wtorek, 9 marca 2010

Paryż Jesień-Zima 2010/11 2

Hoho, nie było mnie w mieście. Moje raporty z tygodnia mody doznały nagłego uwiądu, ale już wszystko nadrabiamy. Nawet fajne mam teraz spojrzenie z oddali: może ta dal nie jest zbyt imponująca (raptem kilka dni), ale przy prędkości paryskich wydarzeń to ja jestem jakby lata świetlne do tyłu ;-000 Może więc teraz: na przekór blogowemu światu, porzucę chronologię i zajmę się pokazami w blokach tematycznych. A w tym poście tematem będą Japończycy, ponieważ to właśnie oni mają dla mnie największy potencjał, są najbardziej demaskatorscy, są szaleni, dziwaczni i troszkę niezrozumiali. Cóż - taka moja fatalna europocentryczna perspektywa, ale innej póki co nie posiadam, a na pretensjonalne gesty zupełnie nie mam ochoty. Spójrzmy więc na Japończyków po europejsku!
Rei Kawakubo w kolekcji Comme des Garcons po raz kolejny stawia sobie problem ciała ubranego. Ciało i strój w pracy tej projektantki od zawsze stoją w dość antagonistycznej relacji, choć może ten antagonizm jest tylko kwestią pewnego - europocentrycznego, antropocentrycznego? - postrzegania. Tym razem chodzi o garby, wybrzuszenia, najróżniejsze deformacje stroju, które naprawdę trudno zrozumieć, jeśli nie zapomni się chociaż na chwilę o tyranizującym nasze myślenie o modzie imperatywie sylwetki. Kobiecej sylwetki, której atuty podkreślać ma ubranie. Kawakubo wyzwala modę z seksualnej otoczki, emancypuje strój z obiegowej opinii o tym, kim i czym jest kobieta. Zamiast produktu jak zwykle daje nam do myślenia. Może na niewiele nam się to zda, może nie ubierzemy się tak na co dzień, jednak w modzie nie chodzi tylko o odziewanie ciała. I to jest punkt, który nieustannie akcentuje Kawakubo jako naczelna awangardystka mody. Dla mnie to niezwykle uczciwe: skoro od kilku tygodni oglądam sobie stroje, na zakup których stać tylko skromny odsetek ludności świata, to gdy ktoś daje mi strawę dla myśli, dostaję o wiele więcej niż owo tajemnicze nic, z którym zostawia nas - ludzi niezamożnych - moda ze światowych wybiegów. Ciało wywrócone na nice, które oglądamy w tej kolekcji CdG, jest wyraźną kontynuacją wcześniejszych modyfikacji Kawakubo - choćby zeszłosezonowej rapsodii o wzmocnionych ramionach. Tym razem nie zewnętrzna część ciała gra pierwsze skrzypce, ale są to właśnie owe "brzuszne" parafernalia. Widać formy nerek, skręcone jelita, napompowane ciążowe brzuchy, podkreślone watowaniem biodra, ramiona, sekcje mięśni. W riuszkach widzę błonki jelit, które kojarzą mi się z przyrządzaniem flaków ;-) "Flaki" to w ogóle idealne określenie tej kolekcji. Sarah Mower w swej recenzji pisze, że kolekcje Kawakubo są modowym testem Rorschacha - dzięki jej niepokojącym/denerwującym/niezrozumiałym pomysłom nasze zawiedzione nadzieje, które wszyscy żywimy względem mody (w końcu ma ona odziewać nasze ciała), prowadzą do przewartościowania, ponownego przemyślenia, rozszczepienia perspektyw. Te cielesne dekoracje są adresowane do tych, którzy już ten bardziej wysublimowany poziom myślenia o modzie osiągnęli (i być może będą chcieli się w którąś z zaprezentowanych wariacji ubrać), ale też do tych, którzy zadowalają się obiegowymi opiniami i rozpoznają tylko znajome sobie gesty. Ja osobiście z dość dużym zażenowaniem obserwują samozwańczych "modowych guru internetu", którzy wmawiają nam, że modny strój ma dobrze "sprzedawać" naszą sylwetkę. Nie nie i jeszcze raz nie - jeśli coś ma "sprzedawać" (choć w tym kontekście to bardzo ironiczne słowo), to właśnie nasz umysł i wrażliwość. Nie ma innego sposobu, żeby być świadomie modnym. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Yohji Yamamoto cudem uniknął bankructwa, ale trzyma fason. Tym razem w czerni i granacie. Oczywiście o ile Rei Kawakubo reprezentuje dekonstrukcyjny żywioł iście dionizyjski, to Yamamoto mami nas apollińskim spokojem. Plisowane spódnice w długości midi, asymetryczne sukienki z zakładek i nieskończone wariacje na temat męskiego, dwurzędowego płaszcza oraz męskiej koszuli. Na koniec wkracza kobiecość w formie seksownych siatkowych tunik i sukienek. A najpiękniejsze sukienki/płaszcze bez ramiączek - już się zakochałam w tym pomyśle. Oto i japoński dandys - nosi suknię ślubną w dostojnej czerni. Uwielbiam konsekwencję takich projektantów jak Yamamoto - przy tak skromnej palecie barw, bez krzykliwych deseni, złotych szamerunków potrafią powiedzieć w modzie tak ważne słowo. Brawo, brawo! A za taką koszulę jak na tym pierwszym obrazku - oj, dałabym bardzo wiele, ale nigdzie takiej nie mogę kupić ;-(
Na innym biegunie japońskiego eksperymentatorstwa Tao Kurihara. Kolekcja Tao jest barwna, zabawna - nawet mroczne czernie z gotyckimi akcentami przełamane są skarpetkami w kolorowe karo i świetnymi, cętkowanymi nakryciami głowy. Niewątpliwie przebojem tej kolekcji są koronki i hafty. Falbaniaste spódnice i haftowane haleczki przywodzą na myśl modny styl boho - mamy więc jego japońską interpretację. Do tego dochodzi dżins i dziergane szaliki - a to już nieomylne znaki. Swoiste pozostają formy - fragmenty powiązane w niedbałe węzły, asymetrie, patchworki, warstwy - cały ten bricolage, do którego przyzwyczaili nas już japońscy projektanci. Ale proszę - jak fajnie można zrobić boho! Haha - niemałą satysfakcję mam pisząc tego posta o Japończykach: ktoś wejdzie na bloga i pomyśli sobie, że moda kompletnie ześwirowała ;-)
Kolekcja Sacai to dzieło Chitose Abe, długoletniej współpracowniczki CDG. Mniej szalona, bardziej pret-a-porter. Królują ciekawe, łatwe do noszenia fasony. Wzorzyste jedwabne spodnie, proste i krótkie marynarki, wydłużone z tyłu spódnice, ciekawe przestrzenne dzianiny (norweskie wzory!) oraz przede wszystkim - cudowne płaszcze zapinane na kołki. Ten z ozdobną kryzą jest wprost bajeczny...
Miejski, rockowy szyk po japońsku? Proszę bardzo - kolekcja Limi Feu to jego doskonałe wydanie. Dominacja czerni, ażury, koronki, ciężkie buty, niezobowiązujące fasony, jest nawet ćwiekowana ramoneska! Trzeba przyznać, że w tym zestawieniu wypada wprost genialnie. Fantastyczna jest ta kolekcja, bo mamy tu pozornie już zgrany trend, ale zaprezentowany w tak ciekawy i bezpretensjonalny sposób, że chce się tylko patrzeć i patrzeć. Ja oczywiście rozpływam się na widok tych surdutów, może dlatego, że surdut czy frak uważam za idealne dopełnienie wiosennych sukienek. Piękna kolekcja Limi Feu, tych nieudaczników z Mediolanu powinni do takich projektantów na korepetycje wysyłać ;-P
Kolorowo, a wręcz pstrokato, u Tsumori Chisato. Projektantka żongluje wzorami i barwami, czerpiąc inspirację z arlekinady, sztuki cyrku, z boho, a może nawet z modnego wśród młodzieży stylu rockabilly. Królują czarno-białe paski (również na rajstopach, chyba się w końcu na takie skuszę!), zygzaki, patchwork, ale też elementy militarne: ciężkie peleryny, mundurowe żakiety, chwosty. Ale przede wszystkim jest niezwykle teatralnie - od Uprowadzenia z Seraju przez Baśnie z tysiąca i jednej nocy do Małego dobosza. Jest tu kram z pomysłami. I oczywiście budzi to skojarzenia ze stylem Vivienne Westwood. Ale przyznać muszę, że takiego koktajlu energetycznego dawno już nie widziałam! Minimalistów pewnie skręca z obrzydzenia, a ja jestem urzeczona: taką modę kocham, taką chciałabym widzieć na ulicach!
Junya Watanabe zaprezentował tym razem militarny romantyzm. Fryzury w tym pokazie są zdumiewająca - po prostu padłam, jak to zobaczyłam ;-) A same ubrania. Zwycięstwo wojskowego khaki w formie kurtek, żakietów i płaszczy. Niewątpliwie będzie to trend sezonu jesiennego. No i moro - z niego szyje się prawie wszystko, od peleryn po sukienki, podbite halkami z tiulu. No i czapki uszanki. Któż się zdobędzie na taki total look? Ha, myślałam, że to powracające tu i ówdzie moro to jakiś fałszywy sygnał, a teraz utwierdzam się w przekonaniu, że w to moro chyba jednak trzeba będzie pójść. Trochę się boję, ale może moro w wydaniu edwardiańskim (z bufiastymi rękawami i baskinką) nie jest takie straszne!
W kolekcji Issey Miyake Dai Fujiwara zainspirował się matematycznymi odkryciami Williama Thurstona. Z matematyki jestem dość słaba, ale te zamotane wokół modelek kolorowe szaliki naprawdę mi się podobają! W kolekcji królują przyjemne, eliptyczne kształty i wyraziste kolory. Obły czerwony płaszcz to obecnie moja obsesja. Jest idealny pod każdym względem. Mój drugi obiekt marzeń to ramoneska z kołnierzykiem ozdobionym sterczącymi frędzlami - czyż nie jest to genialne w swej prostocie. Wśród szaleństw projektanta jest kilka pozycji urzekających właśnie prostotą - jak ten amarantowy kostium lub szare wdzianko.
No i Kenzo. Antonio Marras stworzył przepiękną kolekcję w duchu mistrza. Dominują oczywiście jedwabie drukowane w kwiaty w cudownych, ciepłych barwach. A wszystko wpisane w znany nam już doskonale z kolekcji Ralpha Laurena czy Ferragamo szyk boho/vintage. Męskie kapelusze, kozaki z kożuszkiem, futrzane dodatki, marynarki w prążki, kamizelki, szorty, spodnie z mankietami oraz nonszalanckie peleryny. Oj pięknie jest tutaj - prawdziwa uczta dla oczu! Trzeba przyznać, że po mediolańskiej kolekcji Marrasa, jego wcielenie pod auspicjami Kenzo jest wielkim zaskoczeniem. Ależ wszechstronny projektant!

Brak komentarzy: