poniedziałek, 28 grudnia 2009

Przeglądając Prefall 2010

Ruszyły zimowe wyprzedaże - tym bardziej warto wertować kolekcje Prefall i sprawdzić, co można jako pewniaka kupić na przyszły sezon. Forma prezentacji (zdjęcia studyjne) mocno do mnie przemawia - wreszcie mogę sobie wszystko dokładnie obejrzeć. Już teraz marzę o sweterku z muchomorem z kolekcji Zaca Posena. No i o sukience z baskinką, taką jak pokazał Kors. Śnić zamierzam o szarym płaszczu Furstenberg i dzianinowych legginsach Missoni.
Diane von Fursteberg zaprezentowała kolekcję inspirowaną modą miejską. Wyczytałam, że to "festiwalowy szyk" - i faktycznie bije od tego strasznie młodym spojrzeniem na modę. Fajne, luźne ubrania dla młodych, niezależnych kobiet - wręcz idealne dla trzydziestek, do których od kilku miesięcy należę. Nie ukrywam: bardzo mi się podoba, że wszystko jest takie krótkie!

U Missoni właściwie jest tak samo jak zawsze, ale jak zwykle - genialnie. Wielkie dzianiny stały się nieco mniejsze. Najważniejsze jest to, że zakładamy je warstwowo - w total-looku. Nie mogę oczu oderwać od tych postaci i marzę o wadze 45 kilogramów, żeby w tych dzianinach nie wyglądać jak beczka z kapustą. Ale te legginsy - umieram!

Pozytywnie mnie zaskoczył Michael Kors. Powiedział, że Prefall to dla niego kolekcja "city". Jego małe sukienki są wprost idealne. Klasyczna mała czarna i mała czerwona, ozdobione baskinkami nabierają całkowicie nowego charakteru. Tak jak u Furstenberg widać inspirację modą miejską - czy to ten opisywany w gazetach wpływ blogów na wielką modę? Powiększone ramiona i nowy it-color: jasnożółty!

A na deser Zac Posen, o którego pytał nasz komentator ;-) i od którego zaczęłam pisać w tym feralnym roku tego oto skromnego bloga. Zac przywraca mi wiarę w odważne kolory. Ten, kto szafuje wściekłym różem i czerwienią musi mieć sporo brawury! Na style wyczytałam, że ta kolekcja jest połączeniem Alicji w krainie czarów i Palomy Picasso. Baśniowe printy na sukienkach, fontazie pod szyją - jest w tej kolekcji coś z psychodelii lat 70tych. Gdzie moje druty? Ja chcę tego muchomora!

wtorek, 15 grudnia 2009

Chanel w trzech odsłonach

Ostatnio coraz więcej czytam na temat Lagerfelda i chyba zaczynam go lubić. Niestety jestem uprzedzona - przez lata (formatywne!) czerpałam wiedzę na temat tego projektanta z magazynu Burda, który skrupulatnie zbierany jest w domu od ponad 20 lat... Wskutek tych nietypowych dziecinnych lektur (nie, nie czytałam książek dla młodzieży - do pewnego dziwnego dnia w moim życiu w ogóle nie czytałam książek, z czego jestem niezmiernie dumna: prawdziwy upadek zaczął się w wieku buntowniczym i zaczął postępować z zastraszającą prędkością!) nabrałam przekonania, że Lagerfeld jest nadętym Niemcem w groteskowym stroju, produkującym jedynie idiotycznie teatralne ubrania w czerni i bieli. Z boskim Karlem w owym czasie kojarzyły mi się wielkie ramiona i ogólnie kicz lat 80tych czy wczesnych 90tych. Długo wyglądałam zakończenia jego kariery, wydawał mi się do cna wypalony. Od kilku lat moja percepcja Karla ulega gruntownej redefinicji. Nagle dowiaduję się, skąd ów fircykowaty pan się właściwie wziął, jak ogromny wpływ ma na ostatnie dekady w modzie, a co najważniejsze: odkrywam w nim niezwykłe pokłady kreatywności. Jego karta odwróciła się - jak mi się zdaje, nie jest to tylko kwestia mojego postrzegania, ale przede wszystkim są to najoczywistsze fakty. Karl Lagerfeld zamiast przejść na emeryturę po prostu młodnieje. Ma 76 lat i trzyma w garści te najważniejsze karty. Gdy ostatnio wyczytałam, że nigdy nie chodził do szkoły, zbiera i-pody, a w przeciągu roku schudł 40 kilo... - well, Lagerfeld staje się moją małą manią, nie kryję.
Lagerfeld jest wyrachowanym szaleńcem, którego stać na naprawdę bardzo wiele. Uwiódł mnie rozmach ostatnich poczynań pod auspicjami Chanel. Zostawmy na boku sprawy promocji tej potężnej marki, chodzi o ceremonialność! Lagerfeld goes intercontinental! Chanel swój wakacyjny pokaz kolekcji Resort organizuje na weneckim Lido, wiosenna kolekcja tradycyjnie prezentowana jest w paryskim Grand Palais, natomiast marginalna wydawałoby się kolekcja Pre-fall ma swoją premierę w Szanghaju. Trzy razy jest to gigantyczne show - i to pozbawione nudy. Ikoniczne projekty Chanel jakby wcielają się w nowy zestaw detali (tkanin, motywów, kolorów, inspiracji kulturowych i etnicznych), natomiast ich szkielet wydaje się stały i niezmienny. Na ile melodii można zaśpiewać słynną Chanelowską marynarkę? Przynajmniej na trzy!
Zacznijmy od kolekcji Resort. Jeśli można nazywać pokaz mody przedstawieniem parateatralnym, to tutaj mamy koronny przykład. Sceneria weneckiego Lido ma wskazywać na życiorys Mademoiselle oraz jej spotkania z Diagilewem, które w latach 1919-29 miały miejsce właśnie w Wenecji. Zresztą Diagilew (który panicznie bał się wywróżonej mu śmierci od wody) zmarł w tym mieście dokładnie 80 lat temu. Lagerfeldowi oraz reżyserom tego spektakularnego pokazu wspaniale udało się oddać dekadencję, szyk oraz artystyczny klimat tych lat. Punktem zbornym semiotyki pokazu okazała się sama mistyczna, czy raczej może metafizyczna, Wenecja. Na scenę wkroczyły postaci jakby żywcem wyjęte z filmów Felliniego czy Viscontiego. Mamy tu nawet rodzinę z monumentalnej Śmierci w Wenecji. Sama kolekcja nawiązuje do tradycyjnych form, stworzonych przez Chanel: mamy pasiaste bluzy, eleganckie i proste garsonki, mnóstwo codziennych plażowo-kurortowych inspiracji. W samym wyglądzie modelek zauważam wiele inspiracji ostatnimi dokonaniami Galliano, który niemal obsesyjnie "idzie w Międzywojnie". Moją uwagę zwróciła zwłaszcza niesamowita czerwień, zwłaszcza na rajstopach. Dużo jest w tym pokazie przepychu, ale nie ma kiczu. Jak mniemam, "Coco na Lido" stanie się na długie lata jednym z częściej cytowanych przykładów na to, że moda pozostaje w istotnym dialogu z całokształtem kultury. Oglądam zdjęcia z pokazu już któryś raz i znów się nimi zachwycam.


