zainspirował się dwoma wielkimi twórcami sztuki obrazkowej, a więc moim konikiem (tak mogę go nazwać z powodu jego słynnych końskich fotek!) Helmutem Newtonem oraz moim hipopotamem (no wiecie...) Alfredem Hitchcockiem. No więc - po pierwsze - metalowe obcasy. Fetysze Newtonowskie pogrzebane są tu w szczegółach. W kroju ramion, w koronkowych przepaskach na oczach, w podniecającej skórzanej materii płaszcza. Już nie mogę się doczekać normalnej kolekcji Diora! Natomiast połechtał mnie miło ów Galliano, superbohater z Gibraltaru, trzema trawestacjami słynnej garsonki Kim Novak z filmu Hitchcocka "Vertigo".

Vertigo w ubiegłym roku obchodziło swoje 50lecie. Jeden z najwybitniejszych filmów mistrza suspensu, ale też jedna z wybitniejszych prac Edith Head, niekwestionowanej mistrzyni kostiumografii. Tak liczne volty odzieżowe nie miały miejsca chyba w żadnym innym filmie Hitchcocka, ustępuje mu nawet moja ukochana Marnie. Szary kostium to przewrotne zagranie Head - nabiera dziwacznego sensu, łapie znaczenia niczym moja czarna kurtka kocią sierść - zwyczajny szary kostium nagle staje się plątaniną sensów. Kiedyś muszę to Vertigo wziąć na warsztat i nie odpuścić mu, aż się wykrwawi. Biedne. Mam obsesję na punkcie tego filmu. Dior dodał swoje trzy czerwone grosze i wyszedł mu must-have. Otóż: nie tylko szara sukienka jest must-havem(jak donosi nowy Vog), ale też właśnie szary kostium... na przyszłą jesień. Dla mnie duża radość: dużo dużo kobiecości - voila:

Image Hosted by ImageShack.us

A oto i haute couture. Galliano chciał stworzyć postaci z obrazów - po prostu po swojemu, zaszaleć. Zachował blichtr i tradycyjną linię Diora (talia osy), dorzucił nieobotyczne kapelusze, szaleństwo barw. Mi samej bardzo podobają się te fryzury z gofrownicy, bo sama lubię mieć tak pokręcone włosy, oby się przyjęło, choć to kontrowersyjna fryzura (buracka?). Jak sam mówi, Galliano zainspirował się klasycznym malarstwem holenderskim - jestem urzeczona, bo wolę Żydowską narzeczoną Rembrandta od tych futurystycznych powidoków sprzed kilkunastu miesięcy. I przede wszystkim nie ma tu Klimta, co jest wielkim osiągnięciem ;-) Piękne są te suknie, ale Żydowska narzeczona jest najpiękniejsza - i która by nie chciała choć raz w życiu się tak ubrać? Nie marzę o sukniach białych, lecz o czerwonych jak wino. In vino veritas.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

czwartek, 29 stycznia 2009

Christian po laicku.

***Enałsment! Od teraz każdy może sobie czytać bloga z zeszłego roku, szczególnie polecam artykuł o futrze oraz ogólnie listopadowe relacje z koncertów bo były kosmiczne - koncerty, rzecz jasna!***

Jestem jakimś cholernym wrażliwcem - w moim idiotycznym mózgu mówienie tego, co NAPRAWDĘ CHCĘ powiedzieć, zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończą się słowa. Inflacja słów przeraziła mnie już nazbyt wiele razy. Prawie zawsze mam coś do powiedzenia, ale najwięcej do powiedzenia mam wtedy, kiedy potrafię tylko milczeć. Popadam w zwierzęcy stupor i wtedy jest mi dobrze, bo otwierają mi się te naprawdę ważne kanały. Muszę powiedzieć, że jeszcze wielokrotnie wspominałam wspaniały koncert, którym zachwycił nas w listopadzie fenomenalny szwajcarski muzyk, Adrien Kessler. Koncert ten mogę nazwać operacją na otwartym mózgu, a unikalnego wrażenia rozsuwającej się przestrzeni nie osiągnę prawdopodobnie aż do następnego razu z Adrienem :-) Można mówić o świeckich objawieniach - zdarzają się. W starym blogu napisałam, że nie powinniśmy się dawać pieprzyć w tyłek kulturze popularnej (ok, przecież powiedziałam to po swojemu, o wiele bardziej wulgarnie!) i mówię to raz jeszcze, choć nie jestem snobem. Po prostu mam duszę jak stąd do Rzeszowa :-DDD Jestem szczęśliwa-nieszczęśliwa. Wiem, że mam fantastyczną intuicję (to szczęście), ale intuicja nie jest bipolarna (duże nieszczęście...). Kurwa, jaki w tym świecie panuje fantastyczny nieporządek. A teraz wyłącza się Katarzyna, i włączam się ja, czyli Kaka Bubu.

Można mówić o świeckich objawieniach - zdarzają się. Ot, pokaz Haute Couture mojego kochanego wariata - Christiana Lacroix! Zaczynam przewrotnie - omijam Galliano. Taka moja słabość, zwariowany Hiszpan. Pokaz Lacroix nie zaskakuje ani formą, ani stylistyką, ani w ogóle niczym nie zaskakuje. Poza pięknem, rzecz jasna. Jest coś tak wspaniale autentycznego w tych jego kreacjach, że piękno to się nie nudzi. Cały Lacroix - sztukaterie, kokardki, hafty, obfitość, tiule, dużo błysku i blasku. Czy może być inna, lepsza forma wyrazu dla idei krawiectwa haute couture? Well. Jest w tym coś staromodnego, ale ja tej starej modzie poddaje się z rozkoszą. It pleases my eye. Zauważyłam już na drugim blogu, że jest we mnie jakaś denerwująca cecha, która wyrzuca mnie na inny biegun odzieżowy - nie lubię być trendy (czy jak to się tam teraz mówi!), lubię rzeczy, które mi się podobają, które uznaję za szlachetne. Nie lubię bieliźnianych bluzek w paski i skajowych rajtuz. Tyle introspekcji. Lacroix, Lacroix! 39 absolutnie kontrolowanych gestów!

Eklektyczna kolekcja Lacroixa jest po raz kolejny przeglądem różnego rodzaju "bohaterek". Jest mały dobosz, dandys i słodka damulka. Są kwiatowe wróżki, brunetki w sukniach w grochy i panna młoda, najcudowniejsza beza na następne pół roku. Lacroix konsekwentnie wprowadza swój "total look" - jakby stał odwrócony do mody współczesnej plecami. Nie będę zbyt wiele pisać, to trzeba sobie obejrzeć w szczegółach. Mnie właśnie taki przesyt odpowiada, taki nadmiar, taka superlatywa, taka megalomania. Ole!

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Jak to miało być? Wrażliwość zaczyna się tam, gdzie kończą się słowa? Zatem moda jest jej ojczyzną! A skoro filozofia - jak powiedział Novalis (taki stary wariat) - jest ciągłym powrotem do ojczyzny, to przecież całkiem logiczne jest, że jedyna prawidziwa filozofia to filozofia odzieży (jak powiedział Carlyle, inny stary wariat). Cieszmy się tymi sofizmatami, gdyż służą one jedynie pięknu. I niech wszyscy noszą takie okulary, żeby widzieć świat dokładnie tak, jak ja go widzę. To znaczy, konkretnie chodzi o mężczyzn, bo kobiety w ogólności powinny być nieszczęśliwe, rzecz jasna :-P

środa, 21 stycznia 2009

Peter Jensen i jego przebieranki.

Peter Jensen to doskonały kompan dla naszej Luelli - też ma świetne poczucie humoru, jest modny, młody, kampowy i rozchwytywany. Nie jest co prawda Anglikiem, ale uwielbia go Londyn. Peter Jensen urodził się w 70 roku w Danii - tam też gruntowanie się wyedukował w zakresie projektowania odzieży itd. Jensen zna swój fach. W Londynie oczywiście skończył Saint Martins, a karierę rozpoczął jako projektant odzieży męskiej. Już w 2001 roku pokazywał swoje kolekcje - z coraz większym sukcesem, zawsze jednak pozostając projektantem o dość wytyczonym profilu - ekstrawagancki, pastiszowy, niszowy... Jensen jest trochę taki, jak jego logo: mały śmieszny króliczek ;-)

Image Hosted by ImageShack.us


Image Hosted by ImageShack.us

Kolekcje Jensena zawsze biorą tytuły od imion kobiecych. Była już Getrude, od Gertrude Stein, była Fanny, od Bergmanowskiego Fanny i Alexander. Jak sam deklaruje (na moim cudownym foto powyżej) "I like anti-heroines". Za bohaterki najczęściej wybiera kobiety lekko fatalne - nie w sensie tradycyjnych, przerysowanych seksualnych wampirzyc, ale raczej fatalne ofiary dziwnych zbiegów okoliczności: np. Tonyę Harding - znaną ze sławetnego skandalu łyżwiarskiego z Nancy Kerrigan (o tym było głośno, sama pamiętam!) czy Olgę Korbut - rosyjską gimnastyczkę, uwikłaną w sklepowe złodziejstwo i fałszowanie pieniędzy. Zazwyczaj są to bohaterki na granicy rozpoznawalności - mdłe echa dawnych tabloidowych skandali, raczej tych z trzeciej strony....

Jensen podbił serca wszystkich swoją kolekcją na wiosnę 2005, która została pokazana przez modeli i modelki na lodowisku. Wiem, wiem - gwiazdy tańczą na lodzie i inny szajs, ale wtedy to było wdechowe, my dears:

Image Hosted by ImageShack.us

Ostatnio kolaborował z Topshopem, co doprowadziło do takich ślicznościowych ubranek:

Image Hosted by ImageShack.us

Jensen wciągnął mnie w sidła swojego humoru kolekcją na obecny sezon jesienny - zwłaszcza pokochałam swetry w lisy i potem zawsze takich wypatrywałam w second-handach. Alas! Tę kolekcję Jensen zadedykował bohaterce filmu Nuts in May, Mike'a Leigh z 76 roku - Candice Mary. Absolutnie zabawna wersja merry old England: makintosze, dziergane szaliczki, pledowate okrycia i swetry w domek oraz rzeczkę - sukienki w łączkę i skarpetki w sandałach. Uwielbiam ten angielski styl, którego Polacy często nie rozumieją - zwłaszcza pewną dezynwolturę w podejściu do chłodu - nie ma to jak wepchnąć grubaśne skarpety do lekkich butów albo założyć szalik do prochowca, poszytego wiatrem. Pierwszy raz zobaczyłam takich ludzi w Londynie na początku liceum - wtedy to było niesamowite miasto, a dla takiego młodziaka, co niedawno wyszedł z kreszu, to już w ogóle. Ludzie w Londynie wyglądali jak z innej planety - teraz z rozmiłowaniem oglądam angielskiego Voga, zwłaszcza dział "party" - oni mają, że tak powiem, jaja. Zerowa ilość paniuś i dziuń, a zwłaszcza faceci - są po prostu genialnymi modowymi zwierzętami! A tak, jesień:

Image Hosted by ImageShack.us

Kolejny czuły punkt w moim organizmie, związany z Jensenem, to jego kolekcja Wiosna 2008, gdzie zajął się stylistyką niezwykle bliskiego mojemu sercu reżysera amerykańskiego, Johna Watersa. Autor Pink Flamingos i Desperate Living to absolutny amerykański mistrz groteski. Król i teoretyk złego humoru, który w finałowej scenie swego oeuvre każe głównemu bohaterowi - transwestycie Divine - zjeść z rozmiłowaniem psie odchody - John Waters w pewnej stylistyce osiągnął mistrzostwo. Jak wytrych w tym blogu pojawia się słowo "camp", ale to jest właśnie kamp cały i jak malowany. Zbieranina ludzi z półświatka, którzy stanowią obsadę filmów Watersa, to odzwierciedlenie Ameryki a rebours: piekielnie zabawnego Baltimore, gdzie w każdych krzakach groteskowo obleśny facet pokazuje genitalia, a w piwnicy masowo gwałci się eteryczne kobiety/inkubatory. Fabuły filmów Watersa, pozbawione esencjalnego elementu pastiszu, są jak koszmarki z telwizyjnych wiadomości. Wzięte w wielki nawias humoru stają się fascynujące - za każdym razem, gdy oglądam te wszystkie potworności, jestem w siódmym niebie kinematografii. Dlaczego? Bo nienawidzę subtelnych środków wyrazu (czy więc lubię Jensena?!) - lubię siekierą topornie wycięte historie o wariatach. Mam taką słabość.

Filmy Watersa są już filmami klasycznymi. Niektóre - jak Hairspray - doczekały się już cukierkowych amerykańskich remake'ów. Van Smith, zmarły dwa lata temu, autor kostiumów i makijażu do filmów Watersa, stał się podwaliną estetyki Drag - jego kostiumy dla Divine stanowią klasyki pewnej śmietnikowej estetyki, pewnego rodzaju "filth" - kiczu, który tak trudno prześcignąć czy wyrzucić z pamieci. Divine, grubas w syrenowatej sukni, ze stanikiem wypchanym soczewicą, obszyty cekinami, z dzikim makijażem, wygolonymi w irokez włosami - to klasyka wizerunku totalnego outsidera. No cóż - szapoba panowie! If we are vintage, we are you. Nasz Jensen zajął się nie mniej legendarną bohaterką Watersa, a więc jego muzą Mink Stole. Mink Stole - chudziutka, płaska blondynka, to mistrzyni przebieranek - koniecznie w mocnych kolorach. Oto ona a la Jensen:

Image Hosted by ImageShack.us

Dla Jensena kultura jest chaosmosem symboli i odniesień - wybiera sobie z niej, co mu się podoba i jest w tym szalenie interesujący. My nie musimy wiedzieć wszystkiego - w końcu po to, przed każdym pokazem, widownia otrzymuje notatki wyjaśniające. Jensen znajduje inspirację w poetyce kiczu, ale także w sztuce tradycyjnej i kostiumie historycznym. Na przykład kolekcja Jesień 2007 jest stworzona pod wpływem portretu Krystyny Duńskiej, Holbeina, który Jensen zobaczył w galerii Tate. Wyszła mu imponująca parada gładko zaczesanych duchów - just see:

Image Hosted by ImageShack.us

na jesień 2006 zaś pokazał kolekcję w całości inspirowaną wizerunkiem Heleny Rubenstein. Jest ona oczywiście przesycona klasyką - kratkami i złotą lamą - najbardziej znaczenionośnym elementem są znowu: fryzury i makijaż! Muszę powiedzieć, że ta akurat kolekcja jest mistrzostwem świata - polecam wszystkim gorąco, taka moda nie wychodzi z mody:

Image Hosted by ImageShack.us

Na ten sezon Peter Jensen skierował swoje atencje w stronę Jodie Foster i jej filmowych bohaterek. Dużo klasyki lat 80tych i wczesnych 90tych, lecz przyznać muszę - i to ze wstydem! - że nie wszystkie te odniesienia jestem w stanie rozszyfrować - może jakiś czytelnik jest die-hard fanem Jodie, ale ja chyba nie do końca... jakoś nie przepadam za brunetkami ;-) Jednakowoż - o tej kolekcji Jensena można powiedzieć po prostu - extremely wearable - to się świetnie nosi! No i bardzo fajne płaskie buty - kurde, szkoda, że nie mam 180, żeby móc takie nosić i nie wyglądać przy tym jak karzeł :-( A jeszcze - bardzo mi się podoba ten trend na bluzkę wystającą spod mini - super!

Image Hosted by ImageShack.us

Umieram z ciekawości, kim teraz zajmie się nasz boski Peter :-)

niedziela, 18 stycznia 2009

Panta Rei?

Znowu archiwalia, ale przecież muszę dostawić B do tego A. Potem już na pewno będzie coś nowego, I promise. A teraz: 13.11.2008

.......................................

Od początku zapowiedź współpracy Rei Kawakubo z HM wywoływała zaciekawienie. Może bardziej zaciekwieni byli ludzie zainteresowani modą niż zwykłe masy kupujące. Tak na dobrą sprawę - zastanowiłam się dzisiaj - ani nazwisko Rei Kawakubo, ani nazwa marki Comme des Garcons, nie są w Polsce rozpoznawalne. Wielkie plakaty z napisem "CDG dla HM" krzyczały z tak szacownych gmachów jak piętro zamkniętej restauracji Nowy Świat, ale czy przechodnie rozumieli tę reklamę. Myślę, że wielu jej nie rozumiało. Wielu nawet nie głowiło się zapewne, co to w ogóle znaczy - reklama raczej daleka była od języka ojczystego. To nie novum - według różnych szacunków ok. 50-70% Polaków w ogóle nie rozumie tego, co czyta (w języku polskim), ani tego, co ogląda w telewizji. To smutne statystyki, ale jest to prawda, z którą należy się skonfrontować. No więc według mojej prognozy co najmniej 3/4 osób, mijających restaurację Nowy Świat, nie rozumiało plakatu. Można argumentować, że przechodzą tamtędy głównie osoby z wyróżnionej grupy studentów, urzędników, nauczycieli akademickich czy czego tam jeszcze. Nie zmienia to jednak faktu, że również dla tych wyjątkowych mas słowa "Comme des Garcons" mało są znaczące. Czy z tego coś wynika? Nie wiem. Nawet zapewne gdyby tych ludzi nagabywać i ich tam pytać, czy wiedzą, co się reklamuje na tym plakacie, w denoument mówiąc im, że to znana projektantka mody zaprojektowała coś dla sklepu za rogiem - zapewne by ich to nie wzruszyło. Ot, czym innym ma się zajmować projektant, jeśli nie projektowaniem mody? Gdyby stroje dla HM zaprojektował Janusz Palikot, posłanka Sandra Lewandowska albo Donald Tusk - to by mogło wzbudzić jakieś emocje! Ale powiedzmy sobie szczerze - kogo obchodzi jakaś Rei Kawakubo? Paradoksalnie to chyba dopiero ta kolaboracja niektórym typowym klientom HM uświadomiła, kim jest ta pani :-)))

Byłam dziś w HM, ale kolekcji już w 95% nie było. Po inspekcji witryny doszłam do wniosku, że nie ma czego żałować. Rzeczy w prospektu reklamowego jakoś specjalnie mnie nie wzruszyły - kolekcja z groszkami od razu mnie zniesmaczyła, a ciuchy wydały mi się raczej mało inspirujące. Tak jakby Kawakubo schowała głowę w piasek - jakby w tym komercyjnym połączeniu przestała być na chwilę sobą. Jakby to upupienie zabrało jej moc szokowania. Nie przesadzajmy też zresztą - przecież ciuchy i akcesoria markowane CDG bardzo dobrze się sprzedają - Kawakubo to nie wyżynowa artystka, która jest ponad użytkowością stroju. Kawakubo od prawie 40 lat projektuje z sukcesem - filozofia marki CDG polega na wprowadzaniu taktyk subwersywnych nie tylko w firmowanych nią strojach (asymetrycznych, dekonstruktywnych, monochormatycznych, fragmentarycznych), ale także stwarzaniu iluzji wyjątkowości i niszowych aspiracji przez otwieranie tzw. "guerrilla stores", czyli efemerycznych punktów sprzedaży - sklepów wyglądających bardziej niż garaż, ruina budowlana - na Koszykowej w Warszawie jest taki sklep, otwarty rok temu i każdy może sobie go odwiedzić, ale lepiej się spieszyć, bo guerrilla story po roku mogą już swobodnie zniknąć. Rei Kawakubo jest można powiedzieć metuzalemem mody awangardowej. Odkąd japońscy projektanci podbili serca Europejczyków minęło już kilka dziesięcioleci. Co ciekawe - takie wypromowane przez nich trendy jak asymetria do mody popularnej przenikają raczej powoli - wystarczy rozejrzeć się dookoła siebie na ulicy - naprawdę gdybyśmy mieli sądować o tym w Polsce, to moda Japończyków nie zeszła jeszcze na ziemię, czy też na chodnik ;-) Niewątpliwą siłą Rei Kawakubo jest ciągłe kwestionowanie kodów kultury popularnej. Podaje je ona prawdziwej wiwisekcji w kolejnych sezonowych pokazach i za każdym razem czekam zaciekawiona, za co teraz weźmie się ekscentryczna Japonka. Zresztą zawsze jest o CDG w blogu podczas pokazów. Oto fotki z ostatnich czeterech:

Image Hosted by ImageShack.us


Jak widać przez ostatnie dwa lata Kawakubo zajmowała się już Myszką Mickey, groszkami i Amy Winehouse, fluorescencjami oraz przyszłością czerni. Wiele było już historycznie ważnych pokazów i szokujących gestów Rei Kawakubo. W 1995 roku Rei poszła dla wielu o krok za daleko, w 50tą rocznicę oswobodzenia więźniów Auschwitz Kawakubo - twierdząc, że to zupełny przypadek - zaprojektowała kolekcję, w której modelki wystąpiły z ogolonymi głowami w strojach w niebieskie pasy. Oczywiście natychmiast Kawakubo została zaatakowana. Stało się tak nie tylko dlatego, że to temat kontrowersyjny i już w międzyczasie wiele takich prowokacji było - ale również dlatego, że moda nie jest sztuką. Jeśli sztuka ma jeszcze jakieś prawo przepracować temat Holocaustu (jak np. słynne prace Libery), to już modzie tego robić nie wolno, a przynajmniej powinnna ona takie tematy traktować jako nienaruszalną sferę sacrum. Wydaje mi się, że to popularne mniemanie niezbyt się przez ostatnie kilkanaście lat zmieniło. Kawakubo często posługuje się stragiami ironii czy pastiszu - dodatkowo wzmocnionymi pewnym dystansem kulturowym, który jest specyficzny dla Japończyków w ogólności. Ja na przykład bardzo lubię jej kolekcję wiosna 2004, gdzie projektantka prezentuje 34 wariacje na temat spódnicy. W niezwykle inetersującym pokazie modelki o pomalowanych na biało twarzach mają na sobie jedynie stylizowane nakrycie głowy, przepaski z cielistej organzy oraz różne wersje tej samej spódnicy, ciętej jak mniemam z geomtrycznych kawałków materiału. Trudno mi wskazać bardziej konceptualny pokaz mody i projektanta, który pokusiłby się o równe szaleństwo twórcze, nie zawdzięczając przy tym wiele Rei Kawakubo:



Projektantka znana jest z typowo japońskiego powściągliwego dowcipu. Jednym z często cytowanych jej zdań jest: "ciało to ubiór to ciało". Ta Steinowska równoważność w swej prostocie cudownie eksplikuje poczynania Kawakubo. Moda jest po to, żeby przemyśleć ciało - nie tylko po to, żeby je ubrać. Ciało to nie tylko problem fizycznego kompozytu cech, ale przede wszystkim (w modzie) jest to problem kompozytu wielu idei na temat tego fizycznego ciała. Jeśli strój nie konfrontuje się z ideę ciała (np. specyficznie zachodnią współczesną ideą ciała) pozostaje w jakiś sposób wybrakowany. Brak mu elementu intelektualnego. I oto wyszedł nam typowo japoński żart - wszyscy chodzimy w wybrakowanych ciuchach - dlatego, że są całe i harmonijne! Czyż to nie wyborna konkluzja z chwili, którą spędziliśmy myśląc o Kawakubo? Ja delektuję się nią - choć nie mam żadnego ciuszka Kawakubo, to przecież teraz już przez chwilę udało mi się dociec, o co tutaj toczy się gra! Svendsen, cytując m.in. prace Kawakubo, jako aparatu teoretycznego używa kilku zdań Adorno na temat mody. Moda ma demaskować nieprawdę sztuki. Nie sądzę, żeby tak wielkie zasługi miała kolekcja CDG dla HM, ale jak zostanę miliarderem będę chodzić wyłącznie w Rei Kawakubo :-DDD

...............................

PS. Teraz, kiedy juz jestem posiadaczką przecenionego płaszcza HM, znowu się cieszę z tego wspomnienia. A płaszcz zacznę nosić, gdy tylko odejdą te cholerne mrozy! :-(((((

piątek, 16 stycznia 2009

Architektura intymna, czyli: have you ever seen an Issey Miyake piece?

A teraz sięgam pamięcią starego bloga do 25. czerwca 2008 i opowiadam o Issey Miyake. Wszystko właściwie za sprawą Davida Simsa (tego od Luelli!) i jego kolaboracji z Japończykami...

.........................................................................

Kiedy sobie o tym pomyślę, wydaje mi się to zadziwiające. Issey Miyake w tym roku kończy już 70 lat! Skończył, dwa miesiące temu... Gdybym miała wyliczać zasługi, wystawy muzealne, nagrody, wpływy - pewnie ten post miałby kilkanaście stron. Japoński projektant, który swój dom mody założył prawie 40 lat temu, zgodnie uznawany jest za jednego z najwybitniejszych artystów dwudziestowiecznego designu. Jako chłopiec - urodził się w Hiroszimie - widział podobno z oddali grzyb atomowy, ale bardziej zainteresowały go kolorowe obrazki w gazetach z modą dla dziewcząt - tak zainspirowany pełen zapału twórczego rozpoczął studia w Tokyo. Po ukończeniu studiów projektanckich pracował w Paryżu i Nowym Jorku, ale swoje centrum strategiczne ustanowił w rodzinnej Japonii. W 1973 roku wrócił na zachód już jako "Issey Miyake" - kilka lat później wydał książkę pod znaczącym tytułem "East meets West". Obecnie imperium Miyake (który od 1997 roku już nie projektuje, ale zajmuje się wyłącznie rozwojem technologicznym firmy) obejmuje kilka linii odzieży damskiej i męskiej, zegarki, wystrój wnętrz, centrum badawczo/wystawiennicze, fundację, a nawet projekty rowerów - i oczywiście perfumy! Powiem tak - sama się właśnie do pisania wypsikałam L'eau D'Issey (prawie homofon słowa Odyseja po francusku...): nie lubię tych perfum, mają w sobie coś denerwującego, dusznego - ale uwaga: jeśli pośród wakacyjnych wojaży (bóg wie, może ktoś zawędruje do kraju kwitnącej wiśni... ludzie podróżują do najdziwniejszych krain - o czym się ostatnio sama przekonałam! ) natraficie na charakterystyczne kuliste flakony Le feu de Issey - kupcie, ile wlezie... perfumy nie są już produkowane (linię zainaugurowano w 1998 roku), a na aukcjach internetowych flakon takich perfum osiąga cenę ponad 200 dolarów...

Książkę East meets West otwiera pytanie "What are clothes?". Powiecie - ok, znowu pretensjonalność jak się patrzy... Ale kiedy śledzimy kolekcje Miyake to faktycznie zadajemy sobie to pytanie. Jego stroju to od początku antyteza mody - nie goni za trendami, nie produkuje konfekcji, a jego projekty z lat 70tych są równie aktualne dzisiaj co 40 lat temu. Ubrania w wersji Issey Miyake - transformowalne, podatne na zmianę i przemianę czasu, ultranowoczesne, żartobliwe, architektoniczne - wypłynęły zapewne jako odpowiedź na historię. Pośród rewolucji społecznej i kulturowej lat 60tych, Miyake Japończyk w Paryżu, terminował u Givenchy i Guy Laroche'a, zachwycił swoim show Nowy Jork, a inspirację znalazł w najbardziej przenikliwej artystce tkaniny - Madeleine Vionnet, wynalazczyni skosów. Odwrócony plecami do komercyjnych wyrobników, Miyake od początku eksperymentował z tkaniną, teksturą i formami architektonicznymi odzieży. Jego projekty od początku grały z odzieżą tradycyjną - japońskim kimono, prostym swetrem, a przede wszystkim z faktem, że oto ubiór dopełnia ciało: raz niczym kokon, raz niczym zbudowany dookoła niego budynek, innym razem jak obrus spowijający stół. Od form przestrzennych wspieranych prętami i półkołami, poprzez dzieła z włókien szklanych i innych ultranowoczesnych materiałów, Miyake przeszedł do swego trade-mark, a więc plis.







Pleats Please - tak sie nazywa najbardziej znana linia jego strojów. Jak wiadomo, do plisowania najlepiej nadają się tkaniny sztuczne, typu poliester. Jeśli chcemy osiągnąć efekt permanentny nie możemy używać jedwabiu. Tak więc Miyake postawił no poliester. Tkaniny z linii Pleats szyte są w ten sposób, że części tkaniny najpierw się zszywa, potem wkłada w papierowy kokon, a następnie uszyte już ubranie plisuje się w wysokich temperaturach, w specjalnych maszynach. Takie ubranie można potem prać, przewozić, siedzieć w nich - plisa wszystko zniesie. Postęp techniczny w firmie Miyake doprowadził już do szycia takich strojów ze zwykłej (i przewiewnej) bawełny... Ubrania z linii Pleats Please są najbardziej rozpoznawalnymi wyznacznikami stylu Miyake - uformowane w kokony i sfery, warstwowe, pocięte, zwiewne - dzięki PP w latach 90tych Miyake został okrzyknięty kubistą mody. Fakt, postaci w ubraniach Miyake wyglądają jak wyjęte z obrazów Braka czy Duchampa. Plisy Miyake są nierówne, przypominają trochę jakieś zwariowane origami - są maszynowe, a jednak zachowują wygląd rzeczy stworzonych ręcznie, w twórczej pasji. Odpowiem sama na pytanie - nigdy nie widziałam stroju Issey Miyake na żywo. O czym to świadczy - o tym jak bardzo daleko do mody, jak bardzo jest wirtualna - może w tym przypadku lepsze słowo to: muzealna...

