poniedziałek, 6 grudnia 2010

Zima i jesień

"Winter kept us warm, covering Earth in forgetful snow" - te słynne słowa Eliota same przychodzą na myśl przy każdej inspekcji świata za oknem. Jest zima, a zimowy czas posiada swoje osobliwości: niby jest go bardzo wiele, niemiłosiernie się dłuży, ale potem nagle ulega zakłóceniu, kurczy się jak wyprany w wysokiej temperaturze sweter. Za chwilę święta, Nowy Rok, a potem już z górki, dzień się wydłuża. Natomiast 10. lutego (czyli już za 2 miesiące!) w Nowym Jorku rozpoczyna się sezon pokazów na kolejną zimę. A przed zimą oczywiście występuje w przyrodzie jesień i w związku z tym obecnie serwisy modowe zapełniają się już fotografiami kolekcji Pre-fall. Za chwileczkę napiszę o pierwszych nowinkach, najpierw jednak jeszcze trochę zimowych rzeczy z tego sezonu.

Zima jak zwykle skłoniła mnie do zintensyfikowania lektury: przez ostatnie dni przeczytałam m.in. ciekawą książkę, którą poleciła nasza komentatorka, autorka bloga dla pożeraczy książek, Buksy. Mowa tu o powieści Lindy Grant pt. "The Clothes on Their Backs". Powieść ta faktycznie jest bardzo dobra, napisana wyśmienitą angielszczyzną (autorka znalazła się z tą powieścią na shortlist Nagrody Bookera za rok 2008), czyta się wyjątkowo przyjemnie. Sama tematyka, wpisująca się w szerszy kontekst rewizjonistyczny względem multikulturalizmu, jest obecnie wyjątkowo aktualna, a wątek samookreślenia i odnajdywania wypartych żydowskich korzeni - w literaturze łatwy do zbanalizowania (niestety autorka też częściowo nie oparła się tej pokusie) - jest tu potraktowany dość nowatorsko, powiedziałabym: na opak. Powieść jest pełna retrospekcji, ale jej właściwa akcja toczy się w Londynie lat 70tych, kiedy ruchy neofaszystowskie i kryzys ekonomiczny doprowadzały do radykalnych zachowań społecznych, ulicznego terroru. Bohaterką powieści jest urodzona po wojnie w Anglii córka żydowskich emigrantów z Budapesztu, wychowywana na rdzenną Angielkę, która dopiero po studiach odkrywa uwikłanie swej rodziny w burzliwą historię europejskich Żydów. Osią jej samoodkrywania jest przemilczana przez rodziców barwna postać wujka, legendarnego londyńskiego alfonsa i kamienicznika, a jednocześnie ofiary nazistowskich zbrodni. Bohaterka Grant staje się jego pomocnicą w pisaniu autobiografii, a jednocześnie ofiarą jego neuroz, towarzyszką ostatnich dni. Postaci opisywane przez Grant są z jednej strony bogate psychologicznie, z drugiej funkcjonują na zasadzie jakiegoś niekończącego się sztafażu. Składają się z ubrań, dodatków, schodzonych butów, założonych na bakier kapeluszy. Ich tożsamość opiera się na każdorazowym wyborze stylizacji, wejściu w rolę, jaką w formie gotowej oferuje strój. Autorka z prawdziwą maestrią stosuje tę technikę budowania postaci, a uniwersum powieści zapełniają osobliwi dostawcy ciuchów, czyli tożsamości: stary Polak, właściciel londyńskiego lumpeksu, który ciągle ma na sobie co najmniej kilka warstw płaszczy i marynarek, a którego gazetowe zawiniątka, zawiązane sznurkiem, zawierają stare żakiety Chanel Paris; ekscentryczna sąsiadka prowadząca nocny tryb życia, która w tobołkach nosi ze sobą gałgany, stare koronki i krepdeszyn; przesadnie zadbana Murzynka, która kopertowe sukienki z jedwabnego dżerseju rozdysponowuje jak wróżka nowe wcielenia. To piękna i niezwykła powieść - polecam jako świetny prezent pod choinkę, choć lojalnie ostrzegam, że nie jest to "simplified English" ;-). Bardzo mi się podoba strategia narracyjna Grant: ciągła zabawa dramatem i powierzchnią. Jeśli uwielbiacie ciuchy i obserwowanie ludzi na ulicy, jest to zdecydowanie ksiażka dla was.