Wiosenna kolekcja Chanel to eksplozja motywów pastoralnych. Wydaje się, że wraz z powrotem mody lat 70tych (która tego lata całkowicie zdetronizuje błysk i kicz lat 80tych!) ze sceny zepchnięte zostaną marynarskie paski czy obcisłe marmurki. Do łask wracają dzwony, torebki-koszyczki, ozdoby ze sztucznych (wyjątkowo dziewczęcych) kwiatów, szydełkowe sukienki, tiule, delikatne bufiaste szmizjerki oraz o zgrozo! Drewniaki! Zdaje mi się, że wielu osobom te upiorne buty są wyjątkowo nie w smak. Sama nie wyobrażam sobie noszenia czegoś, co kojarzy mi się z bazarem (zwłaszcza te drewniaki nabijane nitami...) albo jeszcze gorzej: szpitalami. Ale cóż - Lagerfeld zarządził drewniaki na platformie oraz gigantycznym słupku. Do tego pończochy na łydce zdobione iluzją splątanej wstążeczki. Dla mnie to jest prawdziwy horror i kojarzy mi się z Lagerfeldem, którego znałam kiedyś, tym nudnym i siermiężnym. No cóż - jednak to się pewnie sprzeda, ponoć takie drewniaki są wygodne i praktyczne ;-0 Stodoła Chanel nie jest jednak pastoralna w sensie aż tak dosłownym: co rusz przedstawiane nam są looki dość rockowe, mocno kojarzące się z casualowym stylem bloggerów. Zachwycające są zredefiniowane garsonki z szanelowskiej bukli: rozcięte po bokach, wygodne mini i zadziorne małe żakieciki. Tu nie nosi się już sznureczka pereł pod szyją. Zatem, pomijając chodaki, można uznać tę kolekcję Chanel za wyjątkowo "młodzieńczą". I to nie tylko dlatego, że do pokazu przygrywała
hołubiona przez Lagerfelda Lily Allen!



No i wreszcie pokaz Pre-fall sprzed kilku dni. Wszystko działo się w ultranowoczesnej scenerii Szanghaju - a cała kolekcja jest wyjątkową perełką jeśli chodzi o modową adaptację eklektycznej "chinoiserie". Właściwie nie do końca wiadomo, jaki tym razem jest związek między Mademoiselle i Chinami, ale jedno jest pewne: Lagerfeld potrafi skrzętnie wykorzystać elementy chińskie i robi to znowu: bez kiczu! OK - może te stożkowe kapelusze to już przesada. Nie wiem, czy moim czytelnikom to też troszeczkę kojarzy się z dalekowschodnimi inspiracjami u Galliano. Co zatem mamy w tym Paryżu Wschodu? Otóż świetnym posunięciem projektanta jest adaptacja tradycyjnego, asymetrycznego zapięcia do typowo Chanelowskich sukienek i marynarek. Oglądając zdjęcia z pokazu od razu zapragnęłam mieć coś takiego! Bardzo mi się podoba stonowana kolorystyka, łącząca głównie czernie z czerwieniami, z małymi przebłyskami zgaszonej zieleni (prawie Mao!) oraz niebieskiego. Na przyszłą jesień zapowiadają się bajecznie zdobione szynele oraz inspirowana Chinami biżuteria. Oraz dobra wiadomość dla tych, którzy już kupili swoje kozaki za kolano - w przyszłym roku nadal będą modne!

niedziela, 29 listopada 2009

Czytając...

