piątek, 18 lutego 2011

New York FW 2

Dużo się dzieje i przyznaję, że czasami już po prostu nie ogarniam! Nie nadążam za pokazami i tygodniami mody - Nowy Jork właśnie się kończy, a już zaczynają się prezentacje kolekcji w Londynie. Genialne w obecnych tygodniach mody jest to, że transmisje internetowe osiągnęły naprawdę doskonałą jakość: większość nowojorskich pokazów oglądałam na żywo na specjalnym kanale Youtube: zdecydowanie najbardziej (pod względem dramaturgiczym) podobał mi się pokaz Badgley Mischka z fenomenalną muzyką Davida Bowie (nie muszę dodawać, że po prostu szczęka mi opadła na widok, jak cudowna Alla Kostromichova otwiera ten pokaz!) oraz zwariowany walentynkowy pokaz Betsey Johnson, gdzie podczas wielkiego finału projektantka zrobiła na wybiegu gwiazdę i szalała razem ze stylistką Seksu w wielkim mieście, Patricią Field (swoją drogą, obie te panie za rok skończą po siedemdziesiąt lat!!!). Jednak Nowy Jork nie zrobił na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia: kolekcje właściwie są patchworkiem różnych powrotów: raz wracają lata 70te, raz 90te, sporo we wszystkim przerysowania, elegancji stylizowanej na retro (która powoli (?) staje się już nieco pretensjonalna), dużo błysku, koronek i sukienek maxi: pokrótce, fasonów i tkanin, które ocierają się o totalny kicz. Mam nadzieję, że Londym przyniesie trochę świeżości, a można oglądać już od dziś na oficjalnej stronie internetowej LFW. Najwyższa pora przejrzeć najciekawsze nowojorskie pokazy.

Alexander Wang stworzył niewątpliwie jedną z najbardziej oryginalnych kolekji tego NYFW. Projektant ten jak zwykle zaskakuje bogactwem swojego modowego języka, świeżością pomysłów i fantastyczną umiejętnością tworzenia zawsze czegoś, co jest właśnie "tym czymś" w modzie. No cóż - gdyby nie projektanci, tacy jak Wang, bez końca bylibyśmy skazani na śliczne kobietki w ślicznych sukienkach i bardzo bardzo drogich futrach - Wang pokazuje, jak może się ubrać aktywna kobieta, która nigdy nie będzie mieć więcej niż 35 lat - jako grupa docelowa Wanga fanstastycznie się czuję, oglądając jego projekty. Ubóstwiam projektantów, dla których moda jest czymś więcej (a raczej czymś mniej) niż zjawiskowe kreacje na wieczorne wyjścia. Pragnę mody przeznaczonej dla osób, które "wychodzą" również w dzień. I Wang mi ją daje. A jeśli wnioskować z jego najnowszej kolekcji, to będą bardzo chłodne dni, zapowiada się kolejna mroźna zima, a na taką zimę najlepsza jest... puchowa kurtka! W tym miejscu mała dygresja: pewnie jak większość osób nienawidzę puchowych kurtek, zwanych potocznie "kołdrą" lub "śpiworem". Gdy mam na sobie taką kurtkę czuję się jak ludzik Michelin, zresztą pewnie mają tak wszyscy. Na tę zimę dziwnym zrządzeniem losu kupiłam z drugiej ręki oryginalną kurtkę Moncler w kolorze mocnego burgundu (za przysłowiowe grosze, choć długo nie mogłam uwierzyć, że trafił mi się taki łup, kurtka wyglądała jak nowa i absolutnie nigdy nieużywana) i głupio się przyznać, ale nie wyobrażam sobie, że przy temperaturze poniżej 10 stopni wyjdę na dwór w czymkolwiek innym: nienawidzę puchowych kurtek, ale jeszcze bardziej nienawidzę zimna. Wang spojrzał na puchowe, pikowane kurtki całkiem świeżym okiem (choć drugim spoglądał gdzieś w lata 90te, kiedy to królowały oversize'y i płaszczowo-kurtkowe monstra), i dostarczył nam nam modnych ciepłych okryć. Zimową kurtkę wystarczy ekstremalnie wydłużyć z tyłu, połączyć z dzianinową peleryną, nadać jej sportowy fason lub uszyć ją z wełny i ortalionu (koniecznie metalizowanego). Wang po mistrzowsku łączy tkaniny: sztuczne futro zestawia z błyszczącym dżersejem, lureksowe spodnie zestawia z kurtką uszytą z futra, satyny i matowej wełny. Do tego koniecznie metalizowane, złote buty - w razie zimna pikowana cholewka. Pod kurtkami - rockowe marynarki i spodnie, dużo szmizjerek z przejrzystych tkanin, puchate swetry. Cieszę się, że Wang wraca do swojego starego stylu po moim zdaniem trochę nieudanej kolekcji wiosennej.