Kolejnym wynalazkiem Miyake stały się tak zwane A-poc. A-poc to skrót od A piece of cloth - kawałek materiału. "Ubrania" z tej serii są odpowiedzią na tradycyjne pytanie: jak można wyprodukować coś trójwymiarowego (ubranie) z czegoś w zasadzie dwuwymiarowego (tkaniny)? Otóż - specjalna maszyna tkalnicza, zaprogramowana komputerowo, produkuje z przędzy pas materiału, w którym zatopione są wybrzuszenia poszczególnych części stroju. Tuba A-poc jest cięta i dopasowywana przez samego nabywcę - strój jest całkowicie bezszwowy - wykonany z jednego, specjalnie w tym celu przygotowanego kawałka tkaniny:




Ciało i a-poc stają się prawie jednością - oto kulminacja Miyake myślenia o ciele i stroju, jako jego dopełnieniu. A-poc'i można kupić przez katalog wysyłkowy, nie są nawet takie drogie... Ostatnie pomysły Miyake to odwracalne jeansy oraz unikalna seria ME Issey Miyake/Cauliflower, szyta z rozciągliwych materiałów w jednym rozmiarze i sprzedawana w plastikowych tubach.

Nasuwa mi się jedno pytanie - czy od czasu, gdy w latach 60tych Miyake jako student napisał pełen złości list do jednej z tokijskich gazet, w którym dał upust swemu niezadowoleniu z niedowartościowania pozycji projektanta mody względem tego, co określa się już jako sztukę - czy od tych czasów cokolwiek się zmieniło? Kiedy rok temu Miyake udzielał gościnnych wykładów w USA, występował pod szyldem "Sztuka i filozofia". Jego moda nie jest w istocie modą - a raczej zadaje nam pytanie: czym jest sztuka.... Czy dezajn Miyake jest sztuką ciała? Czym jest tutaj ciało? Nośnikiem, konstrukcją podtrzymującą? Czym jest konglomerat ciała i stroju? Jaki jest status ontyczny takiego konglomeratu... ? Nad moimi rozważaniami technologicznymi krąży krzesło... oto krzesło Miyake, które jest jednocześnie kamizelką:

Wystarczy 400 dolarów i macie je w domu. To naprawdę nie jest drogie. Natomiast ubrania z najdroższych linii Miyake są wyznacznikami statusu społecznego i luksusu - w Japonii to prawie jak ikonki, święte obrazki. Czym jednak jest drogie ubranie? Czy kobiety wychodzące ze stadionu Xlecia w torebkach z napisem "Versace" mogłyby przypuszczać ile naprawdę kosztuje taka torebka? Nie sądzę. Mam dziś jakieś śmieszne przemyślenia - raz asesor przyszedł, a ja byłam ubrana w taką sukienkę bombkę (czy raczej bombę!), a on: coś taka gruba? jesteś w ciąży? Mówię - na szczęście, nie. A on: na szczęście czy nie na szczęście - kto to może wiedzieć... Jaki jest taki stan umysłu, w którym nieoczekiwane rzeczy klarują rzeczywistość? Wszyscy marzymy, żeby coś się wyklarowało. A jest tylko tak tak - so so. Hmmmm. Nigdy nie widziałam ubrania Issey Miyake, ale widziałam inne ubrania - teraz marzę o zobaczeniu ubrania Yamamoto - on jest mistrzem kroju! Natomiast Miyake kiedyś zamieszkiwał nawet przez chwilę z Rei Kawakubo - nazywali ich monk i nun, bo ciągle tylko pracowali i szyli głównie w czerniach i szarościach... To musiał być niezły zwiazek - a Rei już na jesieni w HM, skarbonka nadal pusta, ale już jest! :-)

środa, 14 stycznia 2009

You're absolutely fabulous, Luella!

Wszystkie kobiety powinny brać przykład z Luelli Bartley - w wieku 34 lat mieć własną firmę przynoszącą 9 milionów dolarów rocznie, trójkę dzieci z wybitnym fotografem mody (David Sims, dajmy na to...) oraz szczęśliwy domek gdzieś w Cornwalii. Aha, zapomniałabym - jeszcze w tym samym roku (2008) dostać nagrodę mody Elle oraz tytuł Designer of the Year, brytyjskiego Oskara Mody. Być jak Luella! Tego powinni uczyć w szkole. Być jak Luella, obecnie to znaczy - osiągnąć wielki sukces, jednocześnie pozostając kobietą w sensie dość tradycyjnym. Możemy o tym nie marzyć, ale przecież w końcu: wszystkie chyba o tym marzą (przepraszam, ale czytam ostatnio zbyt dużo Elfriede Jelinek!).

Pośród letnich pokazów to właśnie kolekcja Luelli (która w 2007 powróciła triumfalnie do rodzimej swej Anglii) jest zjawiskiem dość odosobnionym i cudownie wodewilowym. Moda przez wielkie M jest tu wzięta w nawias - raczej oglądamy paradę szalonych kolorów, dziwacznych krojów, najprawdziwszego i najczystszego kampu (jakby dyktowała jej Susan Sontag!). Przy tym Luella wcale nie sprawia wrażenia modowej wariatki - te stroje nie są dziwadłami szytymi jak popadnie, jak się igła wbija w materiał... są precyzyjne, przemyślane, piękne!

Image Hosted by ImageShack.us

Luella jest moją królową już od kilku sezonów. Nieważne, czy produkuje czarownice, pensjonarki w kujońskich okularach czy damulki w fioletach i pomarańczach - zawsze robi to z lekkością i taką dawką humoru, że ulegamy jej... i jest to bardzo zdrowa uległość. Mimo typowo miejskiego "cool", które ją charakteryzuje, Luella nie urodziła się w Londynie - pochodzi z szekspirowskiego Stratfordu. Po ukończeniu studiów na Central St. Martin's pracowała jako dziennikarka dla kilku brytyjskich gazet, w tym dla brytyjskiego wydania Vogue'a.

Image Hosted by ImageShack.us

W 1999 roku w domu basisty grupy Pulp pokazała swoją pierwszą kolekcję, pod charakterystycznym dla niej ironicznym tytułem: "Daddy, I want a pony!". W sezonie następnym pokazała kolekcję "Daddy, who are the Clash" podczas londyńskiego fashionweeka. Isn't that just the right way to go about things? Pokaz stał się legendarnym wydarzeniem towarzyskim, a estetyka rockowa na zawsze wpisała się w styl typowy dla Luella. Po trzeciej kolekcji, genialnie zatytułowanej "Dial F for Fluro", Luella wyjechała do Nowego Jorku i to właśnie tam zbudowała podwaliny swego modowego imperium. W historię modowych akcesoriów Luella wspisała się projektując serię torebek dla Mulberry (czym świetnie podreperowała budżet tej firmy...), w tym słynną i klasyczną już "Gisele bag", okrzykniętną "nową Birkin bag"):

Image Hosted by ImageShack.us


Dla vielu torebka ta stanowi kwintesencję stylu vintage - wygląda na troszkę zleżałą, trąci myszką, a jednocześnie jest zaskakująco nowoczesna. Czy tego zdania nie możemy użyć, aby opisać w ogóle styl Luelli Bartley? Dla mnie najfajniejszą i najciekawszą jej kolekcją jest wiosna 2008, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Trochę jak spod ręki właśnie Chloe Sevigny - dziewczęcość, liberty prints, krótkie spódniczki i wesołe miny. A że jest to właśnie ta pierwsza po latach londyńska kolekcja, to chyba świetnie widać tu typowo angielski humor: groteskę, skłonność do przesady, przerysowania.