Uffff - miałam napisać o ostatniej kolekcji Jacobsa dla Vuittona, ale nie mam dziś ochoty na turpizm! Niewątpliwie, jest to jedna z najbrzydszych kolekcji w karierze tego projektanta: jakoś do nie nie przemawiają te buty z wąsami i przebogato zdobione logotypami torebki. That's too much. I'm not gonna bore you with that. Może kiedyś wrócę do tego dziwacznego pokazu! Dziś jednak mam zamiar napisać tu o gazetach!
Ostatnio przeżywam niezły zalew gazet i kolorowych magazynów! Trzeba powiedzieć, że jestem do tych mediów dość mocno przywiązana. Jako człowiek starej daty, szybciej odnajduję informacje na papierze: nie muszę używać wyszukiwarki słów kluczowych, wiedzie mnie bowiem w dziecięctwie opanowana umiejętność czytania pachnącej i pomiętoszonej gazetki ;-) Wiem wiem - kupowanie tej starty śmieci co miesiąc jest na maksa nieekologiczne, ale cóż: każdy ma jakieś swoje słabości. Wychowałam się na gazetach, niczym jakiś niechciany szczeniak. Gazety były dostarczane do domu w ilościach niemal hurtowych, a seans przy gazetniku to nadal mój topowy sposób spędzania sobotniego popołudnia. OK - jestem gotującą paniusią, ale poleżeć na kanapie z gazetą lubię i nie mam zamiaru się tego wstydzić. Całkiem niedawno - z przyczyn oczywistych i zdroworozsądkowych - wymyśliłam sobie wielką teczkę, do której zbieram ciekawe strony z magazynów, resztę wyrzucam! (Nie wiecie nawet, jak trudno w Warszawie zaleźć kosz do segregacji!!! Chyba przemieszczają je co wieczór, żeby zmylić ludzi!) W domu trochę się luzuje. Jednak pewne gazetowe fakty nie dają mi spokoju.
Na przekór sobie napiszę najpierw o magazynie netowym. Oto dziecko wyrosłe z blogowego światka przedstawiło swoje jesienne oblicze. Magazyn Dilemmas tym razem poświęcony jest inspiracjom muzycznym. Do lektury zachęca doskonała okładka ze zdjęciem autorstwa Grzegorza Klukowskiego,o którym zdecydowanie można powiedzieć, że kuma czaczę ;-D Sesja na ścianach z rzutnika naprawdę na mnie podziałała. Ostatnio w ogóle zauważam, że w Polsce fotografia mody podzieliła się na dwa dość kuriozalne ugrupowania: w jednym mamy te wszystkie przesłodzone, przegięte fotki w stylistyce baśni, te słońca zza głowy, te romantyzmy satyn i fotoszop dla ubogich, a na drugim biegunie te równie przegięte (choć dla mnie bardziej jednak pozytywnie przegięte) sesje spod znaku Mikołaja Komara i A4: rozmazane fragmenty na tle rozmazanego tła, względnie panie w niekompletnych strojach doświetlone lampą błyskową. Czy komuś się to podoba czy nie, fotografia mody rozwija się raczej w tym drugim kierunku, i bardzo fajnie, że w tą "jaśniejszą" stronę mocy ciągnie też Dilemmas. Wyuzdany świat potrzebuje wyuzdanych sesji fotograficznych! Na kolejnych stronach Dilemmasa ciekawy przegląd państwa DJów, z niezłymi fotograficznymi sylwetkami. Z zainteresowaniem przeczytałam również wywiad z Michałem Szulcem i (choć jestem wielką zwolenniczką jedwabnych satyn ;-)) cholernie podobają mi się jego dość sarkastyczne uwagi o "projektantach od jedwabiu". Jak wszyscy mogą się dowiedzieć z nowego wydania Dilemmasa, projektant ten posiada dość specyficzne podejście do tkanin, które na tle polskich siermięg (jak ja to sobie na swoje codzienne potrzeby nazywam) wydaje się wyjątkowo trafne w naszym smętnym kraju. Na drugim końcu stawki, mamy tu fajny artykuł biograficzny o Armanim i jego imperium. Muszę powiedzieć, że w Dilemmasie podoba mi się to, że można w nim coś przeczytać (w odróżnieniu do większości lifestylowych pism), np. krótki, acz treściwy, kawałek o surrealistach, fajny tekścik o polskich internetowych sklepach vintage lub insiderski artykuł o modzie w Rzymie. No i oczywiście naprawdę fajnie napisany tekst o Ultra Violet z Fabryki Warhola - mam nadzieję, że jeśli nazwę go idealną lekturą do wanny, to nikt się nie obrazi ;-) Tylko jak zabrać laptop do wanny?! Dilemmas do Empiku! Z Dilemmasa dowiedziałam się o "Projekcie szablonowym" i przyłączam się do reklamy tego przedsięwzięcia, które ma być m.in. próbą wskrzeszenia starych szablonów krawieckich oraz pokazania możliwości ich re-kreacji w obecnych warunkach mody. It's gonna be cool - 12. grudnia w Powiększeniu mam nadzieję ujrzeć trochę modowego środowiska blogowego! No i niezły ubaw miałam czytając tekst Fetysza o modzie męskiej - też nie lubię sztruksów ;-) Tylko zakupowy przewodnik mnie wnerwił, bo nigdzie nie mogłam w Rezerwacie znaleźć tuniki ze strony 151 ;-0000 Ale to już można kwestia sklepu, a nie przewodnika!

Inna ciekawa sprawa gazetowa z ostatnich dni to występ Terry Richardsona w najnowszym magazynie H&M. Trochę mnie to zaskoczyło, bo nie spodziewałam się... hiszpańskiej inkwizycji! Terry Richardson, jak się okazuje, już kolejny raz współpracuje z HMem. Fotograf znany z niekonwencjonalnych technik i seksownego stylu: jego fotki często wkraczają na tereny obarczone tabu, również z technicznego punktu widzenia. Fotografia to w słowach romantyka poezja światła, a dla Richardsona to chyba raczej proza, a może nawet banał!, światła. Jego narzędziem pracy jest kompakt i flash. Jednowymiarowe obrazy, spłaszczone dodatkowo mocnym (nocnym!) światłem wskazywałyby na demaskację powierzchowności kultury masowej czy inne wzniosłe sprawy. Tymczasem (i akurat świetnie się składa, bo tematem tego magazynu HM jest party!) Richardson celebruje tę powierzchowność, a jego fotografie są niezwykle silne i emocjonalne. Richardson zadomowił się już na rynku mody - ba! obok np. Juergena Tellera stał się klasykiem reklamy.




Co te wszystkie fakty mogą powiedzieć autorce tego bloga? Robi jej się przykro, gdy ogląda nieudolne reklamy polskich firm odzieżowych, które z nielicznymi wyjątkami, idą w zaparte do kampanii wybierając zmurszałą poetykę rodem z Kobiety i życia. Kardynalnym przykładem takiego absurdu marketingowego są reklamy firmy Solar. Właściwie wszystko, co bym chciała na ten temat napisać, znalazłam w starej notce na blogu VintageShopu. Zabawne, że znalazłam tę notkę, szukając fotek z reklam Solara ;-D Chyba nic się przez te dwa lata nie zmieniło, a Solar (swoją drogą firma ze świetnym potencjałem i czasem genialnymi - choć przydrogimi! - ciuchami) pogrąża się kolejnymi kampaniami promocyjnymi. Nie wiem, jak jest z wami, ale ja, każdym razem, gdy przeglądam rodzime pisemka modowe, doznaję natychmiastowego niesmaku, gdy patrzę na niezbyt efektowne (i moim zdaniem, niezbyt udane) fotografie bezpłciowych pań, brodzących we śniegu pośród bezpłciowych lodowców. Ta reklama jest co najmniej groteskowa. Natomiast - o wielkie nieba! - genialną reklamę Solarowi zrobił wrześniowy K-mag! Zdjęcia do sesji w klimatach Almodovara zrobił Konrad Ćwik. Zdjęcia są wprost bajeczne... Zdjęcia otwierające sesję, z modelką, wystylizowaną na Penelope Cruz, ubraną w śliwkową sukienkę Solara - wow! po prostu opadła mi szczęka. Nie mogłam uwierzyć, że to jest ta sama kieca, którą ma mimoza ze śnieżnej krainy! ;-) Jest wymarzone na akcję promocyjną. Ale cóż - skoro u nas przekaz musi być przaśny. Well. Można mi tu zarzucić, że gubię skalę, bo H&M to megakoncern, a Solar to mała lokalna firma. No cóż - i tak uważam, że coś powinni zrobić ze specami od marketingu...
W gazetach właściwie może czekać na nas wiele miłych niespodzianek. Niedawno zaczarowała mnie sesja Szwajcara, Benoita Peverelli dla Vivy (na okładce była Tyszkiewicz). Dziwne nawet, że takie pismo trafiło w moje ręce, ale jednak: i bardzo się cieszę, bo sesja "Matrioszka" jest wprost fantastyczna. Oto próbka:

Inna bajka, która nie daje mi spokoju to sesja Martynki Wawrzyniak dla K-maga oraz sesja jej męża, Richarda Kerna w 65. numerze A4 (A4 żyje, ale zrobiło się niesprecyzowanie cojakiśczasowe ;-). Obrazy z nastrojowej sesji Kerna nawiedzają mnie w snach. Powiem tyle: jedno wielkie "wow", genialnie, że artyści takiej klasy występują w duecie z polskimi literkami. I'm loving it.

sobota, 14 listopada 2009

Orgia faktur Rei

Obejrzałam 133 zdjęcia detali nowej kolekcji Rei Kawakubo! Mówcie mi mistrz ;-D Ostatnio mam ciągłe przeszkody w skrobaniu do internetu: a to jestem chora, a to ktoś mi lizak internetu podbiera, a to sam mój komp zamula jak stary dziadek. Damn it. A przecież listopad to podobno miesiąc miłych wieczorów przy kominku, czy jakoś tak... Powiedzmy, że dzisiaj moim kominkowym substytutem jest nowa kolekcja Kawakubo: mechanizmy myśli rozgrzewa do czerwoności, a rumieńce przykrywa cielistym szyfonem! Ot i Rei. Jej pokazy w Paryżu zazwyczaj mają moc dyskretnej dysrupcji: oto wszystkim się wydawało, że już sięgnęli nieba awangardy, a ona im nagle pokazuje, gdzie ich właściwe miejsce. I co to właściwie jest... awangarda!
Jeśli jesienna kolekcja Kawakubo miała w sobie apollińską harmonię: piękne usta odciśnięte na szyfonowych przepaskach, wzory palców odmalowane na butach..., to na wiosnę projektantka wraca do piekła baroku. Tym razem wszystkiego jest zbyt wiele... Jakby jakiś szalony wicher roztargał ukochane przez Kawakubo peruki. Marek spojrzał mi przez ramię i powiedział: "to wygląda, jakby zwymiotował na nią pluszak!". A być może właśnie tak ma wyglądać: zwichrzone włosy i elementy konstrukcji stroju, które uległy jakiemuś dziwacznemu przesunięciu. W centrum kolekcji CDG jest przesadnie zarysowane ramię. Nie są to jednak popularne bufki czy diabelskie ramionka a la Mugler czy Margiela. Są to ramionka kaskadowe! Wielu komentatorów uznało kolekcję Kawakubo za ironiczną odpowiedź na podkreślone poduszkami kształty ramion, które w zeszłym sezonie wróciły z otchłani lat 80tych, a obecnie podbiły nawet rynek mody popularnej. Każdy stylista wie, że przesadne ramiona są niebezpieczne - poszerzają optycznie sylwetkę, łatwo można ją nimi zdeformować, skrócić, zmienić w karykaturę. Być może większość moich czytelników zna ten efekt z lat dzieciństwa: dziwna ciotka o wielkich poduszkowanych ramionach: krótka szyja i niewiarygodnie szerokie barki, których nie powstydziłby się żaden bejsbolista. Kawakubo - jako wielka myślicielka mody - postanowiła przepracować ten osobliwy problem. Co zrobiła? Pozwoliła poduszkom i wzmocnieniom ramion żyć własnym życiem: nabrawszy nomadycznego charakteru, mogą przepełznąć, gdzie im się tylko podoba! Kaskadowo przesuwają się w kierunku talii, tworząc najdziwniejsze i niepokojące kształty ubioru, który, jak to zwykle bywa u tej projektantki, emancypuje się z poddaństwa wobec tradycyjnie ujętej kobiecej sylwetki. Pełzające ramiona tworzą nawet biodra, a w arcyironicznym geście: stają się ozdobą paska! Cóż za draka... Na osobnym biegunie, Kawakubo wzmacnia swoje postaci skórzanymi naramiennikami, mocno nawiązującymi do poetyki historycznej, w ostatecznym rozrachunku zdeprawowanymi w formę seksualnej estetyki bondage. Bardziej wrażliwym te wszędobylskie, zmultiplikowane ramiona będą śnić się po nocach. Kawakubo pyta: dlaczego tylko dwa akcenty ramion - czy aby nie ograniczamy się biorąc rachubę natury aż tak serio? Skoro w ramionach wszyscy się kochają, rozmnóżmy je, niech będzie ich więcej, niech ich kształty całkowicie zdominują nasz kształt!
Jest jednak w tej kolekcji wiele perełek, które świetnie nadają się do noszenia. Jest świetna mała czarna i prawie szanelowski żakiecik z krótką plisowaną spódnicą w kremowej bieli, dwie cudne sukienki w duże grochy. Surdut z patchworkową wstawką, świetne spodenki w białe groszki - one mogą w ogóle stać się niezłym hitem! A przede wszystkim jest w tej kolekcji prawdziwa orgia faktur i deseni. Wełniane skarpetki w płaskich skórzanych butach, naderwane szyfony, groszki łączone z kwiatami, cekiny i żakardy, cielisty szyfon i czerwona skóra. Tej mody nie trzeba się bać - należy pozwolić wciągnąć się w tę zwariowaną opowieść, nie tracąc przy tym wodzy rozumu, bo to on rządzi tym szaleństwem.


