niedziela, 28 marca 2010

Paryż Jesień-Zima 2010/11 7

No a teraz pozbieramy to, co jeszcze z tego Paryża mamy do omówienia. I (tu werble!) kończymy na blogu przegląd kolekcji jesienno-zimowych na sezon 2010/11. Zaczynajmy, bo sporo tego. No więc Vivienne Westwood. Tę historię właściwie już znamy - nadruki, przemieszane desenie, dekonstrukcyjne kroje, pozorny chaos. To kwintesencja stylu Westwood. Można lubić i można nienawidzić. Ale gdy się dobrze przypatrzeć, to sukienki są wprost olśniewające. Nie każdy musi nosić je z pasiastymi skarpetkami i teatralnym makijażem. Sekretem Westwood jest to, że taka "spartaczona" sukienka równie dobrze będzie wyglądać z eleganckimi szpilkami i kopertówką. Tymi magicznymi cięciami zapisze się Vivienne Westwood w historii mody.

U Wunderkinda mamy jeszcze jedną odsłonę podróżniczek/wojowniczek. W tej wersji ów trend wydał mi się wyjątkowo miły - być może Wolfgang Joop postawił kropkę tam, gdzie powinno się ją postawić i uniknął efektu przesytu. Są tu i spodnie haremki, i sławetne kożuszki, i dużo odzwierzęcych/etnicznych deseni, jednak przede wszystkim jest dość spokojnie. I te urocze frędzelki - strasznie fajne, pozytywna kolekcja.

Świetny wariant stylu miejskiego w kolekcji Véronique Leroy. Po pierwsze - bez ostentacji. Fasony dość proste, a często nawet ascetyczne, w cudnej ciepłej kolorystyce (cała gama zgaszonych pomarańczy, brzoskwiń, szarości, beżu). Doskonale pomyślane koronkowe sukienki, zdobione... sztucznym futrem. Czyli tak też można! No i te spadające rękawy. Oj bardzo bardzo ładne!

A teraz dla odmiany dwie fajne kolekcje w stylu lat 50-60. Najpierw Giles. Tak przekornej aplikacji trendu bieliźnianego jeszcze nie widziałam. Niby wszystko grzeczne i zaczesane w zgrabny kok, a tymczasem taliowane sukienki w neutralnych beżach okazują się powycinane na plecach. Ba! Są tu gorsetowe góry i całkiem niesforne wycięcia. Królują fasony w stylu Jackie i kolor... żółty! Owa zdradliwa barwa nie wychodzi z mody (tu mamy akurat odcień nasycony, kanarkowy). Największą ekstrawagancją kolekcji są niebotyczne kapelusze w formie eliptycznych pałąków - czy przejmą to gwiazdy muzyki i estrady? Kto wie...

Podobna historia w kolekcji Rochas. Mamy tu wspaniałe koki rodem z lat 60tych i troszkę modowej psychodelii. Nie chodzi bynajmniej o barwy fluo czy inne kwasowe klimaty - po prostu jest w tym coś campowego. Te ubrania w stylu Kackie, ta grzeczna moda prawie jak z komiksu. Ale: te świetne barwy, ta prostota - dla mnie jest tu coś mocno wysublimowanego. A przede wszystkim podoba mi się kobieta, która maszeruje w tym pokazie: takie kobiety to ja rozumiem! Jest to kobieta nietrendowata, a zaprezentowana tu wersja retro stroni od przeładowania. O proszę - można i tak!

A co am u Stelli? Po zachwycającej kolekcji Prefall paryski pokaz wydaje się wyjątkowo minimalistyczny. Dominują proste fasony w męskim stylu (ach te wyłogi marynarek...): prosty, typowy dla tej projektantki styl miejski. Kostium w stylu Stelli to idealna odpowiedź na dni pt. "Nie mam co na siebie włożyć". Gdy chcemy zaszaleć, Stella podsuwa nam nawet cekiny (i to w rozmiarze XL), przysłonięte jedwabnym szyfonem - proste rozwiązanie, ale zdaje się, że bardzo nowatorskie. I te przepiękne hafty z szyfonową zasłonką. Oj, Stella ostatnio jest u mnie na topie.

Kolejna kolekcja Phoebe Philo dla Celine to kolejny sukces. Ulubienica mediów modowych pokazała to, co stało się jej znakiem rozpoznawczym, prosty nowoczesny styl miejski. Mimo że kolekcja jest utrzymana prawie wyłącznie w czerni i bieli nie stwarza wrażenia ciężkiej. Ogromny efekt robią dwurzędowe zapięcia z asymetrycznymi wykończeniami - zwłaszcza spódnica (midi!) w tym wydaniu wydała mi się doskonała. Mamy tu i skóry, i koronki i wełnianą buklę, ale asceza krojów sprawia, że kolekcja ma w sobie ogromną spójność. I te naszywane skórzane kieszenie - oj, to będzie chyba hit tej jesieni. Na wiosnę uskutecznia go już Alexa Chung (akurat nie mam do niej większych ciągot, po prostu jakaś taka z niej chłopczyca ;-P), pokazując się w szanelce z doszytymi militarnymi kieszeniami - genialne w swej prostocie. Ale Celine - już widzę na sieciówkowych półkach podrobiny ten płaszcz z wełny i skóry. Nie wiem, co Phoebe Philo robi, że tak mnie czaruje tymi prostymi pomysłami. A może po prostu obecnie najbardziej imponujące są pomysły nieskomplikowane...

No i do tej trójcy brytyjskiej dołączyć musi Hannah MacGibbon, czyli Chloe. Och, ile tu beżu. Ta kolekcja stała się już ikoniczna, jeśli chodzi o użycie tego koloru. Beż i szarości. Elegancja, prostota, nowa klasyka. Po obejrzeniu tego pokazu zakup szedów wydaje się koniecznością, do tego bluzeczka z fontaziem i malutki pasek. I już jesteśmy Chloe. No i te piękne melanżowe dzianiny - oj, poezja! Takie pokazy są naprawdę przyjemne w odbiorze, ale upatruję już końca tej beżowej drogi. Ciekawe, co będzie na wiosnę.


ha, przeliczyłam się - będzie jeszcze jeden paryski post!

piątek, 26 marca 2010

Paryż Jesień-Zima 2010/11 6

Święta za pasem i czas najwyższy uporać się z paryskimi pokazami. Najpierw jednak polecę wam gorąco najnowszą (i słusznie głośną!) wystawę w Zachęcie. "Płeć? Sprawdzam!" to pierwsza od całkiem dawna wystawa w naszym wspaniałym stołecznym mieście, o której mogę powiedzieć, że robi piorunujące wrażenie. Kuratorka Bojana Pejić odwaliła kawał wspaniałej roboty, we współpracy z teoretykami komponując wspaniały przekrój wschodnioeuropejskiej sztuki "płci" z ostatnich - bagatela - 50 lat! Prace artystów o niejednokrotnie dość abstrakcyjnych nazwiskach ułożone są w bloki tematyczne, co znacznie ułatwia przemieszczanie się po wystawie. Co więcej - i to jakże miłe novum w Warszawie! - komentarz kuratorsko-ekspercki, który towarzyszy poszczególnym pracom, nie zdołał - o wreszcie! - ich zdominować, a publiczności nie zasypano stosem rutyny teoretycznej. Oczywiście dostarcza nam się kontekstu i niezbędnego minimum informacyjnego, ale - ja przynajmniej tak tę wystawę odebrałam - widz czuje się wolny. No i niezwykle tego wszystkiego dużo (ponad 400 prac)! Na wystawie właściwie spokojnie można spędzić dwa popołudnia, a i tak chyba nie zdąży się wszystkiego obejrzeć (jest sporo projekcji wideo). Myślę, że na wszystkich odwiedzających kolosalne wrażenie robi praca Tanji Ostojić pt. "Looking for a Husband with an EU Passport": dla mnie to szokujące świadectwo artystycznego zaangażowania, no i absurdu internetu. Są też świetne prace polskie: Katarzyny Kozyry, Zofii Kulik (uwielbiam!), Alicji Żebrowskiej (jej praca z pochwą w roli głównej zapewne przejdzie znowu do rynsztokowej anegdoty). Ja osobiście oczarowana zostałam przez wspaniałe nagranie performance'u rosyjskiej artystki Eleny Kovyliny. Autorka (trzeba przyznać, że niezwykle urodziwa), ubrana w mundur i frenetycznie przypinająca sobie do piersi nowe ordery, tańczy z osobami z publiczności, pijąc "po męsku" wódkę za wódką i rzucając "całkiem po męsku" kieliszkami. Pod koniec pięciominutowego tańca zaczyna się zataczać - no cóż, trzeba przyznać, że całkiem po męsku. Do tańca śpiewa wspaniała Marlene Dietrich, i to moje ukochane utwory m.in. Nimm dich in Acht vor blonden Frauen. Ta gra płcią wydawała mi się niezwykle adekwatna. Aż tu nagle stanął naprzeciw mnie pan cieć i się wgapia w moje cudowne oblicze ;-D z tymi słowy: "Też mi. Nawaliła się i pokazuje!". Zaczęłam mu tłumaczyć, że to jest wyśmienite, ale sarknął coś "e tam" i całkiem po męsku poszedł obrażony do swojego kąta. I to jakie miał stanowisko - pod gigantycznym neonem! Polecam wam tę wystawę naprawdę - wychodzi się z Zachęty z lekko przesuniętym oglądem. A jeśli jest jeszcze taka sztuka, która ogląd nam przesuwa, to w świecie nie jest tak całkowicie źle...

No a teraz. Ten cholerny Paryż. Pozwólcie, że ucieknę się do pewnego wybiegu (sic!). Teraz przejedziemy przez wszystko, co może najciekawsze nie jest, ale co trzeba omówić gwoli przyzwoitości. A na koniec zbierzemy resztki tej ładnej pianki, którą można było w Paryżu zobaczyć. No to może zaczniemy od Lanvin. W tym sezonie biurowe wojowniczki Albera Elbaza jakoś nie przypadły mi do gustu. Wiem wiem - bez wątpienia brak mi rafinady, ale naprawdę ja już chyba jestem zmęczona modą. Ta armia wielkich ramion, architektonicznych cięć, etnicznej biżuterii i czarnych peruk po prostu mnie przygnębiła. Jedno jest pewne: w przyszłym sezonie jesiennym niezbędnym dodatkiem będą pióra marabuta, i to - na butach! Mogę przystać: to piękna kolekcja, ale dlaczego jest tak przytłaczająca???


Inne wojowniczki mamy w autorskiej kolekcji Galliano. Właściwie są to raczej baśniowe nomadki. Ale mają też pióra marabuta, byłyby "in" również w mieście. Ta kolekcja zapewne zapisze się (niekoniecznie złotymi zgłoskami) w historii inspiracji folklorystycznych w modzie. Dla mnie to jest jednak trochę za dużo... Obawiam się, że najlepiej w tych eklektycznych ciuchach wyglądał sam Galliano ;-)

To jeszcze nie koniec etnicznych koktajli! Oto Jean Paul Gaultier szerokim gestem włącza do swojej jesiennej kolekcji motywy ludowe, i to chyba z całego świata. Dosłownie groch z kapustą - Afryka połączona z Meksykiem, Peru z carską Rosją, Chiny z Ruchem Oporu i norweskim ślaczkiem. No, no. Szalenie to wszystko kolorowe, ale obawiam się, że ta wersja kuchni fusion wywołuje u mnie lekką niestrawność. Wolałabym więcej jakiegoś ściśle zarysowanego pomysłu, niż taką mieszankę wszystkiego ze wszystkim. Ale macie - inspiracja w łączeniu określonych części garderoby na pewno jest to ogromna!


Co pokazuje Gaultier u Hermesa? Nieco komiksowa wojowniczka w skórach i meloniku. Rzeźnie całej Francji musiały dostarczać skór do uszycia tej kolekcji... Zaś krawiectwo jest iście męskie - dominują garnitury, kamizelki, płaszcze. Próżno tu szukać miękkich kobiecych fasonów - zapinamy się na ostatni guzik i w iście angielskim stylu ruszamy na miasto. Nudnawo, ale bez wątpienia mamy tu "bold fashion statement". Troszkę mi się kojarzy z wiosenną kolekcją Paul Smith, tyle że tamta była bajecznie barwna...


Ha! Jeśli myśleliście, że Lagerfeld to tylko futrzane niedźwiadki, to znaczy, że jeszcze nie widzieliście jego autorskiej kolekcji w ramach marki "Karl Lagerfeld". Ewidentnie w świecie Karla lata 80te jeszcze nie minęły: dominuje skóra, lateks, cekiny... no i duet czerń/biel oczywiście. Karl zmienił płeć i cudownie się rozmnożył: powstało z niego aż 40 wystylizowanych na Lagerfelda dziewcząt. Projektant twierdzi, że jest to wspaniałe i nowoczesne, jednak ja tu widzę jedynie atrakcje dla osób z sentymentem oglądających się w przeszłość. Niniejszym moda na lateksowe legginsy zostaje przedłużona:

U Niny Ricci Peter Copping ostatecznie zastąpił Oliviera Theyskensa. Szkoda, bo lubiłam rozmarzony styl tego projektanta. Tak jak w kolekcji Prefall mamy zwrot w kierunku nowoczesnej klasyki. Tweedy, wełniane garsonki wcięte w pasie, obszerne płaszcze, futrzane wykończenia. I trochę romantyzmu w postaci cielistych kolorów, falbanek, strukturalnych kwiatów, koronki... Moim zdaniem ta kolekcja jest po prostu nudna i nijaka. Wiele rzeczy (jak te satynowo-koronkowe sukienki) było po prostu nieudanych, żeby nie powiedzieć tandetnych. Narobiłam sobie niepotrzebnie apetytu Prefallem - "to" jest stanowczo za mało jak na Nina Ricci...