Image Hosted by ImageShack.us

Mnie oczywiście zachwyciły czarownice na obecny, kończący się sezon jesień 2008. Gdybym wygrała w totolotka, natychmiast kupiłabym sobie cały środkowy look - w ogóle to jest mój ideał ubrania, spałabym w tym, nigdy nie przebierając się w nic innego!!!

Image Hosted by ImageShack.us

A oto kilka przebitek z jej wcześniejszych kolekcji. Muszę powiedzieć, że Luella to chyba jedna z bardziej przyjaznych kobietom projektantek - po prostu jej stroje są do noszenia. Powiedziała kiedyś, że są to ciuchy, w których można upić się i paść na podłogę - i chyba takiej wygody potrzebujemy, przynajmniej ja potrzebuję!

Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us

Muszę przyznać, że posiadamy z siostrą jedną spódniczę Luelli, ale niestety chyba już w nią nie wchodzę :-000 Najwyższy czas trochę schudnąć, wykraść ją Annie z szafy, i jej trawiastą zielość połączyć z pomarańczem! Wiwat Luella!

sobota, 10 stycznia 2009

Glitter with Chloe Sevigny.

W związku z faktem, że zapomniałam przegrać sobie z domowego komputera fotografii z filmów, o których miałam napisać w blogu (Le Mome i Piękność dnia), a bez nich nie mogę o nich napisać (nic o nas bez nas!), to dam dwa stare wpisy z bloga Metki, które mi się wydają wartościowe. A co! Stary blog jest w niebycie (nikt oprócz mnie nie ma do niego dostępu), żeby znowu jakaś psychiatryczna osobowość nie straszyła mnie sądami. Zatem: bardzo duuuuużo teraz może ktoś przeczyta.

Glitter in their eyes. (z 21.08.08)

Obiegowa nawet analiza zjawisk kultury popularnej może zapędzić nas na dziwne tory. Szczerze powiem, że mnie samej raczej nie podnieca śledzenie kolumn dotyczących gwiazd, obrazkowych historyjek, o tym w co ubierają się gwiazdy i wszelkich innych bajdurzeń o tego typu sprawach. Swoją orientację w temacie zawdzięczam tylko jakiejś umiejętności lateralnego myślenia, czy też zwykłej podzielności uwagi - bowiem jednak wiele z tych bzdurek, którymi zaczytuję się na kibelku lub w wannie pozostaje potem w moim mózgu. Interesują mnie inne zagadnienia - wiele osób zdziwiły już moje nagłe tyrady na temat myślenia sakralnego i krążących dookoła religijności sposobów wyrażania siebie, a szczególnie sposobów prezentacji własnej osoby w mediach. Po prostu, swoją drogą zaciekawia mnie tzw. obrzędowość. Jako człowiek rozsądny, nie mam zamiaru udawać, że nie dotyczy mnie religia katolicka - wychowałam się w Polsce, dyskurs religijności od zawsze towarzyszył mojemu życiu, jest on najbardziej dostępnym mi kodem semiotycznym. W takim też kontekście rozpatruję zagadnienie gwiazd i tzw. ikon stylu.

Wielce się ucieszyłam, że oto w sukurs przychodzi mi polska autorka, Katarzyna Krzan, która kilka miesięcy temu opublikowała książkę pt. "Ekstaza w wersji pop. Poszukiwania mistyczne w kulturze popularnej". Niestety, książka okazała się wielkim rozczarowaniem. Wydawało mi się, że rozjaśni ona pewne moje niejasne przeczucia i pomysły - wszak autorka pozornie rzetelnie zajęła się tematem! poświęciła mu całą książkę! - w moim przeświadczeniu, książka ta w sposób dość drobiazgowy mogłaby przeanalizować jakieś wybrane "dzieła" kultury popularnej, wykrystalizować choćby mdłe zarysy jakichś prądów i ogólniejszych zjawisk - pokrótce, powiedzieć czytelnikowi cokolwiek interesującego filozoficznie, estetycznie czy antropologicznie na temat zagadnienia mistyki i ekstazy w masowej rozrywce. Nic z tych rzeczy - jeśli też tego szukacie, nie marnujcie czasu na czytanie tego 200stronnicowego pustosłowia.

Autorka poszła następującym tropem: jeśli mam coś napisać o ekstazie w kulturze masowej, to najpierw muszę ab ovo wyłożyć, co to jest ekstaza i z czym się to je. Zatem zajmuje się tymi sprawami przez pierwszą połowę książki - sprawami czytelnikowi tej książki doskonale znanymi: bo któż z przeciętnie wykształconych ludzi nie wie, kto to św. Teresa z Avilli lub o czym jest Pieśń nad pieśniami?! Zupełnie zbędny i rozlazły wstęp prowadzi do rozważań o sub- i kontrkulturach lat 60tych, zmierzając docelowo do najistotniejszej, wedle autorki, sprawy na planie przepracowania idei ekstatyczności w kulturze pop, czyli tzw. Ery Wodnika. Cóż - książka przybiera nawet charakter pseudoataku na posthippisowski holistyczny model świata, a Krzan do znudzenia powtarza, że to wszystko jest kolejne starcie rozgrywki Kartezjusz/reszta świata. Niestety dla filozofa te rozważania są tyleż żenujące, co po prostu wykazują pewne charakterystyczne dla kulturoznawców braki w zakresie rzetelności myślenia stricte filozoficznego. Zresztą nikt od niej nie wymaga filozoficzności na jakichś niebotycznych rejestrach - po prostu wrażenie, jakie wynosi się z tej książki to to, że Kartezjusz jest jakimś niezwykłym piewcą i obrońcą racjonalizmu, a na drugim biegunie występuje Deleuze, wspominany ukradkowo, niczym brodaty krasnoludek ukrywający się za rozłożystym jałowcem. Hmmm. Postawmy sprawę jasno - jeśli w takiej książce ani razu nie pada nazwisko takich herosów domorosłej mistyki, jak Allen Ginsberg, Robert Pirsig, Edward Dorn, Derrida czy chociażby Stephena Hawkinga, nie ma tu ani wzmianki o Bataille'u, Bunuelu czy w ogóle żadnym innym reżyserze, który mistykę w swym kinie wykorzystuje w sposób troszkę bardziej wyrafinowany i mniej łopatologiczny niż Gibson w Pasji - no cóż - jeśli są tu takie oczywiste braki, to sprawa niewarta jest świeczki. Wydaje się, że niewiele brakuje do sukcesu - w najciekawszym rozdziale o Mistyce ciała autorka niemal dotyka już sedna, eksponując tradycyjne znaczenie technik ciała - nie wspomina jednak o podstawowych dla tego dyskursu książkach Foucaulta, ani nawet głębiej nie pochyla się nad tym skomplikowanym i atrakcyjnym badawczo problemem, aby choć jednym słowem zająknąć się o zjawisku tak ważnym dla kultury popularnej, jak ikoniczność.