Do zupełnie innej modowej bajki trafił w tym sezonie Marc Jacobs. Sama sie boję słów o Wielkim Elektroniku, które napisałam pod adresem kolekcji Haute Couture Armaniego (NB. chyba nie doceniłam kolekcji Givenchy - wokalistka Florence and the Machine (absurdalne, ale jakoś utożsamiam się z jej anturażem) wyglądała wprost cudownie w sukni z tej kolekcji podczasrozdania nagród Grammy). Tu jest prawie jak w krainie Elektronika - wszystko lśni, błyszczy, opalizuje, nawet zabawne bereciki, a gdzie nie spojrzeć kropki i groszki (czy aby za rogiem nie czai się Alojzy Bąbel? XD). Nie widać końca kiczu i przebieranki. Od lureksu do lateksu, wszystko jest egzotyczne i ryzykowne. Ciekawe są jednak fasony: kimonowe rękawy bardzo podobne do tych z ostatniej kolekcji Prady, idealnie dopasowane spódnice z wysokim stanem, dopasowane sukienki z bufkami, taliowane płaszcze i kurtki. Wszystko jest jednocześnie bardzo zwariowane, ale też bardzo rygorystyczne. Gdy patrzę na tę kolekcę, przypomina mi się film Joergena Letha o perfekcyjnym człowieku, wszystko jest zdecydowane, mocne, pełne wigoru. A kropki? - ojej, chyba mam już oczopląs! Dobrze, że na koniec jest trochę koronki. Swoją drogą, skad ten wielki come back koronek, to dla mnie wielkie zaskoczenie tego fashion weeka!



O wiele łagodniejsza, a może wręcz anielska, jest kolekcja Marc by MJ. Dominuje tu trend powrotu do lat 70tych: dzwony, kolorowe, wzorzyste sukienki, ciepłe kolory ziemi. Na dokładkę trochę metalizowanych tkanin i błysku. Jednak jest to bardzo przyzwoita kolekcja, która zwiastuje zapewne jesienny repertuar popularnych sieciówek. Swoją drogą, dziś na wyprzedażach udało mi się jeszcze upolować dżinsową sukienkę (marzyłam o nieprzecieranym dżinsie i go mam!) oraz skórzane mokasyny, a na dokładkę jestem naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona ludźmi na ulicach Warszawy, coraz więcej genialnie ubranych osób! Ale wracajmy do Marca Jacobsa:

Zupełnie inny modowy klimat to kolekcja Badgley Mischka, o której wspominałam przed chwilą. Projektanci postawili na nieskazitelną elegancję, tworząc głównie kreacje wieczorowe - porywające suknie w dokonałej oprawie wizażu i fryzur stylizowanych na lata 30-40. W tej kolekcji najbardziej podobają mi się detale: operowe rękawiczki w naprawdę szalonych kolorach, szlachetne tkaniny, cały ten duch dawnej elegancji, który towarzyszy prezentowanym stylizacjom. No i kolory: amarant, butelkowa zieleń, czerwień. Czekam niecierpliwie na oskarową noc - pewnie którąś z tych sukienek zobaczymy na czerwonym dywanie.

Na koniec tego posta wróćmy jednak na ziemię i spójrzmy jeszcze raz na coś do noszenia poza dywanami. Kolejna świetna kolekcja Derek Lam! Projektant korzysta z inspiracji zarówno latami 70tymi, jak i 90tymi. Od oversize'owych płaszczy i marynarek po wieczorowe kombinezony, Lam raczej minimalistycznie podchodzi do formy: przez jego projekty przebija przede wszystkim prostota - mało tu "kobiecych" falbanek czy opalizujących butów. Lam stworzył kolekcję po męsku romansującą z powerlookiem lat 90tych. Na koniec - piękne plisowane suknie w stylu lat 70tych, a najpiękniejsza ta w czerwieni.

Był już Lam, to teraz będzie Lim ;D Podobieństwo nazwisk tym razem przekłada się również na zbieżność modowych klimatów. I tutaj wracają przerysowane formy lat 90tych: duże płaszcze z naszywanymi kieszeniami, długie kardigany, pudełkowe sukienki maxi i zwężane spodnie marchewy z dodatkowo wszytą zakładką. Lim uwielbia również gry fakturami tkanin: skóry namiętnie łączy z dzianinami i satynami. A kolory: soczyste zielenie, kobalty i rudawy brąz. Bardzo, bardzo udana kolekcja Phillip Lim!

Jeszcze jedna wycieczka do NYC i szybko przemieszczamy się do Londynu. Właśnie obejrzałam pokaz PPQ i już nie wyobrażam sobie jesieni bez opalizującej czerwonej szminki ;-)
3.1 Philip Lim

sobota, 12 lutego 2011

New York FW 1

"I'm gonna take you, big town - come on, New York!", świetna piosenka zagrzewająca do boju w tych dniach. W Nowym Jorku dzieje się naprawdę bardzo dużo, świeżutkie zdjęcia z pokazów sypią się jak płatki śniegu z lutowych puchatych chmur. Na samym początku tygodnia mody odbyła się też kolejna edycja konferencji "Evolving Influence", chyba największego spotkania bloggerów z całego świata. Dzięki Livestream-om można było właściwie brać udział w tym wydarzeniu bez wychodzenia z domu... Co do samych pokazów: trudno jeszcze mówić o jakichś krystalizujących się trendach, ale na pewno w modzie będą koronki, soczyste kolory, metalizowane tkaniny i geometryczne desenie - w pewnym sensie to powtórka z wiosennych trendów (które przecież dopiero wchodzą do sklepów, ale baczni obserwatorzy pokazów mody chyba traktują je już jak jakieś lekko przebrzmiałe melodie... NB. wiosenne kolekcje zyskują chyba dopiero w konkretnych stylizacjach - zakochałam się w 14latce ubranej w nową kolekcję Miu Miu podczas Berlinale). Pokazów jest bardzo dużo, pora się im przyjrzeć.

Wypada zacząć od Jasona Wu, który kolejny raz zaskoczył dojrzałością i perfekcją swojej kolekcji. Na jesień Wu proponuje styl nieskazitelnie elegancki: dużą rolę odgrywa tu tradycyjne krawiectwo - płaszcze, marynarki i spodnie wyglądają jakby szyto je przy asyście suwmiarki, zachwycają kobiece bluzki z małymi kokardkami pod szyją, idealnie dopasowane spodnie. Na melanżowe tweedy i granatowe wełny Wu naszywa pasma koronek (mnie ten pomysł bardzo kojarzy się z kolekcją Stelli McCartney), koronkowe kwiaty i aplikacje z koralików ułożonych w roślinny motyw. Powtarza się graficzny deseń liści, właściwie będący odpowiednikiem kotków i piesków Prady sprzed kilku sezonów. Na wieczór suknie z marabuta i rozcięte na boku powłóczyste maxi. Smaczku dodają koronkowe woalki. Pierwsza część tej kolekcji jest wspaniała i już można założyć, że za kilka miesięcy stanie się istnym żerowiskiem sieciówek odzieżowych. Co zabawne, trykotowa bluza z obszytymi koronką rękawami sama wygląda jak kopia podobnych bluz z Topshopu czy HM ;-) Czyżby moda wtórnie cyrkulowała z dołu na górę? Trochę rozbawił mnie ten bluzowy incydent!


