piątek, 26 marca 2010

Paryż Jesień-Zima 2010/11 6

Święta za pasem i czas najwyższy uporać się z paryskimi pokazami. Najpierw jednak polecę wam gorąco najnowszą (i słusznie głośną!) wystawę w Zachęcie. "Płeć? Sprawdzam!" to pierwsza od całkiem dawna wystawa w naszym wspaniałym stołecznym mieście, o której mogę powiedzieć, że robi piorunujące wrażenie. Kuratorka Bojana Pejić odwaliła kawał wspaniałej roboty, we współpracy z teoretykami komponując wspaniały przekrój wschodnioeuropejskiej sztuki "płci" z ostatnich - bagatela - 50 lat! Prace artystów o niejednokrotnie dość abstrakcyjnych nazwiskach ułożone są w bloki tematyczne, co znacznie ułatwia przemieszczanie się po wystawie. Co więcej - i to jakże miłe novum w Warszawie! - komentarz kuratorsko-ekspercki, który towarzyszy poszczególnym pracom, nie zdołał - o wreszcie! - ich zdominować, a publiczności nie zasypano stosem rutyny teoretycznej. Oczywiście dostarcza nam się kontekstu i niezbędnego minimum informacyjnego, ale - ja przynajmniej tak tę wystawę odebrałam - widz czuje się wolny. No i niezwykle tego wszystkiego dużo (ponad 400 prac)! Na wystawie właściwie spokojnie można spędzić dwa popołudnia, a i tak chyba nie zdąży się wszystkiego obejrzeć (jest sporo projekcji wideo). Myślę, że na wszystkich odwiedzających kolosalne wrażenie robi praca Tanji Ostojić pt. "Looking for a Husband with an EU Passport": dla mnie to szokujące świadectwo artystycznego zaangażowania, no i absurdu internetu. Są też świetne prace polskie: Katarzyny Kozyry, Zofii Kulik (uwielbiam!), Alicji Żebrowskiej (jej praca z pochwą w roli głównej zapewne przejdzie znowu do rynsztokowej anegdoty). Ja osobiście oczarowana zostałam przez wspaniałe nagranie performance'u rosyjskiej artystki Eleny Kovyliny. Autorka (trzeba przyznać, że niezwykle urodziwa), ubrana w mundur i frenetycznie przypinająca sobie do piersi nowe ordery, tańczy z osobami z publiczności, pijąc "po męsku" wódkę za wódką i rzucając "całkiem po męsku" kieliszkami. Pod koniec pięciominutowego tańca zaczyna się zataczać - no cóż, trzeba przyznać, że całkiem po męsku. Do tańca śpiewa wspaniała Marlene Dietrich, i to moje ukochane utwory m.in. Nimm dich in Acht vor blonden Frauen. Ta gra płcią wydawała mi się niezwykle adekwatna. Aż tu nagle stanął naprzeciw mnie pan cieć i się wgapia w moje cudowne oblicze ;-D z tymi słowy: "Też mi. Nawaliła się i pokazuje!". Zaczęłam mu tłumaczyć, że to jest wyśmienite, ale sarknął coś "e tam" i całkiem po męsku poszedł obrażony do swojego kąta. I to jakie miał stanowisko - pod gigantycznym neonem! Polecam wam tę wystawę naprawdę - wychodzi się z Zachęty z lekko przesuniętym oglądem. A jeśli jest jeszcze taka sztuka, która ogląd nam przesuwa, to w świecie nie jest tak całkowicie źle...

No a teraz. Ten cholerny Paryż. Pozwólcie, że ucieknę się do pewnego wybiegu (sic!). Teraz przejedziemy przez wszystko, co może najciekawsze nie jest, ale co trzeba omówić gwoli przyzwoitości. A na koniec zbierzemy resztki tej ładnej pianki, którą można było w Paryżu zobaczyć. No to może zaczniemy od Lanvin. W tym sezonie biurowe wojowniczki Albera Elbaza jakoś nie przypadły mi do gustu. Wiem wiem - bez wątpienia brak mi rafinady, ale naprawdę ja już chyba jestem zmęczona modą. Ta armia wielkich ramion, architektonicznych cięć, etnicznej biżuterii i czarnych peruk po prostu mnie przygnębiła. Jedno jest pewne: w przyszłym sezonie jesiennym niezbędnym dodatkiem będą pióra marabuta, i to - na butach! Mogę przystać: to piękna kolekcja, ale dlaczego jest tak przytłaczająca???


Inne wojowniczki mamy w autorskiej kolekcji Galliano. Właściwie są to raczej baśniowe nomadki. Ale mają też pióra marabuta, byłyby "in" również w mieście. Ta kolekcja zapewne zapisze się (niekoniecznie złotymi zgłoskami) w historii inspiracji folklorystycznych w modzie. Dla mnie to jest jednak trochę za dużo... Obawiam się, że najlepiej w tych eklektycznych ciuchach wyglądał sam Galliano ;-)

To jeszcze nie koniec etnicznych koktajli! Oto Jean Paul Gaultier szerokim gestem włącza do swojej jesiennej kolekcji motywy ludowe, i to chyba z całego świata. Dosłownie groch z kapustą - Afryka połączona z Meksykiem, Peru z carską Rosją, Chiny z Ruchem Oporu i norweskim ślaczkiem. No, no. Szalenie to wszystko kolorowe, ale obawiam się, że ta wersja kuchni fusion wywołuje u mnie lekką niestrawność. Wolałabym więcej jakiegoś ściśle zarysowanego pomysłu, niż taką mieszankę wszystkiego ze wszystkim. Ale macie - inspiracja w łączeniu określonych części garderoby na pewno jest to ogromna!


Co pokazuje Gaultier u Hermesa? Nieco komiksowa wojowniczka w skórach i meloniku. Rzeźnie całej Francji musiały dostarczać skór do uszycia tej kolekcji... Zaś krawiectwo jest iście męskie - dominują garnitury, kamizelki, płaszcze. Próżno tu szukać miękkich kobiecych fasonów - zapinamy się na ostatni guzik i w iście angielskim stylu ruszamy na miasto. Nudnawo, ale bez wątpienia mamy tu "bold fashion statement". Troszkę mi się kojarzy z wiosenną kolekcją Paul Smith, tyle że tamta była bajecznie barwna...


Ha! Jeśli myśleliście, że Lagerfeld to tylko futrzane niedźwiadki, to znaczy, że jeszcze nie widzieliście jego autorskiej kolekcji w ramach marki "Karl Lagerfeld". Ewidentnie w świecie Karla lata 80te jeszcze nie minęły: dominuje skóra, lateks, cekiny... no i duet czerń/biel oczywiście. Karl zmienił płeć i cudownie się rozmnożył: powstało z niego aż 40 wystylizowanych na Lagerfelda dziewcząt. Projektant twierdzi, że jest to wspaniałe i nowoczesne, jednak ja tu widzę jedynie atrakcje dla osób z sentymentem oglądających się w przeszłość. Niniejszym moda na lateksowe legginsy zostaje przedłużona:

U Niny Ricci Peter Copping ostatecznie zastąpił Oliviera Theyskensa. Szkoda, bo lubiłam rozmarzony styl tego projektanta. Tak jak w kolekcji Prefall mamy zwrot w kierunku nowoczesnej klasyki. Tweedy, wełniane garsonki wcięte w pasie, obszerne płaszcze, futrzane wykończenia. I trochę romantyzmu w postaci cielistych kolorów, falbanek, strukturalnych kwiatów, koronki... Moim zdaniem ta kolekcja jest po prostu nudna i nijaka. Wiele rzeczy (jak te satynowo-koronkowe sukienki) było po prostu nieudanych, żeby nie powiedzieć tandetnych. Narobiłam sobie niepotrzebnie apetytu Prefallem - "to" jest stanowczo za mało jak na Nina Ricci...

Sonia Rykiel tym razem w wydaniu oversize. Kolekcję zdominowały dzianiny w neutralnych kolorach, ale były też serie tradycyjnych pasków, mocna czerwień i kobalt. Na głowach gigantyczne pompony. Przebojem tej kolekcji jest moim zdaniem łączenie półprzeźroczystych cielistych dzianin z jasnymi brązo-beżami. Nazwałabym to ekologicznym stylem miejskim. Poza tym - żadne chwyty marketingowe nie zmuszą mnie do piania peanów na cześć tego typu mody ;-) Po prostu - jest sobie styl Sonia Rykiel... No i na koniec pokazu prawdziwa inwazja marabutów - słowo daję, co za kurnik!

No a teraz przejdziemy do konkretów. Co wyrabiają Pier Paolo Piccioli i Maria Grazia Chiuri u Valentino? Czy wyparował im już z głów styl Avatara? Tu dobra wiadomość: tak. Zdecydowanie postawili na cieliste barwy, czerwień i czerń oraz charakterystyczne już dla stylu Valentino falbany ze skosu, które wieńczą kołnierze i wszelkie skrajne części sukienek oraz płaszczy. Z przyjemnością stwierdzam, że ta kolekcja mi się podoba i znowu, ciekawi mnie, co będzie później. Bo gdzie odejść od tych wszędobylskich falban, co zastąpi koronki w miłym beżu? No nie wiem - cieszmy się chwilą, bo Valentino się w tym sezonie broni! Natomiast ta czarna sukienka z kropkowanym wykończeniem jest wprost cudowna - o, marzę o czymś takim...

Riccardo Tisci poszedł w Bauhaus ;-D Ornament tym razem występuje w formie graficznej, zaskakująco mało riuszek, falbanek i kryz... Jest zaskakująco prosto jak na Tisci. A inspirował się sportem (ukłon w stronę Ghesquiere'a?) - narciarskie niedopięte spodnie ze sterczącymi ekspresami, norweskie wzory, a przede wszystkim brak tu tego barokowego przepychu konstrukcji, który już stawał się męczący w kolekcjach Givenchy. No i te rękawiczki - to nazywam full wypas ;D


Yves Saint Laurent. Stefano Pilati na fali wielkiej paryskiej wystawy retrospektywnej swego mistrza pokazał sporo stylu typowego dla dawnych kolekcji YSL. Jest dość tajemniczo, a przede wszystkim niezwykle kobieco. Może nawet perwersyjnie, bo oto kolekcja najwyraźniej inspirowana jest stylem zakonnym: czarno-białe kreacje o dość rygorystycznym kroju (ach te piękne bufiaste rękawy bluzek i miękkie podkroje szyi), zdobione wyłącznie gigantycznymi złotymi łańcuchami... nietrudno tu dopatrzyć się zabawy w mniszki ;-) Ja oglądając to miałam moc skojarzeń z filmem Bunuela "Piękność dnia", do którego kostiumy zaprojektował YSL. Jest tam jedna wspaniała scena na schodach, gdzie główną rolę grają buty Catherine Deneuve... Jednak diabeł (!) kryje się w szczegółach: czarne wełny okazują się częściowo pokryte warstwą transparentnego plastiku, rękawiczki mają sekcje matu i lakieru, kobaltowe zamszowe buty mają fryzurki z końskiego włosia (czy to jest końskie włosie?!). Jest w tej kolekcji sporo z lat 70tych - grzeczne, prawie campusowe spódniczki, spodnie-szwedy z wysokim stanem, no i wieczorowe kreacje z satyny w bardzo wyrazistych barwach. I ta różowa narzutka - to już prawie biskupie. Styl Stefano Pilati ewoluuje - można sarkać, że robi się nudny. Mi jednak ta ewolucja odpowiada, i bardzo bym sobie życzyła, żeby sieciówki częściej kopiowały jego szlachetny, kobiecy styl.




w kolejnym poście wreszcie ostatni odcinek Paryża!

Brak komentarzy: