piątek, 27 marca 2009

Marcowe zwidy.

Robiłam dzisiaj trochę porządków w szafie (to jak tetris... tyle, że nigdy mi prawie nie ubywa elementów, a nowe w kółko wpadają i spadają) i dosyć mnie to przygnębiło. Płaszcz, który dzięki swojemu sprytowi kupiłam całkiem tanio jeszcze w listopadzie - ten z kolekcji Kawakubo dla HM - leży w szafie wprost nietknięty. Regularnie go wyciągam i odpylam rolką z klejem. Nosić go nie można, jest zbyt zimno. Z szalikiem też byłoby zimno. A co zrobić w sytuacji, gdy jest prawie koniec marca i w dwóch szalikach oraz wełnianym grubym płaszczu jest zimno? Nie nie - nie sieję defetyzmu, ale naprawdę - jako człowiek ostatnio permanentnie przewiany... mam serdecznie dość tej całej pogody rodem z koszmaru. Koszmarkowy wicher sprowadza mnie na samo dno rozpaczy. Piękne czerwone buty z atłasową wstążeczką - bumelują w szafie. Cudowny srebrny płaszcz z Sewilli - wisi niczym truposz. Nowa jedwabna sukienka w kwiatki - zwinięta w kłębek, leży i czeka. Jednak tegoroczna zima chyba wpłynie decydująco na zmianę mojego myślenia o stroju i priorytetach zakupowych. Letnie ubrania trzeba kupować doraźnie, w zimowe inwestować. I jeszcze kilka par gustownych kaloszy. Ostatnio stwierdziłam - w wielokrotnej drodze do Kielc... - że ulubione obuwie Polaków to tzw. walonki. Serio - ta nowa kolekcja Prady to niezły jakby komentarz do polskiej rzeczywistości. U nas wszyscy też z dumą noszą kolosze, krokiem paradnym w nich chodzą. Parady Prady i parada walonek zlały mi się w jedno. Choć oboma ręcyma podpisuję się pod walonkami - to strój praktyczny i niezbędny. Zawsze jakieś patałętają sie w okolicach domu. Nigdy ich nie zakładam, bo wydaje mi się, że może tam siedzieć mysz. Mysz i stopa w jednym bucie? Niechybny zawał! Raz założyłam trampek, w którym był ukryty żuk czy konik polny - prawie zawał, co najmniej wylew... pamiętam, że noga mu się urwała, temu żuku. Zrobiło mi się żał. Trzeba mu było nie wchodzić do cudzego obuwia. Marek powiedział, że jestem stonogą, bo mam tyle butów.

Z komentarzy zaciekawił mnie ten o stadionie - jeszcze trochę go zostało. Jednak nieśmiertelna korona - okazała się jednak śmiertelna. Za to na tzw. błoniach ( w okolicach dworca Stadion) kwitnie handel i nadal co dusza zapragnie można ze stadionu przynieść. Sama muszę się wybrać, zawsze coś interesującego można kupić ;-) Raz kupiłam ścierki w Atomówki - niezły wypas. Indziej a la gobelinową poduszkę w dziewczynkę, która trzyma w dłoniach kota perskiego :-D Wszystko to w cenach 2-5 złotych. Inny komentarz - ten o miejscach, gdzie nie trzeba czyścić butów - szczerze mnie zafrapował. Jeśli nie ma tam wiatru, natychmiast mogę się przenieść. Na komentarze jednak nie mogę odpowiadać, bo nie lubię się rozmieniać na drobne. W Kielcach jestem ostatnio kilka razy na tydzień - wiele się już napatrzyłam. Gdybym jednak chciała prowadzić dyskusje w komentarzach i w ogóle głosić opinie na coś komuś zdatne, założyłabym bloga na bloxie, adresowanego do masowego odbiorcy internetu. Jednak z uwagi na fakt, że masowych odbiorców internetu mam w dużym poważaniu, to przecież nie będę się gardłować z komentarzami. Dopuszczam komentarze - to już jest coś. Na marginesie po raz n-ty odpowiadam, że w drugim blogu nie można wpisywać komentarzy i jest to moja świadoma decyzja. Dodam, że nigdy nie będzie można ich wpisywać - są mi zbędne. Żyjemy w czasach, kiedy każdy sobie myśli, że może coś skomentować. Obecnie żyjemy w czasach kryzysu, ale wiele lat temu mądre głowy zauważyły już, że żyjemy w ogóle w czasach kryzysu komentarza. Nie trzeba było do tego odkrycia wynajdywać internetu. Internet tylko potwierdził tę frapującą diagnozę. Impotencja wobec rzeczywistości jest pewnym stanem, który trwa już od dawna. Właściwie wszelkie wzniosłe, patetyczne komentarze (a czym innym jest pierwotnie komentarz niż interpretacją Pisma? - czasem lubię Gadamera) przybrały paradygmat porzekadła: "gadał dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu". Zawsze mam takie wrażenie, gdy oglądam telewizję publiczną. Apogeum tej sytuacji - psycholog/autorytet z telewizyjnego ekranu nagle okazuje się zwyrodniałym pedofilem. W ogóle telewizja to kuriozalne medium. Włączyłam wczoraj około północy - oczom moim ukazała się skromna postać Agnieszki Graff, która akurat opowiadała o historii Manify itp. Jak bardzo absuralnie brzmiały jej znajome i dość rozsądne słowa na tle innych kanałów. Na prawie wszystkich leciały filmy z mordowaniem w roli głównej, w groteskowym geście na moich oczach z tłukącej o posadzkę głowy wyleciała stróżka krwi. Na innym kanale jakaś dziewczynka w peruce opowiadała o tym, jak zaczęła się jej praca w prostytucji - akurat szedł tokszoł Drzyzgi... ostatnio ten program jest już horrendalnie idiotyczny. Pośród tej parady młodocianych kurew, które przedstawia się nam jako... po prostu statystycznego Kowalskiego... w stróżkach krwi made of sos pomidorowy and buraczki... w ogłupiających rytmach prawdziwie głupkowatego Jaka to melodia... w wywijańcach gwiazd, którymi nagle okazują się prezenterki pogody... pośród tej parady nosnensownego trele-morele... ta nieszczęsna Graff i jej feminizm. A przecież ludzie chyba chcieliby sie czegoś ciekawego dowiedzieć z telewizji - już musiały się im przejeść te prostytutki, mężowie bijący żony, żony bijące mężów, dzieci gwałcone przez stryjaszków - kto ma siłę oglądać te głupie programy. Ale to właśnie on w swej najczystszej postaci - kryzys komentarza. Dzisiaj jakiś prezenter zapowiadał jakiś konkurs audiotele czy coś takiego. Spojrzał z miną JP2 do obiektywu kamery i powiedział: "Życzę wam kochani - szczerze wam życzę! - wygranej!". Wtedy miałam krótkie spięcie... zachciało mi się żyć tylko na bananach jak w Tęczy grawitacji Pynchona. Jeść kanapkę z bananem oraz zagryzać bananowym chlebem bananową zupę. Dziwne, ale często śni mi się ta książka. Kryzys komentarza - tautologia wypowiedziana z gestem - jakby uśmiech miał nadać jej sens. Uśmiechy i grymasy póki co mało mnie obchodzą. Uważam, że każdy komentarz w internecie jest jak udział w teleturnieju Jaka to melodia. Trzy dźwięki - już wiem! Spal żółte kalendarze! Brawa i w tym momencie cała sala śpiewa oraz grupka ubranych na bazarze "wykonawców" zaczyna swoje bezbłędnie chore show. Wykonać wyrok - serio Kafka znalazłby w tym coś ze swoich klimatów...

Natomiast oczywiście każdy chciałby się z bloga dowiedzieć czegoś ciekawego na temat mody. Muszę chyba odroczyć ten temat do jutra. Ktoś jeszcze pytał, czemu nie mam bloga o książkach, które czytam. Otóż oznajmiam, że kiedyś prowadziłam taki dziennik. Ostatnio czytam książki równolegle, przez to trochę to traktuję jak rozrywkę. Ostatnio czytam: Sztukę fugi o Gouldzie (nawet zabawne, choć nazbyt patetyczne i w kółko się ten autor bezsensownie powtarza), biografie Trumana Capote - wspaniała lektura, idealna na czas, kiedy człowieka zajmują inne myśli, mało angażująca i w ogóle bardzo zabawna..., Bycie i czas Heideggera (bo kupiłam na wyprzedaży w Empiku (sic!) i wciągnęła mnie ta dawno nieczytana książka...). W ogóle ostatnio czytam mniej niż zwykle, co mnie trochę wnerwia, ale czarne myśli w kółko odciągają mnie od lektury. Niedawno w pociągu (prawie tydzień temu) czytałam Tessy Capponi-Borawskiej Dziennik toskański - wspaniała książka, naprawdę uwielbiam tę autorkę. Jednak nie mam zamiaru publicznie prowadzić takiego dziennika z recenzjami, bo po pierwsze mi sie nie chce, po drugie uważam to za zbędne, po trzecie wynotowuję tylko interesujące mnie sprawy. Dosyć selektywnie podchodzę do tego, co czytam. Prędzej mogłabym coś takiego pisać o filmach, ale też mi się nie chce ;-F Chyba wzięłam sobie nagle za pukt honoru odpowiadanie na komentarze ;-oooo Czym prędzej kończę ten sprawozdawczy wpis - w następnym chyba dobrnę do Viktora i Rolfa!

czwartek, 19 marca 2009

Travels to the Pepitko island.

Ciągle mi się przypomina ta horrendalna torba "w pepitko" z allegro. Już tu wróżyłam, że pepitka podbije serca wiosenne, a tu taka super okazja (Anlass) na potwierdzenie tego dziwacznego troszeczkę zjawiska. Pepitka to przecież motyw już dość jarmarczny. Dla mnie szczytem obciachu są w buty w pepitkę, łączone z fioletami. Choć przecież sama bym się tak chętnie ubrała - pepitka ma dziwną moc przyciągania. Ostatnio dużo przebywam poza Warszawą i moda, która tam występuje jest jak zimny prysznic. Jestem akurat osobą, której nie przeszkadzają zaciekawione spojrzenia, często lekkie zaszokowanie moim strojem. Może jest tak dlatego, że nie szokuję dekoltami czy długością spódniczek: raczej przechodnie biorą za podejrzane po prostu moje ubrania. W znakomitej większości ubrania albo szyte, albo znalezione albo z krótszych serii. Poza tym, ubieram się kolorowo - kolorów trzeba się nauczyć, trzeba też nauczyć się na nie patrzeć, rozpoznawać je jako "pasujące". Dzisiaj weszłam na 5 sekund do HM (nie moja wina, że stoi akurat w samym środku Marszałkowskiej!) - gdybym była skłonna iść na ustępstwa i nie miała możliwości szycia sobie ubrań na miarę lub pasji wyszukiwania ich, w całości ubrałabym się na wiosnę w kolekcję HM Trend. Jest po prostu cudowna - jedwabna sukienka o ciekawym kroju kosztuje już poniżej 200 złotych, cały strój razem z butami można skomponować za 400-500 złotych. Będziemy ultramodne, w bardzo pięknych pastelach, w jedwabiach, w modnych marmurkowych dżinsach. Tym ubraniom nawet nie brakuje charakteru. Są po prostu idealne pod każdym względem. Oprócz tego jednego - jest ich na wieszakach bardzo wiele i wszystkie w dziesiatkach sklepów HM w Polsce zostaną sprzedane z sukcesem. Kobieta o pewnym krytycznym spojrzeniu na modę nie może sobie pozwolić na ubranie się od stóp do głów w te stroje. To rodzaj obciachu. Już dawno dostrzegłam ten paradoks świetnej mody z sieciówek. Kolekcja Trend w HM, czyli najbardziej up-to-date, prawie dezajnerskie ubrania, są w tym sensie idiotyczne, że jest ich tak dużo. Byłoby ich mało, nie byłoby ich w tym sklepie. I z tej aporii nie ma wyjścia. Ktoś mi może argumentować, że można to różnie łączyć, zestawiać - ok, też mam kilotony ciuchów z HM, to najprostsze wyjście. Ale jest przecież coś parodystycznego w ubieraniu się właśnie tam. To jest mówj warszawski pogląd. A teraz przenoszę się do mniejszej miejscowości, dajmy na to Kielc. HMa brak - ma się otworzyć, ale dopiero w przyszłym roku. Zary brak, wszelkich innych Inditexów również - po prostu jest nędza. Oglądanie ludzi, przechodzących ulicą Sienkiewicza to prawdziwy koszmar. Akurat zachodzę tam do sklepu z jedwabiami - jeden z cudowniejszych sklepów, jakie znam - cały pełen najbardziej inspirujących i kosztownych tkanin! Wychodzę na deptak - jest szarość, ludzie ubrani są bardzo źle. Bazarowo, tandetnie, kilku nowobogackich w lepszych markach, ale jest to raczej manifestacja podskórnego - spójrz na nasze pieniądze! Broń boże nie chodzi o to, że mam coś do Kielc. Chodzi o to, że jeśli tylko wystawimy nos poza naszą cudowną stolicę i 3,4 inne miasta w naszym cudownym kraju, to sposób ubierania statystycznego człowieka jest straszliwy. Wprost bolesny. Bazarowe kozaczki z czubem. Brązy poliestrowych kurtek, duże przebrzmiałe guziki, bazarowe dżinsy i torebki. To nie jest zjawisko marginalne. To jest taka moda, jaką się tam również promuje. Jako namiętny czytelnik gazet, napatrzyłam się przez ten tydzień na tak potworne fotografie "mody" w gazetach typu Echo Dnia, że do teraz mam koszmary. I będę je długo śniła. Nie wiem, co zmieni otwarcie tam HMa czy Zary - po prostu potrzebna jest gruntowna przebudowa ludzkiego myślenia, żeby takie rzeczy zmienić. Nie ubieraj sie na bazarze! Wiele osób by mnie zapytało: to gdzie? myślisz, że mamy na to pieniądze? Wiem. Ale przecież można za niewielkie pieniądze ubierać się naprawdę dobrze, to nie jest trudne. Ten bazarowy szyk zakropiony tipsami, włosami na sianko, solarium i wygolonymi brwiami. A przecież często są to bardzo piękne kobiety. Ich ciała są cudowne. To, co z nimi robią, to koszmar. Dlaczego telewizja polska ze swojej cudownej misji nie zrobi w porze choć minimalnej oglądalności programu a la Trinny and Susannah? Ruszyła polska wersja Jak dobrze wyglądać nago. Super jest dział ze stanikami - może to zmusi producentów do szycia bielizny dla normalnych ludzi, którzy mają piersi i 70 cm pod biustem. Może ktoś wreszcie uświadomi Polkom, że burdelowy push-up to nie jest najlepsze rozwiazanie na ich złe samopoczucie i łysiejące libido ich facetów. OK - stylizacje w tym programie są zachowawcze, choć chłopak prowadzący jest fajny - ogólnie po pierwszym odcinku mogę powiedzieć, że promuje się tam fatalne wprost anty-trendy. Może zamiast do Marks and Spencer warto iść piętro wyżej do Topshopu? To już raczej kwestia sponsorów. Ale może choć odrobinkę drgnie, bo oglądanie kobiet na ulicy w Polsce (nie w Warszawie, choć i tu też często tak) jest totalnym koszmarem, którego by nie wyśnił laureat nagrody Nobla w kategorii złe sny. Blogi w Polsce w znakomitej większości są zachowawcze i mało inspirujące, choć bardzo różnią się od koszmaru ulicy. Nauczyć Polki się ubierać - oto prawdziwe zadania dla społecznika. Moja siostra na przykład ciągle mi powtarza - u nas jest tylko Rezerwat. Kto projektuje te ubrania? To koszmarki. Jakby do głów projektantów w ogóle nie przenikało to, że strój od dawna nie jest już garsonką i koszulą. Ostatnio byłam z miesiąc temu w Topshopie - tuż przed zamknięciem, przedtem niekończąca sie kolacja w HRC - nic mnie tak nie odpręża jak ich cudowne desery. W Tshopie dwie dziewczyny przelotem z Dworca Centralnego, ubrane fajnie, choć na pierwszy rzut oka za dość mało. Macają wszystko, chcą mierzyć, mówią do siebie: Zobacz, jakie te ubrania są nowoczesne, jakie inne! To cudowna reakcja. Brak negacji - nigdy tego nie założę. Raczej ciekawość - jak ja będę wyglądać w tych ubraniach z hochglanzów za 7,50. Wiem, że w Polsce marynarka za 300 złotych jest droga. Ale marynrarki w Rezerwacie są niewiele tańsze, jednak są beznadziejne. Staropanieńskie i złe. Nie jestem też maniakalną apologetką Topshopu, ale od jakichś 15 lat samodzielnie kupuję swoje ubrania i wiele już jako konsument widziałam. Wiem, że płaszcz szyty w Polsce przez polską firmę kosztuje tyle co całe ubranie w HM. Ale przecież na bazarze nie jest też tak znowu tanio. Biorąc pod uwagę jakość ubrań z bazaru, to jest tam naprawdę drogo. Nie wiem już sama - bredzę, bo muszę obudzić się o 5tej. Po prostu zawsze mam szok, gdy tylko wychylę nos poza Warszawę. Ot co. Moja siostra rwie włosy z głowy, czytając Ziomecką w Elle'u. Czy ta kobieta nie zauważa, że mieszkamy w Polsce, a nie w USA. OK - teraz to rozumiem, choć przedtem jej broniłam. Mnie ten papierkowy kosmoplityzm zawsze gra na wybraźni, a przecież wychowałam się na Ptysiu i chińskich brasoletkach/linijkach w zmienijace się kiczowate obrazki...