Kolejna kolekcja, która bardzo mi się podoba to dzieło panów Costello Tagliapietra. Najwidoczniej mam słabość do tych projektantów, właściwie co sezon o nich piszę! :0 Uwiodły mnie kolory: soczysty pomarańczowy, żółty, fiolet. W kolekcji dominują sukienki - kimonowe, dość luźne, drapowane, dzianinowe sukienki/kolumny: idealne do codziennego noszenia. Obok kolorów - szarości i brudna biel w naprawdę doskonałym wydaniu. No i cekiny: zadomowiły się już w warunkach dziennych i wszystko wskazuje na to, że przyszła jesień (i oczywiście wiosna) będzie naprawdę błyszcząca.

Kompletnie zawróciły mi w głowie dwie kolekcje prawie zupełnie szare: Doo.Ri i mój od jakiegoś czasu ulubieniec, Richard Chai. Kolekcja Doo.Ri niewątpliwie mieści się w nurcie mody niezależnej: nie są to fatałaszki na czerwone dywany, raczej stylizacje miejskie, bardzo przemyślane, może nawet momentami hermetyczne. Długość jest tu zawsze długością maxi, sylwetka kolumną, a jedynymi kolorami są szary (do którego projektanta podeszła z prawdziwą maestrią), czerń i granat. Kolekcja jest wybitnie minimalistyczna, a jednak bardzo bogata formalnie: są tu i drapowania w jedwabnym dżerseju, i kontrasty faktur, przeźroczystości, koronki, zabawy puchatymi dzianinami, zróżnicowane fasony. Przede wszystkim, jest tu prostota i pomysł, brak nachalnego lansowania trendów i całkiem pokorne podejście do mody. Kurcze, to jest świetne!

Richard Chai zaś po wspaniałej wiosennej kolekcji z transparentnymi szyfonami w roli głównej na zimę postanowił nas przede wszystkim ciepło ubrać. Co za miła odmiana w świecie modowych fanaberii, gdzie w zimowych kolekcjach często pojawiają się hotpantsy i krótkie rękawy. Richard Chai otula kimonowymi płaszczami z melanżowej wełny w stalowych odcieniach, dzianinowymi sukienkami maxi, plisowanymi spodniami o szerokich nogawkach. Na drugim biegunie tej kolekcji: szyfonowe sukienki i topy wyszywane cekinami, falbanki i kwiaty. Kolejna udana kolekcja tego projektanta.

Najbardziej szaloną kolekcję do tej pory przedstawili chyba projektanci Rag&Bone. Dominują tu graficzne wzory i sportowe fasony - nietrudno dopatrzyć się inspiracji odzieżą treningową w stylu kolekcji Balenciagi, uniformami baseballistów czy też praktyków innych absurdalnych sportów, o których nie mam bladego pojęcia. Z drugiej strony, uśmiech w stronę brytyjskiej tradycji: kolory Union Jack, kraty, kroje zapożyczone ze szkockich spódnic, wełniane peleryny. Wszystkie te elementy dają niezły miszmasz i całkiem nieoczekiwaną interpretację trendu łączenia pozornie niepasujących deseni. Ponad wszystko w tej kolekcji genialne są buty - mocne, patchworkowe, na fantastycznych obcasach/słupkach. Kolekcja odjechana, ale bardzo ciekawa.



A jeśli wróżyć z futrzanych kurtek na pokazie Alexandra Wanga (miał miejsce dosłownie minutkę temu ;-)), kolejna zima będzie znów mroźna i nieprzyjemna. Ale o tym już w kolejnym poście...

czwartek, 10 lutego 2011

Pomiędzy sezonami

Mój blog niestety znowu zamarł w bezruchu - z powodów wyjątkowo mało błahych, raczej śmiertelnie poważnych. Życie się skomplikowało, a wiele planów roztrzaskało się w sposób zupełnie nagły i absurdalny. Czuję się głupio pisząc to - w końcu w świecie modowych blogów powinno być optymistycznie i kolorowo! Nie można się chwalić złym losem, trzeba raczej pewnym krokiem iść na kolejne zakupy i realizować nowe, wspaniałe "projekty". A może właśnie dla takich życiowych fikcji jest taki blog? Tak więc go potraktujmy, niech będzie naszym monidłem i upiększającym sklepowym lustrem! Luty to czas raczkowania nowego sezonu: w sklepach przeważają wiosenne kolekcje, Paryż odkrył już karty najnowszego Haute Couture, a w Nowym Jorku zaczyna się właśnie pierwszy z tygodni jesiennej mody. Okres wyprzedażowy już prawie zakończony - tu z dumą stwierdzam, że pierwszy raz w życiu udało mi podejść do sprawy racjonalnie. Zamiast pakować do szafy kolejne reklamówki z przecenionymi swetrami, jeansami i t-shirtami, które byłyby po prostu sobowtórami tego wszystkiego, co z tej szafy co sezon wyrzucam do kosza na używaną odzież, postanowiłam kupić minimalną ilość rzeczy wartościowych. W ten sposób do mojej prywatnej kolekcji dołączył skórzany płaszcz z Zary (jedna z tych rzeczy, którą kupuje się na lata), wygodna skórzana torebka w modnym cielistym beżu oraz dwie pary butów: szalone botki z kolorowego zamszu oraz czółenka na platformie, z których jestem wyjątkowo dumna, bo sygnowane są nazwiskiem samej Jil Sander, królowej europejskiego minimalizmu. Ten ostatni zakup przekonał mnie, że warto zaglądać do warszawskiego TK Maxx-a: w tym sklepie naprawdę można upolować coś niesamowitego. Ludowa mądrość mówi, że bez metki nie ma podnietki - i taka też jest prawda (jak powiada wróżbita Maciej ;))) Te jedne "żilsandery" zaspokoiły mój modowy apetet na przynajmniej kilka tygodni - satysfakcja z takich zakupów jest zupełnie wyjątkowa: wreszcie ma się coś z tego laminowanego świata "wielkich projektantów", coś, co mogło się wydawać nieosiągalne, nieracjonalne, iluzoryczne. A gdy zestawia się własnego Kenzo, czy własnego Daksa z własnymi butami Jil Sander to świat staje się mimo wszystko troszkę lepszy: panuje w nim ład i harmonia... mimo wszystko. No cóż: gdy zastanowić się nad światem modowych "rzeczy", nie sposób nie zgubić się w bezmiarze infantylnych doświadczeń... Nic dziwnego, że archetypem modowego zachowania jest dziecinne buszowanie w maminej szafie. A teraz: w świat!

Mój blog przemilczał wiosenne pokazy Haute Couture? Niebywałe. Myślę jednak że nikt nie nazwałby tych pokazów wyjątkowymi, może z wyjątkiem określenia "wyjątkowo nudne". Coś musi być w tej natrętnej myśli: haute couture skończyło się wraz z domem mody Christiana Lacroix, teraz nie ma już na co czekać. Armani zafundował nam kolekcję strojów w sam raz dla Wielkiego Elektronika: wszystko niemożliwie lśniło, a metalizowanym tkaninom nie było końca. Myślę jednak, że wspaniałe czasy takiej mody odeszły wraz z końcem triumfów Rabanne'a i Muglera. To, co bawiło jeszcze w doskonałym teledysku George'a Michaela Too Funky (teledysk ma prawie 20 lat!) jako groteskowy, odrealniony świat mody, jest zupełnie papkowate w wykonaniu współczesnych popowych piosenkarek, które mają tyle uroku i charyzmy, co masowo wytwarzane różowe kiełbaski prężące się na półce w sklepie mięsnym. A przecież to takie właśnie osoby są głównymi nosicielkami tzw. kontrowersyjnych kreacji. Nie chodzi mi nawet o to, że sama ta moda jest zła: po prostu użytek z niej robiony jest w tak fatalnym guście, że z niedowierzaniem porównuje się ubrania z wybiegu oraz ubrania na tzw. celebrytach. Nota bene, taki szok porównawczy (choć w trochę innej skali) pojawił się u mnie również podczas oglądania zdjęć z gali Złotych Globów - jak się okazuje moda nie zawsze znosi próbę noszenia, bo jak uwierzyć, że to i to jest jedną i tą samą sukienką? Natomiast Armani po prostu mnie rozśmieszył, choć z jego Haute Couture wynieść można jedną ważną lekcję: metalizowane materie będą jednym z hitów tej wiosny.