Przez ostatnie dni przeczytałam też wreszcie książkę "Vintage Fashion", która leży u mnie na półce od bardzo wielu miesięcy. Do tej pory zadowalałam się wertowaniem przepięknych ilustracji: fotografie obejmują zarówno historyczne archiwa, jak i detale zachowanych w muzeach stroju eksponatów, którym trudno odmówić miana prawdziwej sztuki. Autorki przyjęły porządek chronologiczy i poprzez dekady uczą odróżniać autentyczną odzież vintage od nowszych imitacji, instruują, jak dbać o ubrania z przeszłości, jak je zestawiać, które fasony pasują do określonych sylwetek. Przede wszystkim, książka jest genialnym źródłem informacji na temat tych mniej znanych wielkich projektantów oraz kopalnią inspiracji, anegdot, sekretów kroju odzieży haute couture. Okazuje się np., że przed wojną cekiny wykonywane były z żelatyny, a pranie takich zabytkowych kreacji w wodzie może skończyć się dosłownym rozpuszczeniem bezcennych aplikacji ;) Z książki również dowiecie się, która projektantka tak naprawdę wymyśliła popularne obecnie bluzki i swetery z iluzją kokardy na dekolcie, dlaczego w latach powojennych marynarki i spodnie straciły mankiety i w którym filmie wystąpił sklep Comme des Garcons. Naprawdę - świetny prezent gwiazdkowy, książka, która nigdy się nie nudzi. Jak mogłam jej wcześniej nie przeczytać?! ;-) W planach mam już nową książkę o krawiectwie couture: polecam wszystkim molom książkowym zakupy przez e-bay, książki przychodzą szybciej niż z Polski ;)

A teraz troszkę mody z wybiegów! Zima tak mnie rozleniwiła, że nie chce mi się już wracać do wiosennych pokazów, od razu przejdziemy do Pre-fall. Nowa kolekcja Rag&Bone jest świeża i wyjątkowo "niezależna". Dominuje miejski minimalizm w dość nonszalanckim, sportowym wydaniu. Królują drapowane lekko tuniki w szarościach, bieli i granacie oraz spódnice o niebezpiecznej długości do pół łydki lub maxi z seksownym rozcięciem na boku. Do wszystkiego nieśmiertelne ramoneski lub kamizele z kieszeniami typu cargo. No i deseń w paski: tym razem drobne i wąskie lub bawiące się przeźroczystościami. Bardzo miła kolekcja, bez zadęcia. Po wizycie w Łodzi już teraz wiem, że tego najbardziej brakuje polskiej modzie: takich właśnie prostych kolekcji dla prawdziwych, młodych kobiet. Kochani projektanci, zamknijcie swoje satyny głęboko w pawlaczach!!!!

Świetne wrażenie zrobiła na mnie nowa kolekcja Pringle. Projektantka marki, Clare Waight Keller zainspirowała się zdjęciami z początku lat 60tych i starymi kolekcjami Pringle. Wyszła świeża, wspaniała kolekcja w beżach, subtelnych melanżach i szarościach, osłodzona tylko odrobiną rudości, śliwki i szmaragdu. Projektanta świetnie formuje sylwetkę, wydłuża ją optycznie dzięki przykrótkim spodniom i wykończonym kożuszkiem botkom. Często naśladuje charakterystyczną dla lat 60tych linię trapezu lub A. Świetne dzianiny, wygodne spódnice z dużą kontrafałdą z przodu, naszywane kieszenie z dużymi patkami, ozdoby z futra - ta kolekcja jest po prostu trafiona w 10tkę. Świetna również na tę zimę!!! Inspirowanie się w codziennych stylizacjach bardzo wskazane ;-)


Bardzo ładnie wygląda również kolekcja Elie Tahari. Kolorystyka mnie wprost oczarowała i przy co drugim zdjęciu patrzyłam zachwycona na tak odważne kolory, zestawione w tak dobry sposób. Czerwienie i fiolety, żółty i miodowy, mieszanka różnych odcieni grafitu - oto koronny dowód, że odzież typu "office" nie musi być nudna. Ja sama w tej chwili zachorowałam już na złote rękawiczki, zestawione z szarym kardiganem i prostymi spodniami: obłędny pomysł. W kolekcji również nietypowe dla tej marki stroje wieczorowe.


I wreszcie Michael Kors, który serwuje swój typowy miejski look: proste sukienki, długie płaszcze, marynarki. Sporo mocnych kolorów: od rażącego wprost kobaltu po głęboką czerwień. Na koniec posągowe suknie w greckim stylu. I co tu więcej mówić... Kors to Kors ;-) Szanujcie swoje czerwone płaszcze: będą modne również za rok!