No więc - pepitko land. A więc mój McQueen. Ciekawe - ostatnio dzięki cudwonej inwencji Marka dostałam do przesłuchania świetną niemieckojęzyczną audycję radiową na temat pokaów mody i reporterów mody. Poza tym, że była naprawdę na super poziomie, to jeszcze był w niej miniwywiad z wybitną (o ile nie najwybitniejszą) krytyczną oraz kuratorką mody, Valerie Steele. Swoją drogą zamiast oglądać często dość bezwartościowe blogi i pisać tam idiotyczne lizusowskie komentarze "o jezu, jak pięknie razem wyglądanie - twoja sukienka z HMa i ty" - może warto czasem zajrzeć na jej stronę internetową i przeczytać tam chociaż jakieś zdanie na temat tego zjawiska, które - rzekomo - tak wiele osób fascynuje. Steele jest dość rozpoznawalną osobą, dla mnie głównie teoretyczką, autorką kilku ciekawych publikacji szczególnie z zakresu erotyki mody. Jej ostatnia książka o gotyku została całkiem dobrze przyjęta, w naszym barbarzyńskim kraju raczej nie będzie tłumaczona. Otóż Steele w tej audycji sugeruje, że dla mody w jej obecnym stanie bardziej znacząca była estetyka drag, a nie feminizm. Feminizm nie zmienił tak radykalnie oblicza mody jak przepracowanie kobiecości w maskaradach queer. Dla mnie to bardzo... seksowna teza. W ogóle bardzo śmiała i fajna. W sukurs natychmiast przyszedł mi McQueen. Kurde, nie spodziewałam się po nim czegoś takiego. Widać jednak, że jeszcze ma ten swój pazurek. Trochę mnie męczył przez ostatni sezon, ale teraz kompletnie dał popalić. Co zrobił McQueen? Wziął modowy fetysz (chyba ulubione słowo Steele) i wycisnął z niego wszystko, co się da. Po prostu szył wszystko z pepitek ;-0000 Do tego dołożył - szerkie, plastikowe usta gumowej lalki i wyszła mu kolekcja o niezłej sile rażenia. Co ciekawe - McQueen pozostał sobą -mistrzem kroju, autorem pewnego rodzaju kobiecych krojów. Zadał sobie tylko jedno ograniczenie - mam do dyspozycji jeden deseń... przełamię go tylko kilkoma deseniami innymi, ale równie wyrazistami, jakby takimi - instancjami inności.