PS1. Ups, ja sama zmultiplikowałam obrazek - trzeba mi wybaczyć: to ten zamulający komp!

środa, 21 października 2009

Viktor i Rolf w krainie szalonych halek

Następny ważny punkt tegorocznego paryskiego tygodnia mody to niewątpliwie pokaz Viktora&Rolfa. Wow wow wow - na jakimś portalu nazwano tę kolekcję "tulle de force" i faktycznie: dwójka holenderskich projektantów dokonała po raz kolejny czegoś tak przenikliwego, że cytaty w książkach z historii mody mają zapewnione. Nawet się przez chwilę zastanawiałam - oglądając ten zuchwały i szalony pokaz - czy aby nasi panowie nie forsują zbyt nachalnie swojej pozy ekscentryków modowych - czy aby nie projektują już właśnie po to, żeby ich potem w tych muzeach i tych książkach cytowano... A cytuje się ich przede wszystkim, gdy mowa jest o modzie zwanej "cutting edge", pewnej modzie liminalnej, dla której jednym z głównych zagadnień jest odkrywanie wydawałoby się nieprzekraczalnych barier mody wybiegowej, nieustanne wykraczanie poza tradycyjnie ujmowany obszar tego, co jeszcze jest modą, w dziedzinę architektury, teatralnego kostiumu, surrealizmu, czasem już prawie purnonsensu (bo jak nazwać płaszcz z monstrualnym trójwymiarowym napisem "Dream on")? Po chwili niedowiarkowatego wahania doszłam jednak do wniosku, że cytuje się ich w tym kontekście dlatego, że na to zasługują, a kolejne eksperymenty są po prostu koleją rzeczy: naturalną drogą rozwoju bardzo inteligentnych i bardzo dowcipnych (ironia i pastisz to ich wielka broń!) artystów. Którą terra ubi leones mody panowie postanowili podbić tym razem? Otóż poszli w tiul! I to poszli na całość... A może właśnie i bardzo przewrotnie poszli na fragmentaryczność? Hmmmm. Z całą pewnością słowem kluczem tego szalonego pokazu jest wolumen. Tiul, tkanina tradycyjnie używana raczej jako pomocnicza - szczególnie w tiulowych halkach, spełnia właśnie rolę nadawanie tkaninie właściwej objętości. Oczywiście tiul ma też tysiąc innych zastosowań, które Holendrzy skrzętnie odnotowali w swej kolekcji: tiul można łatwo drapować, robić z niego falbanki, zdobić nim brzegi tkaniny, podkreślać linię biustu, tworzyć tak uwielbiane przez tych projektantów kryzy. Tutaj tiul potraktowano jako tkaninę przewrotnie dwuznaczną: z jednej strony, jest sztywny, a dzięki swej warstwowości tworzy wrażenie czegoś niezwykle bogatego, gęstego, nieprzeniknionego; z drugiej strony, jest niezwykle plastyczny: można go przycinać jak żywopłot, formować w nim najbardziej zwariowane kształty: nawet podobne do dziur w serze. I tak właśnie Viktor&Rolf kolejny raz puszczają do nas oko: cudownie tradycyjna suknia balowa, wykonana z tradycyjnego tiulu: jedyny jej mankament (sic!) to zaburzona symetria. Jak?: przez ścięcie fragmentu tiulu: wycięcie w nim otworów, skośne nadgryzienie, a w prawdziwie mistrzowskim geście: przez poprzeczne wycięcie fragmentu sukni i zostawienie tam... pustki? No właśnie - ponoć ta konstrukcja trzyma się na jakichś zmyślnych żyłkach czy szlufkach. Jak dla mnie to prawdziwe szaleństwo. Jakby ta suknia żyła własnym życiem, jakby dolna część lgnęła do górnej, bo po prostu tak wypada... jakby nie istniała grawitacja. Warto podkreślić, że te wszystkie szaleństwa występują wewnątrz kolekcji, która często jest niezwykle zdatna do noszenia. Cudowne haftowane sukienki i spodnie, żakiety - wszystko się genialnie sprzeda. Kolejny raz Holendrzy nas przechytrzyli: dali nam super show, ale też coś, w co można się ubrać. Warto też podkreślić, że większość strojów szyta jest na jakimś tradycyjnym prawzorcu. Najczęściej na planie najzwyczajniejszej smokingowej marynarki. Lecz gdyby to zobaczył YSL, pewnie byłby trochę zdziwiony ;-0 A wynalazca trench-coat pewnie zdziwiłby się na tę wariację z falbanami i haftem. Ot, i metoda w tym szaleństwie. Przetworzyć tradycję, a jeszcze pokazać, że nadgryzły ją myszy. Zachwycające są w tej kolekcji również zdobione kwiatami buty. A pokaz? Roisin Murphy w ciąży w tiulach V&R! Ain't that quite cool?




poniedziałek, 12 października 2009

McQueen i trzewiczki z krabowych szczypiec

Muszę przyznać, że szczęka mi opadła, gdy oglądałam w internecie relacje z pokazu McQueena. Czegoś takiego jeszcze świat nie widział! A raczej: czegoś takiego dawno już nie widział świat mody. Od zawsze wiadomo, że McQueen jest szalonym, nieskończenie kreatywnym artystą, a jego pokazy nieodmiennie są widowiskiem teatralnym: przedsięwzięciem na całkiem sporą skalę. McQueen ma swoje fiksacje (jak każdy geniusz?), a największym jego natręctwem jest oczywiście historia: dziejowość stroju, ewolucja krojów, tkanin, a także patyna bardziej abstrakcyjna: zespoły konotacji, skojarzeń, stereotypów, którymi strój z czasem obrasta jak drzewo mchem. To niezwykłe, że McQueen ma już 40 lat (i że ma tylko 40 lat!), bo ciągle wydaje się młodym/gniewnym. To niezwykłe, że od jego słynnej, rewolucyjnej dla języka mody kolekcji "Highland Rape" upłynęło już prawie 15 lat! McQueen nadal szokuje jak genialny debiutant.
Najnowsze show McQueena nosi tytuł "Plato's Atlantis" i jest to efekt kolaboracji ze znanym fotografem mody Nickiem Knightem i jego SHOWstudio. Nawiązanie do wspominanej przez Platona w dialogach Timajos i Krytiasz legendy Atlantydy przywodzić ma na myśl repertuar asocjacji, zawiązanych z transformacjami bytów i żywiołów. Głównym tematem będzie tu transformacja. Jak przystało na tego projektanta, pokaz jest niezwykle eklektyczny: ważną rolę gra tu projekcja wideo autorstwa Knighta, przedstawiająca tors nagiej kobiety, leżącej na piasku: wokół niej węże! Ktoś powie - ileż tu mistycyzmu, co w książce dla młodzieży! Może i racja, ale nie jest to koniec całej sprawy "sztuki" w tym pokazie. Po zapaleniu świateł publiczności ukazują się dwa tory z zupełnie kosmicznym kamerami, które w zamierzeniu artystów mają przywodzić na myśl pradawne zwierzęta, ale też cyborgi. Połączenie hi-techu z trybalem? Przecież już mówiłam, że to na topie! Szalone kamery projektują na ekran chaotyczne obrazy z wybiegu. Na scenę wkraczają modelki. Co najbardziej szokuje? Fryzury i buty! Nie szokuje tu krawiectwo: takiego McQueena i to wzornictwo znamy już z poprzednich pokazów, źródłowo doszukuję się go gdzieś w słynnej sukni z tęczowych malowanych na jedwabiu piór. Od tego czasu McQueen doznał chyba turboprzyspieszenia wyobraźni, ale jego projekty mają w sobie dość wyraźną linię kontynuacji: są genialnie skrojone, nawiązują do wysokiego krawiectwa, do krawiectwa historycznego - są to nienaganne kreacje w stylu McQueena. Pojawiają się wszystkie stałe elementy jego stylistyki: jest nawet surdut! Czy więc McQueen czaruje nas tu tylko obrazkami? Moim zdaniem nie. McQueen kolejny raz forsuje tezę, że pokaz mody jest wydarzeniem, a sama moda jest przekraczaniem siebie. Dowodzi, że tak skomercjalizowane poletko, jakim jest fashion industry, jest ciągle jeszcze (a może właśnie dopiero teraz!) polem do rozgrywania gier o wyższych aspiracjach. Muszę przyznać, że ten pokaz bardzo mi przypomina dokonania ( i filozofię) innego brytyjskiego projektanta, Husseina Chalayana i jego swoistą geo-modę. Atlantyda kojarzy mi się trochę z jego Cyprem. Jednak nawet Chalayan nie wymyśliłby tych butów! Marek, zawołany do komputera, powiedział: są jak szczypce krabów! Był zdruzgotany (tak przypuszczam!), bo liczył, że pokażę mu jakieś głupie błyskotki :-D Jednak buty te są szalone, chyba głównie dlatego, że jakby wyemancypowały się z funkcji obuwia. Zupełnie wyabstrahowane od kształtu ludzkiej stopy, są jak odnogi - przywołują na myśl funkcje innych organizmów, pierwotna funkcjonalność (zwierzęca) przybiera wektor estetyczny. Dla mnie to zdumiewające przeniesienie myślenia architektonicznego w rejon mody (z którego właśnie słynie Chalayan). Coś jak fotel na lwich łapach? Albo kupiona przez nas niedawno wielka biblioteka Chippendale na idiotycznie cienkich i powykręcanych nóżkach. O tych butach myślałam potem cały dzień, a potem ciągle mi się przypominały. Mają w sobie coś z wyciskarki do cytryn Alessiego (zawsze mnie frapuje, czemu to taki popularny prezent ślubny!). Jak napisałam na początku, dla mnie to jest jakieś duże bum w historii mody. McQueen może teraz krzyknąć: Yes, I can. Gdyby była nagroda Nobla w dziedzinie mody, przyznano by mu ją natychmiast: również za to, że stwarza podłoże dla nadziei! ;-)


piątek, 9 października 2009

Paryż 1: Miu Miu czy Miau Miau?

Niezwykła cisza w czasie pokazów? Wcale nie. Po prostu niektóre były tak dobre, że mnie zatkało. Wiele było przez ostatnie lata spekulacji, gdzie się naprawdę rozdaje karty w świecie mody. W czasie kryzysu nie ma już wątpliwości: stolik z głównymi graczami znajduje się w Paryżu. Taki rozmach i gest tyko tutaj. A teraz szczegóły. Zacznę od końca i drobnymi kroczkami spróbuję przeanalizować, co się tam - w tym Paryżu! - stało. Na pierwszy ogień biorę panią Pradę