Te braki są bolesne dla czytelnika, spragnionego jakichkolwiek głębszych refleksji na ten temat. Do braków per se dochodzi jeszcze en masse skrzywienie religijne autorki, które tym różni się od mojego, że moje nie ma nic wspólnego z religijnością wyznawaną, a u niej niestety chyba ma. Krótko mówiąc, pośmierduje tu kościółkowymi mądrościami a la tygodnik "Niedziela" i rzewnymi opowiastkami o śmierci papieża - no cóż, wolałabym przeczytać rygorystyczną i bezpretensjonalną analizę zjawiska medialnego ubóstwienia papieża niż zapewnienia, że nikt tak jak on nie zasługuje na świętość, bo ludzie pod bazyliką głośno krzyczeli "Santo, santo". Przychodzi mi na myśl tylko refleksja, że owszem - nie ma ludzi absolutnie obiektywnych i stojących poza polem sporu - ale na litość boską w pracy naukowej nie można się bardziej skompromitować niż eksponując swoje sentymenty religijne, jakie by one nie były. A chciałby się powiedzieć - tak wiele wspaniałych materiałów do rozwagi było, chociażby filmy Von Triera "Przełamując fale" czy Manderlay, religijna obsesja Violetty Villas czy choćby książki takie jak "Ojciec odchodzi" Piotra Czerskiego. Ale cóż - kolejna stracona szansa.

I tu następował błyskotliwy wpis o Chloe Sevigny, ale pierwszy raz w życiu pożarło mi tekst! Nie mam zamiaru pisać go od nowa chlip chlip chlip.

.....................................................................................

Średnio błyskotliwy wpis o Chloe Sevigny. (z 23.08.2008)

Mogę tylko powiedzieć - wczoraj to był wspaniały wpis! Aż kot zrezygnował i poszedł spać bez jedzenia, z takim zapałem waliłam w klawiaturę. Niestety - wszystko poszło w diabły. Spróbujmy przypomnieć sobie, o czym to miało być.

Najpierw napisałam coś a la recenzję z tej książki o ekstazie, a potem jednym sprytnym ruchem argumentacyjnym zadałam pytanie - dlaczego autorka nie pisze o tak nośnych tematach, jak ikoniczność. Czyż bowiem odbiór ekstatyczny par excellence nie przysługuje ikonie? Czy świadomość masowa, uobrazkowiona, nie karmi się ideą poświadczania obecności ikon, takich jak np. ikony mody. Nie mogę - tak mi się to wtedy okrąglutko ujęło, że teraz samą mnie śmieszy, jak to piszę.
Niektórych może zdziwić, dlaczego przy temacie tak błahym jak dupcie z gazet używać terminologii tak wzniosłej jak ikoniczość. No cóż - ten dyskurs sam się narzuca - w tych kolorowych gazetach wszem i wobec oznajmiają "oto mamy dla was ikony mody!" - zresztą, nie da się ukryć, że w takim myśleniu postsakralnym wszyscy jesteśmy uczniami Baudrillarda. Jego powtarzane ad nauseam pytanie "What are you doing after the orgy?" jest również pytaniem "What are you doing after your ecstatic shock?", co robicie po tej tabletce ekstazy? Nie da się również ukryć, że Baudrillardowskie nawiązanie do ikonolatrów oraz ikonoklastów w sposób formatywny podziałało na dyskurs o sztuce współczesnej, czymś, co się lekko starodawnie nazywa "sztuką nowych mediów". Sama bibliografia zagadnienia ikony jest tak bogata, że mogłaby wypełnić niejedno wielkie pomieszczenie, a klasyczne teksty na ten temat są ogólnie dostępne i nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek zainteresowany choćby w nikłym stopniu historią sztuki nie znał takich prac jak "Teologia ikony" Uspienskiego czy "Ikonostas" Florenskiego. Jak więc powiązać zagadkowe określenie "ikona mody" z klasycznym rozumieniem słów takich jak ikona czy ikoniczność? Nie odpowiem na to pytanie, ale chcę się nad tym zastanowić. (O tym chciałam czytać w książce o Ekstazie!)

Pisanie ikon to czynność obarczona rygorystycznymi nakazami dietetycznymi i stricte religijnymi. Technika ciała, technika estetyczna i technika modlitewna - to wszystko składa się na stworzenie obrazu o szczególnej semiozie - obrazu, który nie mieści się w ramach klasycznego modelu oznaczania, ale raczej wywraca ten model na nice. Czy ikona znaczy, czy oznacza? To dobre pytanie jak pisze Florenski ikona jest jak okno: bez światła okno jest tylko szybą i kawałkiem deski, tak samo ikona bez światła metafizycznego, bez "przeświecania", jest takim kawałkiem pomalowanej deski, w dodatku niedoskonałym malarsko - dwuwymiarowym. Florenski pisze: "Widzenie nie jest ikoną: jest rzeczywiste samo w sobie, natomiast ikona pokrywająca sie z konturami duchowego obrazu jest w naszej świadomości tym obrazem, a na zewnątrz, poza nim, bez niego, sama w sobie, w oderwaniu od niego nie jest ani obrazem, ani ikoną, lecz tylko deską". Klasyczny schemat znakowy w przypadku ikony jest niefunkcjonalny - nie odwołuje się ona w sposób arbitralny do jakiegoś stanu rzeczy czy przedmiotu (a tak działa nawet symbol, którego pole semiotyczne może być przecież dość dowolne - w odróżnieniu od sztywnie przyporządkowującej znaczenia alegorii), nie jest reprezentantem czegoś realnego, desygnatu - ikona jest obrazem wcielonym, nie oznacza czegoś realnego (jakkolwiek rozumiemy realność ontologiczną), jest samą tą realnością. Florenski używa tu niezwykle sugestywnej metaforyki, porównując modus operandi ikony do logiki snu, którą - jak pisze - rządzi "czas odwrócony" - styk snu i jawy to granica między tym, co widzialne i niewidzialne - uprzywilejowane miejsce, w którym uwidacznia się chiazmowy splot rzeczywistości i świata pozarzeczywistego. Ikona jest taką granicą - wkraczając w świat ikony (a jest ona przecież mikrokosmosem), wkraczamy w rejon transcendencji, a tym samym wykraczamy poza siebie: doznajemy ekstazy, mistycznego roz-poznania.

Tym, którzy nie czytali książki Florenskiego, można ją polecić przede wszystkim z uwagi na walory literackie - jest to po prostu piękna i pasjonująca lektura - głęboko pomyli się ten, kto węszy tu jakieś religijne bajania - Florenski pisze uczciwie i jasno, a co najważniejsze - nie popada w sentymentalizm. Zawsze jak wracam do Ikonostasu, czuję jakieś miłe zadowolenie, że ktoś o czymś tak skomplikowanym napisał tak dobrze teoretycznie - a do tego w swoich słowach zamknął jakiś blask i... zachwyt. Wielu rzeczy nie da się tak a vista streścić - np. używanego przez Florenskiego terminu "Praobrazu", który opisuje rzeczywistą treść ikony, percypowaną w kontemplacji - jeśli ktoś z czytelników mojego bloga miał w życiu do czynienia z pojęciem "praobrazu" czy "praformy" i próbował rzetelnie zdać sprawę z tych pojęć, ten wie zapewne, co to za dziwaczna ... nomen omen... materia :-) Ikona jest obrazem zaświadczającym, o największej mocy perswazyjnej. Florenski powtarza: "Jest Trójca Rublowa, a więc jest i Bóg":