a pepitkę ułożę nawet z piór:

zamienię ją w obsesyjno-kompulsywne wzory Eschera

a wielkim finnale będzie dom wariatów z ptasich piór:

oraz smolisty ptak (w którego wciela sie M. Frąckowiak)

Chciałoby się powiedzieć - ja piórkuję! Oto logika pepitkowa. Fetyszyzm uporządkowany jak u księgowego w kantorku. McQueen jest szalenie konsekwentny - jego opowieść o fetyszu jest ustrukturowana, nie musiałaby się spodować markizowi de Sade. Fetysz główny co rusz w polifonicznym głosie wpółbrzmi z fetyszami satelitarnymi: ot drobne gesty. Ot, kapelusze. Kapelusz to fetysz jak malowany.
fetysz kołpak plus fetysz ptasi pazur:

fetysz zakonnica/muflon/tekstura podomki/czarno-białe paski:

fetysz abażur plus fetysz czarny lateks:

fetysz śruba/ćwiek:

fetysz obroża, zamek, serce, stożek oraz superfetysz folia:

fetysz metal na szyi plus fetysz wałki i folia:

fetysz zakonnica:

fetysz parasol i fetysz symetria:

wspaniała gra fetyszem bondage:

Nie mogę tak cytować, bo tu wszystko wkleję! Już widzę, jak Valerie Steele zaciera ręce. Pokaz McQueena jest niewątpliwie wybitny pod względem metateoretycznym. To jest moda, która o sobie wie, że jest modą. Ale też wie, że jest antropologią, psychoanalizą, polityką fetyszu oraz sztuką. Brawo brawo - brawo! Niezrównany mistrz!

środa, 18 marca 2009

Mud on my kicks

Kurde, tydzień spędzony na wsi z zerową ilością błocka na nowych butach z Topshopu (najlepsze do prowadzenia samochodu!... swoją drogą, zastanowiło mnie, ile tzw. szafiarek prowadzi auto... to jednak radykalnie zmienia podejście do stroju, zwłaszcza dolnych partii) - teraz przyjechałam, a raczej wpadłam jak po ogień!, do stolicy i buty mam już uświnione jak nie wiem co. Nigdy tego nie zrozumiem. A raczej - zrozumie każdy, kto był na dworcu Wschodnim albo po prostu jak ja dzisiaj szedł sobie aleją St. Zjednoczonych. Brud w tej Warszawie, że głowa boli. Trzeba było widzieć moje wkurwienie - albowiem niczego, ale to niczego, nie znoszę bardziej niż czyszczenia butów. Czyszczenie butów to paranoja. Czy po to jest ten zasrany zderzacz Hadronów, żeby ludzkość sobie jeszcze musiała buty czyścić? Powiem tak - w dupie mam ten zderzacz i tajemnicę wielkiego wybuchu, w ogólności mam tam też wszelkie naukowe odkrycia, jeśli mam jak pucybut wygłupiać się ze szczotką i pastą. Wyczyściłam spodniami. That's just me.

Życie jest kompletnie bezsensowne i głupie. Teraz to zdanie nabrało cudownego waloru pewności. Kompletny absurd. Ludzie są szczęśliwi - kupują, śmieją się jak kompletni idioci do obiektywów kamer fotograficznych, a tu się nie ma z czego śmiać. To mnie już przygnębia. Jest takie Brechtowskie zdanie - że w ciemności czasem widzi się pewne rzeczy o wiele lepiej niż w świetle. Istnieje pewien rodzaj ciemności, który kompletnie rozjaśnia pewne sprawy. Dziś na przykład, jadąc pociągiem, czytałam wstęp Magdy Pustoły do Ranciere'a - lekko zabolało mnie serce. Nawet nie był zły ten wstęp, można nawet powiedzieć, że był bardzo dobry, tylko po co te partykularyzmy, te cytaty z kolegów z ławki? Nigdy czegoś takiego nie zrozumiem, choć było mi już dane wielokrotnie (jak każdemu) uczestniczyć w takich wydarzeniach, gdzie oczekiwano mojego super szczerego zachwytu nad wszelką marnością tylko dlatego, że była podpisana nazwiskiem kogoś, kogo znam. A ja kłamię zawsze w takich sytuacjach, co mam nie kłamać. Taka jest konwencja, co? Normalnie mało rzeczy do mnie przemawia. I tak - gdybym na przykład poszła na wystawę w korytarzu CSW pt. Mroczne przejście Basi Sokołowskiej i to by była moja znajoma, to bym się krygowała, ochała i achała. A tak - powiedziałam tylko do Marka: chodźmy stąd, to mnie przygnębia. Ale czy to jest ten sam rodzaj przygnębienia, który przeżywam na wystawie w Zachęcie, gdzie są trzy wielkie sale straszliwych bazgrołów, gdzie myślę sobie: dajcie mi kartkę, chcę być artystką!? Nie nie - fotografia to sztuka, która jest różna od każdej innej. Fotografia jest bez końca łatwa. Prosta jest fotografia. Nic nie trzeba umieć - nastawić trzy rzeczy i poszukać czegoś w trawie. Fotografia jest kompletnie idiotyczna. Fotografia - pstryk pstryk. Aż dziw bierze, że ludzie potrafią zrobić złe zdjęcie! I'm thrilled. Chcę czegoś - stawiam przed oczami swoje ręce: zupełnie jak u Moore'a. Stwierdzam, że świat istnieje i to coś robię. Bardzo mi się podobał jeden z cytatów w tym wstępie Pustoły, chyba z Agambena - o tym, że możność ludzkiego ja jest wyrazista dopiero na planie jakiejś (analogicznej?) niemożności. Potrafimy coś zrobić, bo istnieje taka potencjalność, w której byśmy tego zrobić nie mogli. Dlatego się tworzy. Akurat to jest bardzo prawdziwe zdanie. Nigdy o tym nie myślałam w ten sposób, ale jest w tym wiele prawdy. To jak rozcieranie piasku palcami. Abrir las manos i nada.. no dobra, nie umiem tego powiedzieć po hiszpańsku. Sam Ranciere jest bardzo ciekawy - choć nie porywałabym się na wielkie słowa. Jego poprzednia polska publikacja była lekko pomylona, ale ta jest ok. Kurde, dlaczego musi być cholernie zimno. Jeszcze komp się zawiesza, co się dzieje z tym playem?