Prada wzięła na warsztat lolitki. Modelki o twarzach supergwiazd z Warholowskiej Fabryki, uczesane w dziewczęce warkocze, z przesadnie pomalowanymi rzęsami w stylu Twiggy... Przemaszerowały w jedwabiach, drukowanych w bieliźniane wzory. Pięć motywów zagrało na wyobraźni: jowialny kotek, pieski, kwiatek, jaskółka i... naga postać. Projekty Prady wydają się prostą konstatacją na temat dzieciństwa jako bezustannie przerabianego tematu mody. Zazwyczaj dzieci przebierają się za dorosłych (czytaliście już blog Style Rookie???), a tutaj mamy raczej do czynienia z nierozstrzygalnością. Modelki o młodych twarzach paradują w przebraniach młodych dziewcząt. Ich stroje wydają się typowe dla pewnego wyobrażenia młodej dziewczyny - wyobrażenia rodem z lat 60tych. Krótkie sukienki, obcisłe spodnie cygaretki, bufiaste rękawy, kołnierzyki, urocze satynowe botki lub pantofle Mary-Jane. Wszystko pokryte śladami dziecięcych rojeń rodem z nocnej piżamki: ptaszek, piesek, kotek i kwiatki. Do wizerunku lolitki wkrada się jednak przedstawienie nagości: sylwetka rozebranej postaci w geście... właśnie coż to jest za gest? zasłanianie się? obrona? zaproszenie? Nie wiem. Mnie samej to zagranie kojarzy się z kolekcją Marios Dik, którą niedawno widziałam na Zamku Ujazdowskim. Printy projektów Marios Dik to najczęściej konturowe wizerunki rozebranych mężczyzn oraz męskich genitaliów. Nie ma się co zapędzać i Miucci przypisywać tak subwersywnych zamiarów. Jej praca jest delikatniejsza: bardziej zmysłowa, bez wątpienia bardziej przemyślana. Jakiś czas temu w Twoim Stylu Kofta napisała, że Prada ubiera się u Diabła. Miała na myśli te niebotyczne obcasy i stroje, które swoją awangardowością wręcz straszą ostatnio u włoskiej projektantki. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej tej pozornie dość stonowanej kolekcji, dojrzymy więcej tych diabelskich sztuczek. Doskonałym przykładem są buty: tradycyjny model Mary Jane, często używany w szkolnych uniformach, przypomina tu raczej modne ostatnio hooker-boots. Od dziewczęcej obróżki na nodze do wielkiej platformy i obcasów rodem z baru go-go nie jest wcale tak daleko. Podobne gesty wywrotowe pojawiają się w kroju ubrań. Materiał skrzyżowany na piersiach przypomina mi modne od jakiegoś czasu motywy bondage. Długo przypatrywałam się detalom i meandrom tego kroju: Marek skojarzył to z kimonem! Czym by to nie było, ma w sobie coś z uniformu. Do glamourowego image (rzęsy!) naszych dziewcząt dochodzą jeszcze zdobienia na tiulu. Kryształkowe pajety i cekiny wkradają się do kroju koszul i sukienek, czyniąc z nich prawdziwe dzieła sztuki. Taki rodzaj zdobień będzie niewątpliwie hitem przyszłej wiosny. Te niegrzeczne dziewczynki narobią z pewnością wiele szumu!



czwartek, 1 października 2009

Mediolan

Ani słowa o Mediolanie? No cóż, nie lubię Włochów, ale nie do tego stopnia, żeby pomijać ich całkowicie. Zaraz tu nadrobimy. Od razu mówię, że kilka kolekcji dało mi sporo radości. A teraz szczegóły.
Oczywiście najbardziej podobała mi się kolekcja Marni. Tym razem ekstrawagancja pani Castiglioni naprawdę mogła zaszokować konserwatystów modowych, którzy wierzą np. w gustowne kostiumiki Armaniego. Ot - miks szalony. Na głowach chustki jak u hippisów, na nogach legginsy do pół łydki w pasy, a do tego wszystkiego warstwy i szalone skarpetki z sandałami. Projektanta pokazała dość niestandardowe podejście do sylwetki. Kobieta Marni nie jest pocięta na dwa kawałki z talią w środku: raczej wyłania się z warstwowego stroju, który poświadcza o jej dziwactwie. No właśnie. Ten pokaz mnie zachwyca, ale czy nie byłabym w tym wszystkim ciotką-klotką? Sama moda jest cudowna, ale praktycznie siebie w tym nie widzę: dobrze, że mnie nie stać ;-D

Dolce&Gabbana w swej głównej linii zrobili coś dość niespodziewanego, a mianowicie totalnie zanurzyli się stylistyce Goth etc. Z jednej strony androginiczne wizerunki w kamizelkach oraz obcisłych garniturach, z drugiej rockowe damy w siatce i czarnych falbankach. Myślałam, że ten pomysł na modę już się zgrał w ubiegłym sezonie... Jednak mistrzostwo kroju niektórych tych rzeczy jest wprost olśniewające. There:

U Missoni po staremu, tzn. sweterkowo. Temperatura się podniosła, gdyż Angela Missoni ma współpracować na wiosnę z HM... W tej wiosennej kolekcji dużo nawiązań do historii marki, a poza tym - będzie bardzo bardzo długo!

Sympatyczni panowie Aquilano.Rimondi uraczyli nas powrotem do wielkiego haute-couture. Wspaniale zdobione kreacje... naprawdę cudowne:

W kolekcji Iceberg pojawił się motyw uszy myszki Mickey. Tym razem uszy wylądowały na kobiecych piersiach! Przemieszczały się również w stronę ramion! Ależ dopiero. To chyba najbardziej konstrukcyjna kolekcja z Mediolanu. Do tego w moim zdaniu dość widowiskowa. Może nawet efekciarska. Who knows.

Francesco Scognamiglio to projektant, który już od kilku sezonów mnie zachwyca. Głównie historyczną inspiracją w tworzeniu ubioru. Jego wielkie bufki to już dla mnie klasyka. Elegancja jego projektów ma w sobie coś z YSL. Są po prostu szalenie szykowne w troszkę cygańskim sensie tego słowa.

Madame Prada jak zwykle ostatnio szaleje. Tym razem porwała jedwab w kolorze szarym. Pokazała taż mikrokombinezony oraz cudowne, ale to naprawdę cudowne wzorzyste płaszcze. Jest też malowany we wczasowe wzory jedwab, zdobienia kryształami i kresze. Do wszystkie usta jak u gumowej lali ;-) A mi się wszystko i tak kojarzy z kryształowymi żyrandolami, które niedawno kupowałam :-D


Moschino to festiwal przerysowania. Nie od dziś. Jeśli sukienka w wisienki czy szanelka to tylko tutaj. Jeszcze bardziej kolorowo jest w linii Moschino C&C.

piątek, 25 września 2009

Londyn SS09-10 Post 2

Ufff, nie nadążam za to obfitością. Jeszcze nie skończyłam z Londynem, a na karku już Mediolan ;-) Ale szybko nadrabiam zaległości.
Najnowszy pokaz Aquascutum mówi wiele o obecnej sytuacji ekonomicznej w WB. Zamiast blasku świateł i wybiegu, showroom i skromna, krótka kolekcja. Ponoć do ostatniej chwili stała pod znakiem zapytania, bo firma teoretycznie zbankrutowała, a potem nagle przejął ją Jaeger. Oto i powrót do lat 30tych: długie suknie i militarne płaszcze w jasnych, neutralnych kolorach:

Nowa kolekcja Basso&Brooke ma w sobie ponoć coś z Koonsa. Nie wiem, nie wiem. Na pewno widać tu wyraźną inspirację sztuką współczesną. Projekty bardzo kolorowe, dość psychodeliczne wzornictwo. Ja ich wolałam w mniej figuratywnym wydaniu. Ale: znowu te szalone dekolty!

