czwartek, 10 lutego 2011

Pomiędzy sezonami

Mój blog niestety znowu zamarł w bezruchu - z powodów wyjątkowo mało błahych, raczej śmiertelnie poważnych. Życie się skomplikowało, a wiele planów roztrzaskało się w sposób zupełnie nagły i absurdalny. Czuję się głupio pisząc to - w końcu w świecie modowych blogów powinno być optymistycznie i kolorowo! Nie można się chwalić złym losem, trzeba raczej pewnym krokiem iść na kolejne zakupy i realizować nowe, wspaniałe "projekty". A może właśnie dla takich życiowych fikcji jest taki blog? Tak więc go potraktujmy, niech będzie naszym monidłem i upiększającym sklepowym lustrem! Luty to czas raczkowania nowego sezonu: w sklepach przeważają wiosenne kolekcje, Paryż odkrył już karty najnowszego Haute Couture, a w Nowym Jorku zaczyna się właśnie pierwszy z tygodni jesiennej mody. Okres wyprzedażowy już prawie zakończony - tu z dumą stwierdzam, że pierwszy raz w życiu udało mi podejść do sprawy racjonalnie. Zamiast pakować do szafy kolejne reklamówki z przecenionymi swetrami, jeansami i t-shirtami, które byłyby po prostu sobowtórami tego wszystkiego, co z tej szafy co sezon wyrzucam do kosza na używaną odzież, postanowiłam kupić minimalną ilość rzeczy wartościowych. W ten sposób do mojej prywatnej kolekcji dołączył skórzany płaszcz z Zary (jedna z tych rzeczy, którą kupuje się na lata), wygodna skórzana torebka w modnym cielistym beżu oraz dwie pary butów: szalone botki z kolorowego zamszu oraz czółenka na platformie, z których jestem wyjątkowo dumna, bo sygnowane są nazwiskiem samej Jil Sander, królowej europejskiego minimalizmu. Ten ostatni zakup przekonał mnie, że warto zaglądać do warszawskiego TK Maxx-a: w tym sklepie naprawdę można upolować coś niesamowitego. Ludowa mądrość mówi, że bez metki nie ma podnietki - i taka też jest prawda (jak powiada wróżbita Maciej ;))) Te jedne "żilsandery" zaspokoiły mój modowy apetet na przynajmniej kilka tygodni - satysfakcja z takich zakupów jest zupełnie wyjątkowa: wreszcie ma się coś z tego laminowanego świata "wielkich projektantów", coś, co mogło się wydawać nieosiągalne, nieracjonalne, iluzoryczne. A gdy zestawia się własnego Kenzo, czy własnego Daksa z własnymi butami Jil Sander to świat staje się mimo wszystko troszkę lepszy: panuje w nim ład i harmonia... mimo wszystko. No cóż: gdy zastanowić się nad światem modowych "rzeczy", nie sposób nie zgubić się w bezmiarze infantylnych doświadczeń... Nic dziwnego, że archetypem modowego zachowania jest dziecinne buszowanie w maminej szafie. A teraz: w świat!

Mój blog przemilczał wiosenne pokazy Haute Couture? Niebywałe. Myślę jednak że nikt nie nazwałby tych pokazów wyjątkowymi, może z wyjątkiem określenia "wyjątkowo nudne". Coś musi być w tej natrętnej myśli: haute couture skończyło się wraz z domem mody Christiana Lacroix, teraz nie ma już na co czekać. Armani zafundował nam kolekcję strojów w sam raz dla Wielkiego Elektronika: wszystko niemożliwie lśniło, a metalizowanym tkaninom nie było końca. Myślę jednak, że wspaniałe czasy takiej mody odeszły wraz z końcem triumfów Rabanne'a i Muglera. To, co bawiło jeszcze w doskonałym teledysku George'a Michaela Too Funky (teledysk ma prawie 20 lat!) jako groteskowy, odrealniony świat mody, jest zupełnie papkowate w wykonaniu współczesnych popowych piosenkarek, które mają tyle uroku i charyzmy, co masowo wytwarzane różowe kiełbaski prężące się na półce w sklepie mięsnym. A przecież to takie właśnie osoby są głównymi nosicielkami tzw. kontrowersyjnych kreacji. Nie chodzi mi nawet o to, że sama ta moda jest zła: po prostu użytek z niej robiony jest w tak fatalnym guście, że z niedowierzaniem porównuje się ubrania z wybiegu oraz ubrania na tzw. celebrytach. Nota bene, taki szok porównawczy (choć w trochę innej skali) pojawił się u mnie również podczas oglądania zdjęć z gali Złotych Globów - jak się okazuje moda nie zawsze znosi próbę noszenia, bo jak uwierzyć, że to i to jest jedną i tą samą sukienką? Natomiast Armani po prostu mnie rozśmieszył, choć z jego Haute Couture wynieść można jedną ważną lekcję: metalizowane materie będą jednym z hitów tej wiosny.