Prognozę tę potwierdza Lagerfeld, który w swej raczej rutynowej kolekcji Haute Couture szanelowskie garsonki połączył z cekinowymi spodniami i zręcznie zestawił tradycyjną wełnę boucle z metalicznymi wyłogami i lamówkami, a koronki połączył z błyszczącymi brokatami i lureksowym haftem. Ta kolekcja wydaje mi się wyjątkowo casualowa jak na kolekcję HC, a sam pomysł Lagerfelda jest kolejnym współczesnym nawiązaniem do czasów Diagilewa i Baletów Rosyjskich - to się nazywa nieustający wpływ na modę!!!

Kolekcje HC Valentino i Givenchy okazały się rozczarowaniem: były po prostu nudne. Podczas gdy kolekcja Valentino jest niezwykle poprawna i elegancka (żeby nie powiedzieć rutynowa), to nowy pomysł Riccardo Tisci jest dla mnie cokolwiek niezrozumiały. Projektant zainspirował się sztuką japońską: rezultatem są przepiękne suknie i troszkę mniej piękne rogo-chełmy na głowach modelek - być może jestem zbyt leniwa, żeby przeanalizować tę historię (choć wciągnięty jest w nią również mój ukochany śpiewak Antony z Antony and the Johnsons), jednak na chwilę obecnę nie rozumiem tych ekstrawagancji. Rutynową kolekcję sukien pokazał jak zwykle Elie Saab, natomiast Galliano również dość rutynowo zajął się historycznymi rysunkami, które dla Diora w czasach powojennych tworzył słynny, czy raczej ikoniczny, ilustrator Rene Gruau. Kolekcja Diora jest piękna, choć nie zaskakuje. Galliano bawiąc się gradientami oddaje siłę nacisku ołówka, tkaniny noszą desenie charakterystycznych kresek, szkicowanych tylko częściowo faktur. Sam pomysł stworzenia kolekcji na podstawie ilustracji innych kolekcji jest wyjątkowo ciekawy: dla badaczy mody ta wolta nosi znamiona intelektualnej podniety najlepszego sortu ;-) A co ta kolekcja daje laikom? Myślę, że szczęście z obcowania z nostalgicznym pięknem - moim zdaniem właśnie taka jest obecna funkcja Haute Couture i Galliano właściwie jako jedyny wywiązał się z zadania w sposób celujący! Do tego te zupełnie niedzisiejsze makijaże i pozy modelek, wspaniała scenografia jak z obrazu Chirico... Wiele osób to z pewnością irytuje, ale w wydaniu Galliano dla Diora dla mnie jest zupełnie doskonałe - delikatnie ironiczne, a przede wszystkim zachwycające...


Jednak najciekawszą kolekcję HC na sezon wiosenny pokazał Jean Paul Gaultier. Projektant jak zwykle konsekwetnie bazował na modzie punkowo-rockowej oraz androgynicznej stylistyce. Repertuar Gaultiera był właściwie taki sam jak zawsze: męskie garnitury obnażające gorsety, skórzane spódnice, kabaretki, a na głowach irokezy. O wyjątkowości tego pokazu świadczy jednak forma: modelki wchodziły na wybieg z numerami w ręku - każdemu numerowi przypisany był tytuł (nawiązujący do piosenek The Clash, ale również do Baudelaire'a) oraz krótki opis, odczytywany przez doskonale znany głos Catherine Deneuve. Pokazowi w tym czasie nie towarzyszyła muzyka. To zupełnie niesamowity pomysł, a każdy czytelnik klasycznego "Systemu mody" Barthesa miał w czasie lektury tego pokazu ciarki na plecach ;-) Ubiory dyskursywne i ubiory realne zostały ustawione w jednym rzędzie, a insynuacja dotycząca ich statusów semiotycznych zaszumiała w głowie jak najlepszy szampan. Na koniec szalony kankan i zupełnie serdeczne uśmiechy. Za to kocham Gaultiera - mam nadzieję, że wy też. A jutro wyruszamy do Nowego Jorku!