Muszę sie wziąć i podapdejtować te wszystkie pokazy z Paryża. Się zrobi. Zwłaszcza McQueen był niezły. Teraz nie mam do tego głowy. Dzisiaj w pociągu empirycznie dowiodłam, że nie można czytać hochglanza Twój Styl dłużej niż 30 minut, włącznie z dodatkami i reklamami. Dowiedziałam się, że motywem przedwodnim kolekcji Matthew Williamsona dla HM będą pawie pióra. Potem nagle kupiłam śliczną spódniczkę a la tutu Lipsy w wyszywane pawie pióra :-) i to gdzie! W nowym superwielkim ciucholandzie w moim ukochanym barze olszynka. Powrócił - ileż towaru, naprawdę setki ton! Akurat dzisiaj trafiłam na owarcie, niezłe... I to ścianę jedną wywalili - to trochę draństwo, trzeba powiedzieć. Swoją drogą ciekawi mnie, kto pośród całego tego kryzysu będzie tego Williamsona kupował po 399 złotych za kamizelkę. Pewnie znajdą się i tacy. Mnie aktualnie ubrania średnio interesują - ciągle mam ich za dużo. Wczoraj siadłam i dla odstresowania uszyłam w pół godziny sukienkę z szarego dźerseju, dół mi się trochę za przeroszeniem zjebał, ale poza tym jest cudowna i w ogóle. It's the best dress ever. Muszę wreszcie uzupełnić ten blog, choć ogólnie na blogach straszna zgniłka. Nienawidzę tego przysładzania - ja lubię przywalanie. I to przyjacielskie. Naprawdę ta szczypta cynizmu jeszcze świadczy o naszym człowieczeństwie. Reszta to brednie. Aha - i to wspaniała wiadomość z Mozzerem - licze, że pójdę na koncert i rzucę w niego czymś ciekawym, na przykład... no nie wiem. Gdyby tylko było to wszystko 20 lat temu. A tak... Wstałam o siódmej, któryś dzień z rzędu - bredzę.

niedziela, 8 marca 2009

Paris, j'adore!

Coś ostatnio blog cierpi na pustki. I to w momencie, kiedy powinnam go zarzucać ochami i achami z Paryża. No cóż - tak bywa. Mam obecnie ważniejsze rzeczy na głowie, choć pokazy śledzę w miarę regularnie. Wszystkiego jest teraz bardzo dużo, zupełnie jak w brazylijskim serialu - i nagle Marek, z którym chciałabym być szczęśliwa jak najwiecej, jak najbardziej łapczywie... jak najbardziej teraz, bo to jest bardzo bardzo ważne. Dawno już nie rozmawiałam dokładnie całą noc - teraz powitałam świt, dawnego kompana, całkiem na chodzie, całkiem z chęcią: chodźmy na spacer, ale przecież jest tak straszliwie zimno.. Mam już zestaw zapamiętanych "Marków" - tłukących moje szklanki, stojących z papierosem, prawie podpalających butelkę z olejem, karmiących kaczki przy choince utopionej w kanałku, straszliwie się męczących przy myciu garów, szczęśliwych w moich okularach. Jednakowoż, zawsze musi być jakieś kurewskie "ale" - zawsze na trzy minuty radości musi przypadać trzydzieści przygnębienia. A przecież to nie ja powinnam dostawać baty, znam rząd ludzi, którzy na to zasłużyli - ja nie. Z Markiem mam jakieś chwile przejaśnienia - gdy o trzeciej w nocy tłumaczę mu, co biskup Berekeley miał na myśli, gdy napisał esse=percipi, dlaczego tak bardzo nie zgadzam się z "gdzie indziej" Heideggera, jak staszliwie ważny jest indywidualizm i opór wobec tego tumiwisizmu, który mnie otacza w ludzkich mózgach...tej masy gówna, która się w tych mózgach znajduje i która lubuje się babrać a masie gówna kultury popularnej, cytować ulubione reklamy i chodzić do kina na filmy, w których nie ma ani jednej wartościowej sekundy... gdy mówię mu z rozkoszą, czym w słowniku Barthesa naprawdę jest jouissance. A on wie o rzeczach, o których ja nigdy nie słyszałam, słucha jakichś przedziwacznych oper z baletami kwiatów, a co dla mnie najbardziej przerażające - bo tak mało znane ze strony mężczyzn - on jest szczery. Szczery jest on. To taka nowość dla mnie, mam szok poznawczy. Jest bardzo delikatny i szczery, kruchy - wcale nie jest zrobiony z plastiku.

Dziś za to dzień dekonstrukcji - kot obudził mnie o szóstej, rozbił filiżankę. Potem ja dostałam załamania nerwowego nad kanapą z Ikei, która od kupienia nie chce się składać. Jeśli jeszcze kiedyś usłyszę, że Ikea to easy living, to wybiję komuś zęby. Tym razem z kanapy wyleciała część materaca wielkości 160/60 - nie da się tego na powrót schować, teraz zagraca mi pokój. Znowu wpadłam w wir wyprzedażowych zakupów - dzisiaj w HM 4 topy z jesiennej kolekcji - po 10 zeta każdy. Przedtem kosztowały po 120 złotych. Przecenione o ponad 90%??? Kurde, czyli koszt produkcji to 50 groszy???? Jeden przepiękny, z limitowanej serii - koralowy i asymetryczny z falbaną na halce. Jeden dekonstrukcyjny, przypomina mi bluzkę Jelinek ze słynnego zdjęcia Ottinger z gorylem z Prateru. Do tego wielki giganyczny biały szalik za 5 złotych. Szalik za 5 złotych??? Taki piękny, wymarzony, biały jak owieczka w kieszonce małego Rudolfa, zmarłego synka Blooma? Nigdy już nic nie kupię po regularnej cenie. Wczoraj w Zarze - wymarzone cekinowe wdzianko - 29 zeta! Ja skonam, w końcu zaczęłam kupować ubrania dla Marka. Chyba jestem szopohilkiem. Przez bieganie po Powiślu nie mogłam iść w tym roku na manifę, choć w sumie bardziej odstraszył mnie śnieg niż obowiązki. Nigdy nie będzie ciepło - bardziej niż wszystko inne męczy mnie ta dziadowska zima, to chodzenie z kurtkami i szalikami, to męczące i straszne. Ten kraj zabija, jak zwykle od 30 lat. Mam górnolotne myśli - moje pokolenie dostało już nieźle w dupę za dziecięctwa, to teraz nam się jeszcze dokłada kryzys. Do tego zima. Tego już za wiele.

Dekonstrukcja. Czasem dziwi mnie, dlaczego ludzie tak lekką ręką rozdają to określenie. To niezwykle złożony termin. Pamiętam w pionierskich czasach na początku dekady - milion lat temu - chodziłam na seminarium z Dekonstrukcji w teorii literatury, chodziło 3 osoby! Nikt inny nie chciał. Wtedy przeczytałam kilka razy Barbarę Johnson Różnicę krytyczną i wiele esejów de Mana. To seminarium było jednym z ważniejszych - zresztą niewiele z tego rozumiałam wtedy, nie miałam styczności z filozofią, która przyszła dopiero później. Lubię to scholastyczne czytanie wiecznie na nowo - tego nauczyło mnie życie. Nie przeczytałam książki, jeśli czytałam ją tylko raz. Czytam ksiażki wielokrotnie, czasem dziesiątki razy - samo Jądro ciemności czytałam naście razy, Ulissesa - nie można czegoś przeczytać tylko raz. To brak szacunku. Książki, które się czyta tylko raz, nie są w ogóle warte uwagi. Tak bardzo mnie to przygnębia, że ludzie chodzą do Multipleksów, że czytają makulaturę, że na tę makulaturę niszczy się tak wiele drzew, że słuchają tak straszliwie podłej muzyki - ten stan mam zazwyczaj kilkanaście minut na tydzień, potem mi przechodzi, zaszywam się we własnych myślach. Gdy widzę Marka, jak wsłuchuje się w jakieś 15wieczne chóry i jest zadowolony, spełniony - trochę mnie to przeraża. Kompletnie odcięlibyśmy się od aktualności, przestałabym wiedzieć, kto to Doda - ale przecież tego właśnie pragnę, czyż nie? Całkowicie odrzucić to, co już tak bardzo skrzeczy. To najbardziej przerażający z postulatów życia jednostki - życia razem... jeszcze bardziej przerażający. Ale czy niewarto wyciągać ręki do otchłani?

Dziś rano oglądałam paryskie pokazy. Rei Kawakubo przeniosła mnie w inny świat. Natychmiast włączyłam "detail shots" i siedziałam oczarowana. Nie włączyłam ich po to, co mnie zazwyczaj przyciąga - piękne hafty i sztukaterie w couture, cudowne wykończenia u Galliano, Gaultiera czy McQueena. Włączyłam je po to, żeby oglądać szwy. Żeby patrzeć na konstrukcje, odstępstwa, szaleństwo i geniusz pracy z materiałem. Oto jest to inne mody, którą od miesiąca śledzę w pokazach z całego świata. Oto jest to wzruszenie, które mnie ogarnia, gdy myślę sobie, że moda jest najczystszym z dynamizmów obecnej sztuki. O, niech mnie kule biją, ta kolekcja jest naprawdę cudowna! Tak mnie zachwyciła na fali moich obecnych przemyśleń - mojego zdegustowania światem oraz tą immanencją, którą odnajduję odbitą w twarzach ludzi... w twarzach mężczyzn, których do tej pory spotykałam. Poświęcę dla niej resztę pokazów, które potem uzupełnię.

Ta kolekcja CDG całkowicie poświęcona jest kolorom jasnym - jakby na przekór sobie samej, oraz całej światowej tendencji - Rei Kawakubo postanowiła przemyśleć (yet again!) ubranie w jego mięsności, cielesności. Parada kreacji w zwiewnym cielistym tiulu przywodzi na myśl przyprószone pudrem peruki barokowe - zresztą modelki mają na sobie stylizowane różowe loki, pokryte kokonowatą tiulową apaszką... na której odmlowane są czerwonym brokatem frywolne, pulchniutkie usteczka. W samym tym geście podwojenia części ciała Kawakubo wydaje się niezrównanie atrakcyjna. Ubranie dodaje do ciała jeszcze jedną warstwę - dlaczego ma nie duplikować ciała samego???? Dlaczego strój w tym właśnie sensie nie ma być naśladowczy? Ta instancja fizjonomicznej mimesis kogoś, kto chce filozoficznie myśleć o modzie, przyprawia o chwilę cudownego uniesienia!


Kolejny sładnikiem takiego myślenia są buty - tym razem na prostych półbutach odmalowane są jakby dziecięcą ręką zarysy palców stopy. Taka deiksja - to tam jest! - przywodzi na myśl surrealistyczne obrazy Magritte'a. U Magritte'a to właśnie trompe l'oeil jest jednym z podstawowych modi operandi całej tej myślowej huśtawki. I znowu - tak jak już kiedyś pisałam - Kawakubo w sposób obligatoryjny wprowadza do konstrukji stroju myślenie. Już nie tylko jako dekonstrukcję - czyli pewne zasadnicze przebudowanie wobec katastrofy semiotycznej - ale po prostu jako ironię. To ironia - najważniejszy tryb retoryczny ponowczesności - gra tutaj pierwsze skrzypce. Dziwne jest to zaczepienie o barok - zagadnienie warte bardzo drobiazgowej analizy, która - jestem tego pewna! - przyniosłaby cudowne efekty. Ironia wpleciona w barok - very interesting!


W konsekwencji duplikacją objęta jest cała sylwetka - na płaszczach, pelerynach, a najpiękniej w tiulowej sukni! Duplikacja dotyczy zarysów mgławicowych postaci, ale także - i przede wszystkim - schematu konstrukcji odzieży... schematu tradycyjnego.




Powiem szczerze - ten rodzaj mody mnie wzrusza, mam w oczach łzy, gdy oglądam i poddaję analizie tego typu konstrukcje. Czytam w nich jak w ksiażce i jest to ten rodzaj radości, którą zaoferować człowiekowi może wyłącznie sztuka. A może sztuką jest to, co oferuje właśnie ten rodzaj radości? Bez wątpienia to jedna z najwybitniejszych kolekcji Kawakubo. Jeden z jej najciekawszych dialogów z samą sobą, ze współczesnością, z historią. Pokazywałam wiele razy pepitkę w kolekcjach jesiennych - oto jej wersja u Kawakubo:


Jak na dłoni widać, czy różni się jej kreatywność od ogólnego wyrobnictwa - ona to przetwarza, kroi to zupełnie inaczej, ma z tego radość, a nie tylko furmanki kasy. Ten piękny duszek teraz będzie długo gościł w moich myślach.

wtorek, 3 marca 2009

Mediolan 4

Dolce i Gabbana niewątpliwie prezentują najbardziej ikoniczną, przerysowaną kolekcję na jesień. Hołd oddany Elzie Schiaparelli, największej surrealistce mody, jest tu dość wyraźny - hołd dla ikony mody, jaką jest MM, już trochę męczący. Ileż można to obrabrabiać, to już trochę zgrane! Ale silwuple - pomyśleli o wszystkim!





shocking pink to oczywiście wynalazek przesławnej Elsy!




W kolekcji Fendi ciekawy gorset:

czerwony welur oraz buty hybrydowe:

U Dsquared fajny pomysł na pokaz - modelki tworzą reality effect z jednorazowymi kubeczkami kawy - ostatnio to warszawskim przechodniom weszło w krew - w sumie fajne, choć kawa z porcelany ma inny smak :-> Na szczęście u nas nie ma starbucksa, a już widzę te grona buractwa, które by się tam zbierały na zielone kubeczki, kurwunia aż żal ściska za wiadomą część ciała...


Francesco Scognamiglio świetny - trochę to szaleństwo z falbankami przypomina mi Tisciego u Givenchy - ale w końcu włosi tak mają :-D



uwielbiam projektantów, u których widać, że dużo myśleli zanim dobrali się do nożyc!

U Pollini jest jeden przecudowny płaszczyk:

złotko:

sreberko:

a teraz zabieramy się do Paryża!