Prognozę tę potwierdza Lagerfeld, który w swej raczej rutynowej kolekcji Haute Couture szanelowskie garsonki połączył z cekinowymi spodniami i zręcznie zestawił tradycyjną wełnę boucle z metalicznymi wyłogami i lamówkami, a koronki połączył z błyszczącymi brokatami i lureksowym haftem. Ta kolekcja wydaje mi się wyjątkowo casualowa jak na kolekcję HC, a sam pomysł Lagerfelda jest kolejnym współczesnym nawiązaniem do czasów Diagilewa i Baletów Rosyjskich - to się nazywa nieustający wpływ na modę!!!

Kolekcje HC Valentino i Givenchy okazały się rozczarowaniem: były po prostu nudne. Podczas gdy kolekcja Valentino jest niezwykle poprawna i elegancka (żeby nie powiedzieć rutynowa), to nowy pomysł Riccardo Tisci jest dla mnie cokolwiek niezrozumiały. Projektant zainspirował się sztuką japońską: rezultatem są przepiękne suknie i troszkę mniej piękne rogo-chełmy na głowach modelek - być może jestem zbyt leniwa, żeby przeanalizować tę historię (choć wciągnięty jest w nią również mój ukochany śpiewak Antony z Antony and the Johnsons), jednak na chwilę obecnę nie rozumiem tych ekstrawagancji. Rutynową kolekcję sukien pokazał jak zwykle Elie Saab, natomiast Galliano również dość rutynowo zajął się historycznymi rysunkami, które dla Diora w czasach powojennych tworzył słynny, czy raczej ikoniczny, ilustrator Rene Gruau. Kolekcja Diora jest piękna, choć nie zaskakuje. Galliano bawiąc się gradientami oddaje siłę nacisku ołówka, tkaniny noszą desenie charakterystycznych kresek, szkicowanych tylko częściowo faktur. Sam pomysł stworzenia kolekcji na podstawie ilustracji innych kolekcji jest wyjątkowo ciekawy: dla badaczy mody ta wolta nosi znamiona intelektualnej podniety najlepszego sortu ;-) A co ta kolekcja daje laikom? Myślę, że szczęście z obcowania z nostalgicznym pięknem - moim zdaniem właśnie taka jest obecna funkcja Haute Couture i Galliano właściwie jako jedyny wywiązał się z zadania w sposób celujący! Do tego te zupełnie niedzisiejsze makijaże i pozy modelek, wspaniała scenografia jak z obrazu Chirico... Wiele osób to z pewnością irytuje, ale w wydaniu Galliano dla Diora dla mnie jest zupełnie doskonałe - delikatnie ironiczne, a przede wszystkim zachwycające...


Jednak najciekawszą kolekcję HC na sezon wiosenny pokazał Jean Paul Gaultier. Projektant jak zwykle konsekwetnie bazował na modzie punkowo-rockowej oraz androgynicznej stylistyce. Repertuar Gaultiera był właściwie taki sam jak zawsze: męskie garnitury obnażające gorsety, skórzane spódnice, kabaretki, a na głowach irokezy. O wyjątkowości tego pokazu świadczy jednak forma: modelki wchodziły na wybieg z numerami w ręku - każdemu numerowi przypisany był tytuł (nawiązujący do piosenek The Clash, ale również do Baudelaire'a) oraz krótki opis, odczytywany przez doskonale znany głos Catherine Deneuve. Pokazowi w tym czasie nie towarzyszyła muzyka. To zupełnie niesamowity pomysł, a każdy czytelnik klasycznego "Systemu mody" Barthesa miał w czasie lektury tego pokazu ciarki na plecach ;-) Ubiory dyskursywne i ubiory realne zostały ustawione w jednym rzędzie, a insynuacja dotycząca ich statusów semiotycznych zaszumiała w głowie jak najlepszy szampan. Na koniec szalony kankan i zupełnie serdeczne uśmiechy. Za to kocham Gaultiera - mam nadzieję, że wy też. A jutro wyruszamy do Nowego Jorku!

4 komentarze:

Unknown pisze...

No, nareszcie się pojawiłaś:)
Nieskomplikowany świat fikcji, wolą chyba nieskomplikowane osoby, ja tam wolę prawdę i szczyptę dramatu...nawet w modzie;)
Sukienkowa interpretacja sławnej bluzki Gaultiera - rewelacja!

agatiszka pisze...

Ten post powinien zmienić tytuł na: "Rutyna pomiędzy sezonami" :)

Unknown pisze...

dla mnie HC jest wciąż żywe i cieszę się że wróciło może nie w swej pierwotnej formie ale kto wie może kolejne pokazy HC będą znów fascynować i zapierać dech jak dawniej...

Trendsetterka pisze...

wow ale sie rozpisałaś ; )
miło że wróciłaś ; D