Tylko obecność ikony gwarantuje kontakt z jej duchowym światłem - ikona pisana na kolanach, wedle ścisłych reguł nie podlega mechanicznej reprodukcji - to chyba najważniejsza różnica między ikoną w znaczeniu tradycyjnym a ikoną medialną, taką jak ikona mody. Czy jednak tak jest - czy close-up i high-definition, a przede wszystkim wszech obecność, nie zapewniają złudnie o tym charakterystycznym dla ikon wiecznym teraz? Czy to sprzężenie ontyczne, jakiego doświadcza się w obecności ikonostasu, nie dotyczy momentu utożsamienia się z ikoniczną gwiazdą - oto ikona mody, mogę nosić ubrania takie jak ona, mogę uzyskać jej kolor włosów, jej niepowtarzalny i bijący charakterystycznym światłem (glamour) styl? Ikona tradycyjna to płaski obraz o złotym, błyszczącym tle - nie ma tu cieni, nie należy powiem malować w realnym (hiperrealnym?) przedstawieniu tego, co nie istnieje. Złoto ikon, jak pisze Florenski, jest "bezprzedmiotowe" - złoto nie ma koloru, ma walor: jest kanałem światła. Spójrzmy na hollywoodzkie gwiazdy - ich twarze są radiant, glowing, bright - wszystko to możemy mieć dzięki Rimmelowi, który z reklam kusi twarzą Kate Moss - niczym półbóg, opromieniona Kate Moss nigdy się nie męczy (dzięki podkładowi, politurze), jej spojrzenie jest zawsze otwarte i pełne blasku, jej ciało wychudzone, w gruncie rzeczy - dwuwymiarowe. Nic tylko padać na kolana ;-) Mistyczne doświadczenie Rimmela to nasz codzienny ikonostas - nie wstydźmy się tego, przecież - jak głosi reklama - my też jesteśmy tego warte.

Ikona mody? O kim innym słyszę od kilku miesięcy, jeśli nie o Chloe Sevigny. Na początku skonfundowana lekko czytałam niedawny numer A4 poświęcony Nowemu Jorkowi. Tu uwaga poboczna - kocham A4 za doskonały angielski przekładów (naprawdę perełka na polskim rynku czasopism!), zdziwiło mnie natomiast, że podczas mojej ostatniej wizyty w Trafiku egzemplarzy A4 (magazynu było nie było ekskluzywnego!) leżało więcej niż prozaicznej Wyborczej - czyżby wyrósł nam pod bokiem naród znawców mody? W tymże numerze jest spory artykuł o rzeczonej ikonie Chloe Sevigny - autorka już na wstępie tyle razy nazwała amerykańską aktorkę "objawieniem", "ikoną stylu", "wyznaczniczką trendów i koneserką mody", że się zatrwożyłam - cóż, nawet w kibelkowej prasie do końca nie wyśledziłam tej osobniczki: czytam wprawdzie "taką" prasę, ale chyba z niewystarczającą atencją! Mogę się jednak przyznać do tej niewiedzy z podniesioną głową - otóż do niedawna nie miałam bladego pojęcia, kto to Chloe Sevigny. Teraz ikona zasypała mnie sobą po uszy.

Okazuje się, że Chloe to zwykła dziewczyna z Connecticut (w dodatku ma polskie korzenie) - ta 33letnia dziewoja o cielęcym spojrzeniu podbiła serca wszystkich i stała się ni z gruszki ni z pietruszki "królową stylu vintage". Może nie aż tak znikąd - nagle okazało się, że widziałam ją już w znakomitym moim zdaniem filmie American Psycho. Hmmm. Chloe jako 18latka zamieszkała samodzielnie na Brooklynie, gdzie stała się swoistą street-celebrity - od słowa do słowa stała się niszową modelką, a wkrótce aktorką. Zagrała w kontrowersyjnym filmie Dzieciaki z 1995 roku oraz nie mniej kontrowersyjnym filmie "Boys don't cry". Dziwne, ale ta mało znana aktorka (kto na ulicy odpowie mi, kto to jest Chloe Sevigny!) zagrała epizodyczne role u von Triera, Allena i Jarmuscha - nie dziwi zatem ani jej udział w kampanii reklamowej perfum Chloe (obok naszej fenomenalnej Anji Rubik!):

prawdziwą sławę medialną przyniosła Chloe kolaboracja z nowojorskim butikiem Opening Ceremony i jej kolekcja, w której aktorka oddać miała swój unikalny styl ubierania (oraz bezpretensjonalny sposób bycia):











Chloe nie jest klasyczną pięknością - jej raczej zwaliste (bo kobiece...) ciało (w porównaniu np. z tą całą Keirą Knightley), twarz pozbawiona wyrazu, brak ostentacyjnej seksualności - to wszystko nie są atuty klasycznej seks-bomby. Skromne, uczniowskie stroje - sukienki jakby wygrzebane z second-handu robią jednak furorę wśród odbiorców mody. To Chloe ma teraz upper hand w kwestii stylu - jest ikoną. Jako klasyczna ikona bije światłem i zdrowiem - jej twarz jest schludna, ozdobiona tylko czerwoną szminką, z lekko obrysowanymi oczami (grawiura hehe):

Na dodatek - może tylko motylkowe, babcine okulary (okulary z epoki glamour!):

Chloe szokuje, ale zachwyca. Prowokuje złym stylem - jej ubrania często nie pasują do zwykłych i przyjętych kanonów, wydają się celowo dziwaczne, jakby z lamusa - tanie i mało błyszczące:









Skoro Chloe jest ikoną mody, to co przez tę ikonę "prześwieca"? Dlaczego patrząc na wizerunki jej ciała, chcemy się wcielić właśnie w jej stroje, w jej image? Nie wiem. Może Chloe pokazuje nam, że pośród przesytu monstrów z silikonu, kobiet z powycinanymi żebrami, skorygowanymi nosami, wszczepionymi implantami, które "mają być piękne" istnieje jeszcze (jako ta metafizyczna superlatywa!) piękno zwyczajne, dwuwymiarowe, pozbawione 3D sztucznych cycków i sztucznego uśmiechu? Szyk Chloe to antypody tak ujętego piękna - jej skromność (przecież nie może być udawana!) i secondhandowy look mówią jakby - ty też możesz tak wyglądać - istota jest tutaj - te ubrania realnie istnieją również dla ciebie - możesz percypować w ich ens reale.

Hehe. Dziwnie to brzmi. Ale przykład (a może żywot przykładny?) Chloe Sevigny pokazuje: nie ma już dobrego gustu i złego gustu - gust dobry jest na tyle elastyczny, że wchłania w siebie (niczym czarna dziura) styl zły, ale nie tak zły, żeby być złym naprawdę. To bardzo subtelna dialektyka. To chyba najbardziej ekscytująca ekstaza współczesnego smaku. Na granicach jest najbezpieczniej - na rubieżach jest oaza komfortu - i przystań wielkiego szmalu. No i ten glitter. How much glitter adds to a Chloe Sevigny. Not too much - nie przesadzajmy z glitterem - glitter should be in the eyes... (of the beholder?). Gdzie jest ten glitter, bo nie wiem!:


....................................................................................

ps. Jakiś czas temu (ze dwa miesiące) czytałam w wannie świąteczny Magazyn HM, gdzie był spory artykuł o Chloe. W artykule, przetłumaczonym w sposób skandaliczny, znalazło się co najmniej kilka błędów merytorycznych. M.in. napisano tam, że Chloe zaprojektowała stroje na ceremonię otwarcia butiku z ciuchami w Nowym Jorku :-DDDDDD