Sonia Rykiel tym razem w wydaniu oversize. Kolekcję zdominowały dzianiny w neutralnych kolorach, ale były też serie tradycyjnych pasków, mocna czerwień i kobalt. Na głowach gigantyczne pompony. Przebojem tej kolekcji jest moim zdaniem łączenie półprzeźroczystych cielistych dzianin z jasnymi brązo-beżami. Nazwałabym to ekologicznym stylem miejskim. Poza tym - żadne chwyty marketingowe nie zmuszą mnie do piania peanów na cześć tego typu mody ;-) Po prostu - jest sobie styl Sonia Rykiel... No i na koniec pokazu prawdziwa inwazja marabutów - słowo daję, co za kurnik!

No a teraz przejdziemy do konkretów. Co wyrabiają Pier Paolo Piccioli i Maria Grazia Chiuri u Valentino? Czy wyparował im już z głów styl Avatara? Tu dobra wiadomość: tak. Zdecydowanie postawili na cieliste barwy, czerwień i czerń oraz charakterystyczne już dla stylu Valentino falbany ze skosu, które wieńczą kołnierze i wszelkie skrajne części sukienek oraz płaszczy. Z przyjemnością stwierdzam, że ta kolekcja mi się podoba i znowu, ciekawi mnie, co będzie później. Bo gdzie odejść od tych wszędobylskich falban, co zastąpi koronki w miłym beżu? No nie wiem - cieszmy się chwilą, bo Valentino się w tym sezonie broni! Natomiast ta czarna sukienka z kropkowanym wykończeniem jest wprost cudowna - o, marzę o czymś takim...

Riccardo Tisci poszedł w Bauhaus ;-D Ornament tym razem występuje w formie graficznej, zaskakująco mało riuszek, falbanek i kryz... Jest zaskakująco prosto jak na Tisci. A inspirował się sportem (ukłon w stronę Ghesquiere'a?) - narciarskie niedopięte spodnie ze sterczącymi ekspresami, norweskie wzory, a przede wszystkim brak tu tego barokowego przepychu konstrukcji, który już stawał się męczący w kolekcjach Givenchy. No i te rękawiczki - to nazywam full wypas ;D


Yves Saint Laurent. Stefano Pilati na fali wielkiej paryskiej wystawy retrospektywnej swego mistrza pokazał sporo stylu typowego dla dawnych kolekcji YSL. Jest dość tajemniczo, a przede wszystkim niezwykle kobieco. Może nawet perwersyjnie, bo oto kolekcja najwyraźniej inspirowana jest stylem zakonnym: czarno-białe kreacje o dość rygorystycznym kroju (ach te piękne bufiaste rękawy bluzek i miękkie podkroje szyi), zdobione wyłącznie gigantycznymi złotymi łańcuchami... nietrudno tu dopatrzyć się zabawy w mniszki ;-) Ja oglądając to miałam moc skojarzeń z filmem Bunuela "Piękność dnia", do którego kostiumy zaprojektował YSL. Jest tam jedna wspaniała scena na schodach, gdzie główną rolę grają buty Catherine Deneuve... Jednak diabeł (!) kryje się w szczegółach: czarne wełny okazują się częściowo pokryte warstwą transparentnego plastiku, rękawiczki mają sekcje matu i lakieru, kobaltowe zamszowe buty mają fryzurki z końskiego włosia (czy to jest końskie włosie?!). Jest w tej kolekcji sporo z lat 70tych - grzeczne, prawie campusowe spódniczki, spodnie-szwedy z wysokim stanem, no i wieczorowe kreacje z satyny w bardzo wyrazistych barwach. I ta różowa narzutka - to już prawie biskupie. Styl Stefano Pilati ewoluuje - można sarkać, że robi się nudny. Mi jednak ta ewolucja odpowiada, i bardzo bym sobie życzyła, żeby sieciówki częściej kopiowały jego szlachetny, kobiecy styl.




w kolejnym poście wreszcie ostatni odcinek Paryża!

niedziela, 21 marca 2010

Paryż Jesień-Zima 2010/11 5

"I w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu" - to zabawne powiedzonko obrócił w perzynę ostatni pokaz Viktora i Rolfa. Niezbędne jest obejrzenie video z tego niezwykłego widowiska: dostępne jest tutaj i tu. Pokaz mody jako performance to specjalność duetu Viktor&Rolf. Tym razem powrócili do swego pomysłu sprzed dekady: modelkę można potraktować jak matrioszkę, nieskończenie (prawie) dokładać na nią nowe warstwy odzieży, a każdą osobną sztukę odzieży można poddawać najróżniejszym transformacjom. I tak płaszcze zamieniały się w peleryny, peleryny w płaszcze, sukienki w kurtki, spódnice w kryzy (to przyznam, bardzo spektakularna transformacja!). Ubrań na modelce raz ubywało, raz przybywało. I to wszystko działo się na oczach publiczności! Viktor i Rolf kolejny raz postanowili obnażyć swoja narzędzia ;-) Wybieg z obrotową platformą wytapetowano motywem w stylu steampunk (romantyczna gałąź fantastyki nawiązująca do rewolucji przemysłowej 19tego wieku), a projektanci w samym centrum uwagi uwijali się jak w ukropie, zapinając i rozpinając suwaki, ściągając troczki. Doprawdy było w ich ruchach coś mechanicznego. A same ubrania? Dominacja czerni, zdobienia z kryształów, dużo męskich fasonów (wspaniale przerośnięte smokingi). No i przede wszystkim wprost genialne (transformowalne!) płaszcze. No i wspaniała kolekcja butów na traktorku. W krytycznym momencie, gdy nasi panowie nakładali na Kristen McMenamy cudownie wielką kryzę (zdjętą wcześniej z bioder pięknej JAC) byłam pełna obaw, że modelka za chwilę upadnie pod ciężarem wszystkich warstw. Było ich chyba ponad dziesięć (w tym kilka futer)! Ta matrioszka naprawdę robiła wrażenie. Była już prawie nieludzka. W swej wspaniałej książce o modzie Elisabeth Wilson zastanawia się nieustannie nad granicami ciała skonfrontowanego z ubiorem. Ciało przecieka, wycieka, wychyla się z siebie, znajduje protezy w postaci pseudoanatomicznych części stroju, jest niejako suplementowane przez różne rodzaje "przyodziewku". To odziane, puchate ciało, które Viktor i Rolf stworzyli w finale pokazu bez wątpienia przejdzie do historii jako ulubiony cytat teoretyków.


A skoro jesteśmy w puchatych klimatach, to niezbędne jest omówienie owej sławetnej już kolekcji Chanel. W serialu pt. "Wzloty i upadki Karla Ragelferda" był to niewątpliwie upadek ;-) Otóż zwieziono do Paryża jakąś ogromną górę lodową ze Szwecji, a całą czeredę modeli i modelek przebrano za Yeti. Niestety zima stulecia jeszcze na dobre nie zdążyła się skończyć, a tu pokazuje się nam wizję niemal kolejnego zlodowacenia. Z poliestrowego futerka (nieszczęsna przyroda!) uszyto tu chyba wszystko: buty, spodnie, spódnice, płaszcze, kurtki, torebki. Ten pokaz zapisze się wysoko w mojej prywatnej kolekcji "Makabreski mody". No i na koniec ta panna młoda w butach futrzakach - to było nawet jakoś rozczulające! Karl chyba przedobrzył...


Christian Dior w znanej nam już doskonale z pięknej kolekcji couture poetyce jeździeckiej. Do tego jeszcze szczypta wojennej kolekcji Prefall i mamy kolejną wspaniałą opowieść modową z mocnymi akcentami historycznymi. Fetyszystyczne dominy w skórzanych płaszczach sąsiadują tu z seksowymi, androgynicznymi kobietami-dżokejami, zwiewnymi damami na salonach w jedwabnych sukniach do ziemi oraz buduarowymi, lekkimi kompozycjami z koronek. Kobieta - "ta" kobieta - odmieniona przez liczne przypadki. Wspaniały jest Galliano (zdaje się, że mądrzejszy od samych kobiet), gdy pokazuje nam, że "kobiecością" możemy żonglować i bawić się do woli. Kobiecość jest w gruncie rzeczy czymś zgoła umownym, nie jest już narzędziem opresji. Piękny sen? Takie piękne sny mogę oglądać co chwilę. Tak, tak - wiem, że Dior trąci myszką, że można mieć wrażenie, jakby za chwilę stado moli miało wylecieć z tych chaotycznych tapirów. Ale skoro Galliano robi to wszystko tak wspaniale, z taką dbałością o detale i jest to ewidentnie "jego działka", to o cóż tu mieć pretensje? Lepiej cieszyć oczy, bo kto wie, kiedy "taka moda" zejdzie ze sceny...



No właśnie. I na dobry koniec - McQueen. Szesnaście kompozycji udało się pokazać z jego ostatniej kolekcji. Pietyzmu całej sprawie nadało nie tylko pałacowe wnętrze, nie tylko atmosfera spraw finalnych. Otóż McQueen w swych ostatnich projektach odszedł od owej dojmującej cyberestetyki spod znaku spikselowanych nadruków i butów w kształcie krabowych szczypiec. I powrócił do krainy średniowiecza oraz mody dworskiej - estetyki doskonale znanej z jego starych kolekcji. Nowoczesnego charakteru nadawały tej kolekcji ćwiekowane botki i fakty mniej widoczne gołym okiem - nadruki zostały komputerowo odtworzone z detali obrazów, m. in. Boscha. Oczywiście nie ma sensu teraz gdybać, jakby wyglądał ten pokaz, gdyby o ostatecznym jego kształcie decydował projektant. Mamy natomiast szesnaście niezwykle pięknych pomysłów, a w nich sygnatury McQueena: karkołomne konstrukcje pełne tajemniczych, niefunkcjonalnych wpustek, pełne przepychu desenie (ręcznie wykańczane żakardy), jest niezwykle wyraźne nawiązanie do historii mody. Po oszałamiających, "technicznych" kolekcjach McQueena ta poraża jakimś niezwykłym spokojem. No cóż - myślę, że "gdyby się nie stało jak się stało", byłoby w tym więcej antagonizmu, więcej mocy destrukcyjnej, negatywnej: bo za to przede wszystkim cenię McQueena. Za inscenizacje dryfujących gdzieś tuż pod powierzchnią konfliktów. Był niezwykle sprawny jako praktyk/teoretyk mody - jego kolekcje nieodmiennie wprawiały mnie w pewien charakterystyczny nastrój intelektualnego podniecenia. Tak jak ta ulubiona, imperialna z 2008 roku. No cóż - nie ma co rozdzierać szat (tym bardziej, że jest to nieco żałosne i groteskowe): był McQueen, niech żyje McQueen!

środa, 17 marca 2010

Paryż Jesień-Zima 2010/11 4

Jak wszyscy z pewnością zauważyli na blogu pojawiły się zmiany ;-) Nasz wspaniały blogger wprowadził testową wersję całkiem nowych i fantastycznych (?) layout-ów: oczywiście bez wahania postanowiłam rzucić się na głębokie wody edytora. "Metki" potrzebowały odświeżenia od dawna, ale jakoś ślamazarnie mi to szło, aż wreszcie wprowadzono moją opcję marzeń: naciski do stabilnych podstron! Powiem tak: wszystko idzie gładko jeśli ma się w miarę wąską główną kolumnę, edytor nawet sam przenosi różne gadżety z bocznego paska. Gdy szerokość przekroczy 700 pikseli, zaczynają się niemałe schody, ponieważ HTMLowa wersja tych szablonów jest trochę - jak na moją głowę - dziwna i zagmatwana. Z drugim blogiem zajmie to więcej czasu. No i obrazek na górze: nawet nie wiecie, ale do tej pory ukazywał się waszym oczom wizerunek witryny likwidowanego zakładu szewskiego przy Nowym Świecie (naprzeciwko domu partii). Piękne, delikatne kolory tej ruiny w skali mikro zadziałały na mój umysł, oraz obiektyw... Teraz naprędce wycięłam detal fotografii moich ulubionych manekinów w sklepie Escady przy placu Trzech Krzyży: mają w sobie dużo jakiegoś sadomasochistycznego uroku. I taka to historia z nową szatą graficzną - jeśli te listki są irytujące, to mam jeszcze chyba z 80 innych wariantów tła :-) No i mam nadzieję, że wkrótce wreszcie uzupełnię te podstrony i będzie ogólnie ładnie. No. A sezon zbliża się już chyba nieubłaganie (ma być ciepło od piątku!), więc zmajstrowałam na polyvore (oj słaba jestem w te klocki, ale podoba mi się idea kolażu rzeczy nieosiągalnych, nabierają wtedy (jako konglomerat) pewnej szczególnej istności...) taki oto miks rzeczy, które muszę mieć na wiosnę. Marzę o granatowym kardiganie w groszki i nigdzie takiego nie mogę znaleźć! Help. No i takich wielopaskowych mary jane na... grubym obcasie. Oczywiście - nigdzie takich nie ma, wszędzie są na lekko stożkowatych. Taki to mój straszliwy dramat i nieskończona frustracja. A ponoć w sklepach mają już wszystko! Nigdy w to nie uwierzę. A może nie powinno się chodzić do sklepów odzieżowych z konkretnym (aż do bólu) planem?! Ostatnio obejrzałam film "Wyznania zakupoholiczki", oczywiście dałam się tej głupiutkiej komedii uwieść jak Lolita Humbertowi Humbertowi. A może lepiej: jak Humbert Humbert Lolicie? Oj, chyba muszę o tym napisać jakiegoś osobnego posta, bo teraz mam na głowie całkiem inną sprawę.

Spring wishlist

Otóż od całkiem dawna kładę się spać późno i właściwie od zawsze sen odmawia mi nazbyt prędkiego ukojenia. Mówiąc całkiem wprost - cierpię na chroniczną bezsenność. Odkąd w hiszpańskiej Salamance zakupiłam radyjko w kształcie pociesznej różowej świnki (zasilane bateriami AA), umilam nim sobie czas przed snem. Traf chciał, że pierwsze na falach eteru, płynących ze świnki i odbieranych za pomocą zamontowanej w świńskim ogonku wysuwanej antenki, jest oczywiście Radio Maryja. Jakaż była moja konsternacja, gdy wczoraj koło 3ej nad ranem usłyszałam tę audycję na temat VIII Zjazdu Gnieźnieńskiego. I to wszystko na mój ulubiony temat, a więc o modzie - mało tego, wypowiada się filozof! Uszy oczywiście postawiłam jak pinczer! Ów "filozof" z dezynwolturą właściwą poetyce tej rozgłośni zaczął wyrzucać z siebie słowa "współczesny świat", "kultura". "wartości", "biały człowiek", "cywilizacja Zachodu", "różnica płci" , i oczywiście to niezbędne poczucie humoru w postaci żartu o mnożących się w krzakach "Murzynach". Pomyślałam sobie: czy ja już śnię? Trzeba wam wiedzieć, że w tym roku Zjazd odbywa się pod hasłem "Rodzina nadzieją Europy". Na kanwie niedawno ogłoszonych faktów o kresie cywilizacji europejskiej (obliczono rozsądnie na podstawie ujemnego przyrostu naturalnego), uczestnicy doszukują się przyczyn i źródeł tego straszliwego zła. Odbyła się nawet dyskusja panelowa pod niezwykle intrygującym tytułem "Teologia ciała: ekologia miłości", podczas której jeden z zaproszonych kardynałów (i to z Włoch) wygłosił ryzykowną tezę, że "efekty negowania różnić płci będą dużo poważniejsze niż szkody wyrządzone przez marksizm". To zdanie pewnie miało zadziałać na wyobraźnię zgnębionych przez komunistyczne rządy Polaków (i Polek rzecz jasna). Nasz filozof przestrzega słuchaczy przed utrwalaniem negowania tej różnicy, i to... przez strój! U podłoża spisku i "zorganizowanej akcji przeciwko białemu człowiekowi" stoi odzienie typu "unisex". Ciekawe, ile razy domyślaliście się, że nosząc spodnie uskuteczniacie neomaltuzjański spisek! "Moda jest niecnym środkiem (formą walki oddolnej), mającym na celu radykalne zmniejszenie populacji Zachodu". No nie wiem, ile sama musiałabym myśleć, żeby dojść do takiego wniosku. Ale od czego mamy specjalistów z WSKSIM! Ów zuchwały naukowiec daje nam też bezcenne rady: dżinsy, "jakieś takie modne workowate spodnie okropne", w które ubierają się kobiety - te elementy mody męskiej sprawiają, że przestajemy być atrakcyjne jako kobiety. Mężczyźni przestają się takimi odkobieconymi kobietami interesować, "ona nie zakłada rodziny, nie ma dzieci i zostaje sama". Kobiety, według owego pana, muszą myśleć praktycznie o swojej przyszłości. Jak? Zakładając spódnicę, akcentując swą kobiecość! Czyż nie jest to banalnie proste? No niestety - w workowatych dżinsach macie szansę zostać tylko "jednoosobową komuną" (to akurat ciekawy oksymoron, jeszcze nie słyszałam...), narzędziem w rękach neomaltuzjańskich spiskowców. Poruszyła mnie ta wypowiedź, i to bynajmniej nie dlatego, że światopoglądowo jest mi całkowicie obca. Po prostu taki rodzaj argumentacji z modą w roli głównej jeszcze mi się nie trafił. I ta naiwna wiara, że gdzieś istnieje owa magiczna "kolebka", owa prasubstancja kobiecego wyglądu. Nieszczęśliwie ów fallocentryczny filozof nie wziął pod uwagę odwrotnej strony unisexu, a więc metroseksualnych mężczyzn. Jestem pewna, że rozmiękczyłby temat opowiastką o uwiedzionej przez szatana Ewie i jej niecnym wpływie na Adama, mężczyznę słabego mimo wszystko charakteru. Madam, I'm Adam. Niech ten uroczy palindrom zakończy tę z konieczności niedomkniętą refleksję. No wiecie - podminowało mnie to strasznie, może powinnam ubierać się a la "Jaka to melodia", może jestem aspołeczna? Gubię się w domysłach.

A tam przecież Paryż wzywa nas z daleka!!! A ponieważ powstał mi już całkiem ekscentryczny wpis, to dam coś, czego jeszcze tu na blogu nie było. Jean-Charles de Castelbajac! JC/DC jest rówieśnikiem mojej mamy, a jego modowa pozycja naczelnego wesołego szaleńca francuskiej mody jest niezachwiana. Tak, tak: dobrze kojarzycie - to właśnie on wymyślił płaszcz z pluszowych misiów, kurtkę z Kermitów, dodatki jak z klocków Lego. Catelbajac upaja się kulturą popularną: jego projekty dostarczają miłych mikroszoków, infantylnej przyjemności rozpoznania czegoś arcyidiotycznego, jak na przykład pluszowej żaby, która w programie dla dzieci prowadzi wywiady w stylu Woody Allena. W swej jesiennej kolekcji Castelbajac sięga do modnej od kilku sezonów poetyki militarno-historycznej (z naciskiem na średniowiecze - vide ostatnia kolekcja McQueena). Mamy tu zręb znany z kolekcji niejednego projektanta: mocne ramiona, stylizowane wojskowe zapięcia, moro, graficzne wzory na tkaninach. Jednak Castelbajac działa z właściwym sobie niepokornym poczuciem humoru - sukienki z wzmocnionymi ramionami wzoruje na średniowiecznych mundurach, moro modyfikuje tak, aby wyglądało na przeplatankę z zielonkawych piór (jestem absolutną fanką takiego uczłowieczenia (uptaszynienia?) moro), naramienniki zbroi komponuje w skórzaną, motocyklową kurtkę, sukienki drukuje w średniowieczne motywy dewocyjne, a wszystko przeplata jakże znajomą nam wszystkim postacią - to Bambi! Jak on romantycznie wygląda na tej jedwabnej zwiewnej szacie! Bambi w mrokach Mittelalter? Czujecie to miłe łaskotanie intelektu? Tak - to Castelbajac!


A skoro wiosna czai się za rogiem, to jeszcze słówko o kolekcji wiosennej rzeczonego projektanta. Ależ się ubawiłam oglądając to w telewizji - minę miałam, jak dziecko, któremu ktoś nieoczekiwanie wręczył pudełko całkiem nowych zabawek. Oto bowiem styl marynarski w całkiem kabaretowym wydaniu. Pewnie bywacie w sklepach: wiecie, że ten styl zalał wszystkie półki i zasnuł wszystkie wieszaki. A tu wesoło i miło. Są paski, są papugi, są marynarskie kapelusiki z pomponem. Jest trupia czaszka, kaczor Donald, jest Elvis, Prince, palmy, pagony, szamerunki. Jest wszystko. Trafia się nawet okładka "Paradise Lost" Miltona! Czy w tym szaleństwie jest jakaś metoda? Tak, jest to metoda miksowania wszystkiego ze wszystkim i wprawiania umysłu w stan rozumnego podchmielenia wielością możliwości. Często się zastanawiam, po co jest taka moda, jak ta tworzona przez Castelbajaca. Może to jest ten magiczny wentyl bezpieczeństwa, żeby trendy totalnie nas nie ogłupiły. No a teraz myślę (marząc niebezpiecznie mocno o takiej jedwabnej spódnicy w czarno-białe twarze marynarzy) - czy ta moda podkreśla kobiecość ciała? Bez wątpienia Castelbajac nie jest rzecznikiem neomaltuzjańskiego spisku. Przecież to tylko psikusy, to musi być zabawne! Wystarczy, że wyobrażę sobie, że jestem kobietą, która nie myśli - wtedy śmieję się w głos ;-D

sobota, 13 marca 2010

Paryż Jesień-Zima 2010/11 3

Ostatnimi czasy działam na (jeszcze bardziej) zwolnionych obrotach, przesilenie daje o sobie znać. Przednówek to czas ćwiczenia ducha. Natomiast do raportowania pokazów podchodzę jak do ekspozytora z gumami do żucia w supermarkecie: mogę sobie kupić jedną owocową bombę i za kilka chwil mieć w ustach tępawy wyzuty ze smaku gałgan, a mogę też nabyć rolkę Boomera i do woli nawijać ją na język, zdając sobie sprawę z faktu, że kolejną rolkę kupię za pół roku. Jasne, że wybrałam wariant B ;-) Poza tym, mam wielką satysfakcję z tego postu o Japończykach. Zauważam ostatnio, że w polskim modowo-blogowym internecie panują pewne doskonale skrystalizowane zapatrywania: jednych projektantów (cóż, można ich policzyć na palcach jednej dłoni) wychwala się pod niebiosa (patos tych pochwał bywa rozbrajający), o innych milczy się znacząco, a o jeszcze innych nie wspomina się ani słowem. Tak mi się zdaje, że do ostatniej grupy należą ci Japończycy. Nie chcę sobie tu przydawać wątpliwych zalet, ale faktycznie: z przyjemnością przeczytałabym cokolwiek dorzecznego o Japończykach na jakimś polskim blogu o modzie: przecież to niezmiernie ciekawy temat! A tam w kółko jak nie Miuccia, to Jacobs, jak nie Lanvin, to Balenciaga, tralalala trala. Cóż, muszę się z czegoś zwierzyć: żeby zakląć pogodowe widmo zimy (tak, nawet teraz za oknem przemykają płateczki śniegu jak w Wigilię) zaczęłam czytać Pożegnanie jesieni Witkacego - no, żeby tak na przekór. Ta doskonała książka (nie wiem, czy tylko filozofowie mają taki wypas z powieści, którą napisał inny filozof ;-DDD) zupełnie odbiera mi rozum, sprawia, że dość zabawne formy wyrazu przychodzą do głowy. Fantastyczne są te zdania Witkacego, szczególnie o Husserlu. Można się nabawić uszczypliwości. Czyż jednak jest ona czymś złym? Nie sądzę. Moda, moda - co my tu dziś damy, co sobie wybierzemy z tego półmiska paryskich pokazów? No cóż: tym razem udam się ową wydeptaną ścieżką, a na pierwszy ogień weźmiemy Miu Miu.
Ciężki orzech do zgryzienia musiała mieć Miuccia Prada po tak wspaniałej kolekcji wiosennej. Wręcz ikonicznej kolekcji, bo owe jaskółki, kotki i kryształki cytować można ad nauseam. Last season she definitely MADE a statement. Wielka szkoda, że Miuccia na sezon jesienny nie mogła pokazać dokładnie tego samego, tylko w innych kolorach ;-) Ale nie samymi jaskółkami człowiek żyje... Mamy tu zatem grube wełny w dość oszczędnej palecie barw: dominacja czerni (zawsze mi się w takich chwilach przypomina wspaniały wiersz Wallace'a Stevensa) tylko epizodycznie zakłócana jest pomarańczowym, lila, bladym błękitem czy beżem. Dominuje trend na lata 60te/70te. Trapezowe płaszczyki o lekko bufiastych rękawach, zgrabne sukienki w stylu baby-doll, zabawne mini podkręcane na bokach założone do prążkowanych sweterków i dokładnie pozapinanych koszul. Szyja zabezpieczona słynnymi "golfikami" Prady. Projekty zdobią nie mniej "pradowate" koronki, a także kwiaty, okalające kołnierze i zapięcia płaszczy oraz dekolty sukienek. Również kwiatowe płatki, wycięte z grubej wełny, wieńczą wloty kieszeni czy linię szyi. Niewątpliwie mamy tu dużo ze stylu słynnej Mary Quant, ale równie dużo z samej Prady: prowokacyjne wycięcia pod biustem, mała aura perwersji wokół tych kreacji spod znaku mrocznej Lolity. To ona zawładnęła wybiegami, może tylko zabawny jest fakt, że same modelki są w niemal lolitkowym wieku: co na to dojrzałe panie? Chętnie założą te płaszczyki! No a buty w filcowych ubrankach? Któż by to wymyślił... Dobrze, że Prada czuwa.


Podobno mężczyzny nie ocenia się po tym, jak zaczyna, ale jak kończy ;-D Ta błyskotliwa sentencja ma niebagatelne odniesienie w przypadku Marca Jacobsa, który kończy prawie zupełnie tak samo, jak zaczynał. Tym razem Louis Vuitton w wersji bez szaleństw. Dobrze, że ktoś zabrał za kurtynę tę głupie afro i buty z wąsami: to było straszne. Całe szczęście, że Jacobs rozczulił się nad kryzysem: ta meditation on austerity wychodzi mu wyłącznie na dobre. Słodkie lata 60te ożyły w pełnym wymiarze. Nowa kolekcja Vuitton to celebracja krągłości, a ponad wszystko: biustu. Hip hip hurrah! Królują wspaniałe rozkloszowane spódnice o dość niebezpiecznej długości (jeśli nie jest się szparagiem) oraz dekolty, pokazujące coś, o czym wyznawcy mody (którymi często są homoseksualni mężczyźni) mogli już dawno zapomnieć jako o istotnej części kobiecej anatomii: po prostu Jacobs pokazał wypełnione (!) piersiami (!!) dekolty - najczęściej w słodkiej linii balkonetki, bardotki, ale też pojawia się kilka zupełnie zapomnianych przez modę dekoltów amerykańskich (pewnie młodzież polska za chwilę zacznie się nimi zachwycać jako halterneckami - nigdy nie zrozumiem tej naiwnej wiary, że angielski nobilituje rzeczywistość). I bóg, czy raczej Marc Jacobs, stworzył kobietę ;-D To świetne skojarzenie, bo boska Brigitte jest jak duch unoszący się nad tym wybiegiem - wydekoltowana i odcięta w pasie sukienka to przecież jej znak rozpoznawczy. Nie jest to jednak Bardot przerysowana i komiksowa: jest tylko echem, inspiracją. Nie ma tu jarmarcznych deseni czy krzykliwych kolorów. Paleta Jacobsa jest oszczędna, wręcz ascetyczna (podobnie jak w kolekcji Marc Jacobs) - dominują szarości, brązy, melanże czy brudny róż oraz ecru. Ale ta kolekcja nie kończy się na sukienkach i spódnicach w długości 3/4 (i która z working girls mi powie, że to jest wygodna długość?!) - kolekcja bazuje na wręcz podręcznikowym, tradycyjnym krawiectwie. Z pietyzmem skrojone jesionki (to już nie może być płaszcz!), posągowe żakiety z grubej wełny, skórzane, grzeczne kurtki z kołnierzami bebe (kto zgadnie, skąd wzięła się ta nazwa ;-D), no i swetry: znów, tak jak w kolekcji sprzed kilku tygodni, zupełnie zgrzebne i zupełnie nie tredy ;-) Uroku tym karkołomnym konstrukcjom przydają dodatki, znów niekrzykliwe, niekiczowate (nie wiem, czy wy też zauważacie, że pewien poziom kiczu w stylu retro jest po prostu nieznośny...). Kocie okulary w dość zwariowanej formie, satynowe czółenka na niebotycznie wysokich słupkach (i to bez platformy!), długie skórzane rękawice, torebki kuferki. Już dawno nie było tak ładnych torebek Vuittona! I już dawno nie było tak ładnej kolekcji. Przynajmniej ja odczuwam swego rodzaju ulgę, oglądając tę paradę biustów, zamaszystych spódnic, zdrowych pomysłów. Fashion does not have to be morbid, my dears.


wtorek, 9 marca 2010

Paryż Jesień-Zima 2010/11 2

Hoho, nie było mnie w mieście. Moje raporty z tygodnia mody doznały nagłego uwiądu, ale już wszystko nadrabiamy. Nawet fajne mam teraz spojrzenie z oddali: może ta dal nie jest zbyt imponująca (raptem kilka dni), ale przy prędkości paryskich wydarzeń to ja jestem jakby lata świetlne do tyłu ;-000 Może więc teraz: na przekór blogowemu światu, porzucę chronologię i zajmę się pokazami w blokach tematycznych. A w tym poście tematem będą Japończycy, ponieważ to właśnie oni mają dla mnie największy potencjał, są najbardziej demaskatorscy, są szaleni, dziwaczni i troszkę niezrozumiali. Cóż - taka moja fatalna europocentryczna perspektywa, ale innej póki co nie posiadam, a na pretensjonalne gesty zupełnie nie mam ochoty. Spójrzmy więc na Japończyków po europejsku!
Rei Kawakubo w kolekcji Comme des Garcons po raz kolejny stawia sobie problem ciała ubranego. Ciało i strój w pracy tej projektantki od zawsze stoją w dość antagonistycznej relacji, choć może ten antagonizm jest tylko kwestią pewnego - europocentrycznego, antropocentrycznego? - postrzegania. Tym razem chodzi o garby, wybrzuszenia, najróżniejsze deformacje stroju, które naprawdę trudno zrozumieć, jeśli nie zapomni się chociaż na chwilę o tyranizującym nasze myślenie o modzie imperatywie sylwetki. Kobiecej sylwetki, której atuty podkreślać ma ubranie. Kawakubo wyzwala modę z seksualnej otoczki, emancypuje strój z obiegowej opinii o tym, kim i czym jest kobieta. Zamiast produktu jak zwykle daje nam do myślenia. Może na niewiele nam się to zda, może nie ubierzemy się tak na co dzień, jednak w modzie nie chodzi tylko o odziewanie ciała. I to jest punkt, który nieustannie akcentuje Kawakubo jako naczelna awangardystka mody. Dla mnie to niezwykle uczciwe: skoro od kilku tygodni oglądam sobie stroje, na zakup których stać tylko skromny odsetek ludności świata, to gdy ktoś daje mi strawę dla myśli, dostaję o wiele więcej niż owo tajemnicze nic, z którym zostawia nas - ludzi niezamożnych - moda ze światowych wybiegów. Ciało wywrócone na nice, które oglądamy w tej kolekcji CdG, jest wyraźną kontynuacją wcześniejszych modyfikacji Kawakubo - choćby zeszłosezonowej rapsodii o wzmocnionych ramionach. Tym razem nie zewnętrzna część ciała gra pierwsze skrzypce, ale są to właśnie owe "brzuszne" parafernalia. Widać formy nerek, skręcone jelita, napompowane ciążowe brzuchy, podkreślone watowaniem biodra, ramiona, sekcje mięśni. W riuszkach widzę błonki jelit, które kojarzą mi się z przyrządzaniem flaków ;-) "Flaki" to w ogóle idealne określenie tej kolekcji. Sarah Mower w swej recenzji pisze, że kolekcje Kawakubo są modowym testem Rorschacha - dzięki jej niepokojącym/denerwującym/niezrozumiałym pomysłom nasze zawiedzione nadzieje, które wszyscy żywimy względem mody (w końcu ma ona odziewać nasze ciała), prowadzą do przewartościowania, ponownego przemyślenia, rozszczepienia perspektyw. Te cielesne dekoracje są adresowane do tych, którzy już ten bardziej wysublimowany poziom myślenia o modzie osiągnęli (i być może będą chcieli się w którąś z zaprezentowanych wariacji ubrać), ale też do tych, którzy zadowalają się obiegowymi opiniami i rozpoznają tylko znajome sobie gesty. Ja osobiście z dość dużym zażenowaniem obserwują samozwańczych "modowych guru internetu", którzy wmawiają nam, że modny strój ma dobrze "sprzedawać" naszą sylwetkę. Nie nie i jeszcze raz nie - jeśli coś ma "sprzedawać" (choć w tym kontekście to bardzo ironiczne słowo), to właśnie nasz umysł i wrażliwość. Nie ma innego sposobu, żeby być świadomie modnym. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Yohji Yamamoto cudem uniknął bankructwa, ale trzyma fason. Tym razem w czerni i granacie. Oczywiście o ile Rei Kawakubo reprezentuje dekonstrukcyjny żywioł iście dionizyjski, to Yamamoto mami nas apollińskim spokojem. Plisowane spódnice w długości midi, asymetryczne sukienki z zakładek i nieskończone wariacje na temat męskiego, dwurzędowego płaszcza oraz męskiej koszuli. Na koniec wkracza kobiecość w formie seksownych siatkowych tunik i sukienek. A najpiękniejsze sukienki/płaszcze bez ramiączek - już się zakochałam w tym pomyśle. Oto i japoński dandys - nosi suknię ślubną w dostojnej czerni. Uwielbiam konsekwencję takich projektantów jak Yamamoto - przy tak skromnej palecie barw, bez krzykliwych deseni, złotych szamerunków potrafią powiedzieć w modzie tak ważne słowo. Brawo, brawo! A za taką koszulę jak na tym pierwszym obrazku - oj, dałabym bardzo wiele, ale nigdzie takiej nie mogę kupić ;-(
Na innym biegunie japońskiego eksperymentatorstwa Tao Kurihara. Kolekcja Tao jest barwna, zabawna - nawet mroczne czernie z gotyckimi akcentami przełamane są skarpetkami w kolorowe karo i świetnymi, cętkowanymi nakryciami głowy. Niewątpliwie przebojem tej kolekcji są koronki i hafty. Falbaniaste spódnice i haftowane haleczki przywodzą na myśl modny styl boho - mamy więc jego japońską interpretację. Do tego dochodzi dżins i dziergane szaliki - a to już nieomylne znaki. Swoiste pozostają formy - fragmenty powiązane w niedbałe węzły, asymetrie, patchworki, warstwy - cały ten bricolage, do którego przyzwyczaili nas już japońscy projektanci. Ale proszę - jak fajnie można zrobić boho! Haha - niemałą satysfakcję mam pisząc tego posta o Japończykach: ktoś wejdzie na bloga i pomyśli sobie, że moda kompletnie ześwirowała ;-)
Kolekcja Sacai to dzieło Chitose Abe, długoletniej współpracowniczki CDG. Mniej szalona, bardziej pret-a-porter. Królują ciekawe, łatwe do noszenia fasony. Wzorzyste jedwabne spodnie, proste i krótkie marynarki, wydłużone z tyłu spódnice, ciekawe przestrzenne dzianiny (norweskie wzory!) oraz przede wszystkim - cudowne płaszcze zapinane na kołki. Ten z ozdobną kryzą jest wprost bajeczny...
Miejski, rockowy szyk po japońsku? Proszę bardzo - kolekcja Limi Feu to jego doskonałe wydanie. Dominacja czerni, ażury, koronki, ciężkie buty, niezobowiązujące fasony, jest nawet ćwiekowana ramoneska! Trzeba przyznać, że w tym zestawieniu wypada wprost genialnie. Fantastyczna jest ta kolekcja, bo mamy tu pozornie już zgrany trend, ale zaprezentowany w tak ciekawy i bezpretensjonalny sposób, że chce się tylko patrzeć i patrzeć. Ja oczywiście rozpływam się na widok tych surdutów, może dlatego, że surdut czy frak uważam za idealne dopełnienie wiosennych sukienek. Piękna kolekcja Limi Feu, tych nieudaczników z Mediolanu powinni do takich projektantów na korepetycje wysyłać ;-P
Kolorowo, a wręcz pstrokato, u Tsumori Chisato. Projektantka żongluje wzorami i barwami, czerpiąc inspirację z arlekinady, sztuki cyrku, z boho, a może nawet z modnego wśród młodzieży stylu rockabilly. Królują czarno-białe paski (również na rajstopach, chyba się w końcu na takie skuszę!), zygzaki, patchwork, ale też elementy militarne: ciężkie peleryny, mundurowe żakiety, chwosty. Ale przede wszystkim jest niezwykle teatralnie - od Uprowadzenia z Seraju przez Baśnie z tysiąca i jednej nocy do Małego dobosza. Jest tu kram z pomysłami. I oczywiście budzi to skojarzenia ze stylem Vivienne Westwood. Ale przyznać muszę, że takiego koktajlu energetycznego dawno już nie widziałam! Minimalistów pewnie skręca z obrzydzenia, a ja jestem urzeczona: taką modę kocham, taką chciałabym widzieć na ulicach!
Junya Watanabe zaprezentował tym razem militarny romantyzm. Fryzury w tym pokazie są zdumiewająca - po prostu padłam, jak to zobaczyłam ;-) A same ubrania. Zwycięstwo wojskowego khaki w formie kurtek, żakietów i płaszczy. Niewątpliwie będzie to trend sezonu jesiennego. No i moro - z niego szyje się prawie wszystko, od peleryn po sukienki, podbite halkami z tiulu. No i czapki uszanki. Któż się zdobędzie na taki total look? Ha, myślałam, że to powracające tu i ówdzie moro to jakiś fałszywy sygnał, a teraz utwierdzam się w przekonaniu, że w to moro chyba jednak trzeba będzie pójść. Trochę się boję, ale może moro w wydaniu edwardiańskim (z bufiastymi rękawami i baskinką) nie jest takie straszne!
W kolekcji Issey Miyake Dai Fujiwara zainspirował się matematycznymi odkryciami Williama Thurstona. Z matematyki jestem dość słaba, ale te zamotane wokół modelek kolorowe szaliki naprawdę mi się podobają! W kolekcji królują przyjemne, eliptyczne kształty i wyraziste kolory. Obły czerwony płaszcz to obecnie moja obsesja. Jest idealny pod każdym względem. Mój drugi obiekt marzeń to ramoneska z kołnierzykiem ozdobionym sterczącymi frędzlami - czyż nie jest to genialne w swej prostocie. Wśród szaleństw projektanta jest kilka pozycji urzekających właśnie prostotą - jak ten amarantowy kostium lub szare wdzianko.
No i Kenzo. Antonio Marras stworzył przepiękną kolekcję w duchu mistrza. Dominują oczywiście jedwabie drukowane w kwiaty w cudownych, ciepłych barwach. A wszystko wpisane w znany nam już doskonale z kolekcji Ralpha Laurena czy Ferragamo szyk boho/vintage. Męskie kapelusze, kozaki z kożuszkiem, futrzane dodatki, marynarki w prążki, kamizelki, szorty, spodnie z mankietami oraz nonszalanckie peleryny. Oj pięknie jest tutaj - prawdziwa uczta dla oczu! Trzeba przyznać, że po mediolańskiej kolekcji Marrasa, jego wcielenie pod auspicjami Kenzo jest wielkim zaskoczeniem. Ależ wszechstronny projektant!