Christopher Bailey w Burberry jak zwykle w formie, choć niewiele tu nowego. Jego styl jest już chyba dość wypracowany: tworzy świetne miejskie ubrania. Uwielbiam te skarpetki w sandałach. Tym razem sporo błyskotek.

Cudownie kolorowa jest kolekcja Duro Olowu. Mieszanka wpływów kulturowych, wzorów, barw: oto cechy charakterystyczne tego projektanta z Portobello. Jest szaleńczo barwny i nie jest tandetny jak Matthew Williamson ;-)

Erdem też w świecie barw. Niektóre te sukienki wyglądają jak dziecięce wyrywanko-przyklejanki albo obrazy pointylistów. Ja jestem zachwycona. Niedawno kupiłam nawet w ty stylu buty, i to z Casadei, ale niestety to rozmiar 35. Ma ktoś może i chce takie?

Mój idol, Peter Jensen, tym razem w kolaboracji z Laurie Simmons: fotografie Simmons i projekty Jensena zostały przetworzone w dziwną całość (sic!). Sam styl trochę jak u Luelli: grzeczny i uczesany. Lata 50te! Jak zwykle u niego dość surrealistycznie potraktowane.

Nieźle namieszała w Londynie młoda projektantka Holly Fulton ze Szkocji. Ponoć zainspirował ją Wittgenstein w Nowym Jorku. Ale kolekcja jest świeża i ja na debiutantkę wprost wyśmienita. Najciekawsze połączenie etno i hi-tech. Niech mnie kule biją, jeśli wkrótce nie zagości w którymś wielkim przedsiębiorstwie modowym! Mówiąc językiem Wittgensteina: wszystkim cholernie polecam obejrzenie tej kolekcji w całości:

wtorek, 22 września 2009

Londyn SS09-10. Post 1

Oczywiście zawsze w związku z londyńskimi pokazami przebieram nogami, czekając na nowe pomysły Luelli. I cóż to? Luella spokorniała? Nie ma ani falbaniastej ciotki-klotki, ani czarownic w botkach... Jest za to kolekcja cukierkowa i pozornie wygładzona. Luella jednak przyzwyczaiła nas do przewrotnego myślenia o modzie. Jej elegancja jest nadmuchana niczym balon, a sama kolekcja ironiczna, wręcz pastiszowa. To zagranie podobne do jednej z przeszłych kolekcji Marca Jacobsa (tej z odwróconymi obcasami). Zresztą - Luella jest tu do niego nieco podobna, ale moim zdaniem nie zatraciła nic ze swego rozpoznawalnego stylu. Luella jak zwykle przerabia temat dziewczęcości. Tym razem bierze na warsztat pastelowe grzeczne kompleciki i sukienki w wielkie grochy. Poszerza biodra i staje się naprawdę elegancka. Luella na koktajl? To się sprzeda, przecież to jasne!

Christopher Kane tym razem udał się do krainy kuchennych kratek. Cenię tego projektanta za głębokie myślenie nad konstrukcją. Jego gorsetowe kroje to prawdziwa ekwilibrystka krawiecka, a sam pomysł połączenia kuchennej kratki i buduarowej siatki jest dla mnie zaskakujący i świeży.

Marios Schwab tym razem postawił na trójpolówkę. Ciało podzielił nie na tradycyjne dwie sekcje, ale na trzy. Dzięki warstwowości wydłużył sylwetkę. Wydaje mi się, że to dość eksperymentatorski pokaz. Jakby Schwab chciał udowodnić sobie i publiczności jakąś tezę, która nie do końca jest operatywna. Trudno powiedzieć, jakby to wyglądało na kobiecie poniżej 170 cm wzrostu. Jednak jego minimalistyczne zestawienia kolorystyczne robią duże wrażenie. A architektoniczny zamysł jest ciekawy jako próba redefinicji sylwetki. Mnie samej to się cholernie podoba i jest świetnym wyzwaniem dla amatorki krawiectwa. Natomiast wydaje mi się, że Jacobs już ten pomysł wyeksploatował tworząc swoje dziewczęta w kanotierach. Jednak Schwab jest o wiele bardziej minimalistyczny, to mu trzeba przyznać. W ogóle Schwab mi się podoba, bo podoba mi się ten typ mężczyzny, ale to już chyba nie ma za wiele wspólnego z pokazem :-D

Richard Nicoll to jeden z moich londyńskich faworytów. Jego opowieści o kobiecym ciele są wprost fascynujące. Tym razem w kolorystyce szarości, zgaszonego różu, zgaszonego błękitu i czerni,beżu i złota. Nicoll tym razem poszedł w etno, ale etno bardzo subtelnie rozumiane: duże wzory a la trybale i frędzle, wszystko na jedwabiu. Kapelusz typu "strzecha" i frędzlowe opaski na ramionach. Z drugiej strony, typowe dla niego gorsety i geometryczne cięcia. To całkiem zaskakujące zagranie: jakby Nicoll do swojego apriorycznego świata konstrukcji wprowadził nagle kulturę.

Viv, stara Viv. Podobno to nie Vivienne Westwood projektuje swoją Red Label. trzeba powiedzieć. że ktokolwiek za tym stoi świetnie sobie radzi z oddaniem stylu Westwood. Tradycyjne kroje, drapowania, faktury - łatwo rozpoznawalne i jak zwykle super. Wszystko mi się tu podoba i jak zwykle jestem zakochana. Szczególnie mi się podoba to połączenie marynarki w paski i spódnicy w grochy. Chcę tego spróbować, to genialne!