niedziela, 8 marca 2009

Paris, j'adore!

Coś ostatnio blog cierpi na pustki. I to w momencie, kiedy powinnam go zarzucać ochami i achami z Paryża. No cóż - tak bywa. Mam obecnie ważniejsze rzeczy na głowie, choć pokazy śledzę w miarę regularnie. Wszystkiego jest teraz bardzo dużo, zupełnie jak w brazylijskim serialu - i nagle Marek, z którym chciałabym być szczęśliwa jak najwiecej, jak najbardziej łapczywie... jak najbardziej teraz, bo to jest bardzo bardzo ważne. Dawno już nie rozmawiałam dokładnie całą noc - teraz powitałam świt, dawnego kompana, całkiem na chodzie, całkiem z chęcią: chodźmy na spacer, ale przecież jest tak straszliwie zimno.. Mam już zestaw zapamiętanych "Marków" - tłukących moje szklanki, stojących z papierosem, prawie podpalających butelkę z olejem, karmiących kaczki przy choince utopionej w kanałku, straszliwie się męczących przy myciu garów, szczęśliwych w moich okularach. Jednakowoż, zawsze musi być jakieś kurewskie "ale" - zawsze na trzy minuty radości musi przypadać trzydzieści przygnębienia. A przecież to nie ja powinnam dostawać baty, znam rząd ludzi, którzy na to zasłużyli - ja nie. Z Markiem mam jakieś chwile przejaśnienia - gdy o trzeciej w nocy tłumaczę mu, co biskup Berekeley miał na myśli, gdy napisał esse=percipi, dlaczego tak bardzo nie zgadzam się z "gdzie indziej" Heideggera, jak staszliwie ważny jest indywidualizm i opór wobec tego tumiwisizmu, który mnie otacza w ludzkich mózgach...tej masy gówna, która się w tych mózgach znajduje i która lubuje się babrać a masie gówna kultury popularnej, cytować ulubione reklamy i chodzić do kina na filmy, w których nie ma ani jednej wartościowej sekundy... gdy mówię mu z rozkoszą, czym w słowniku Barthesa naprawdę jest jouissance. A on wie o rzeczach, o których ja nigdy nie słyszałam, słucha jakichś przedziwacznych oper z baletami kwiatów, a co dla mnie najbardziej przerażające - bo tak mało znane ze strony mężczyzn - on jest szczery. Szczery jest on. To taka nowość dla mnie, mam szok poznawczy. Jest bardzo delikatny i szczery, kruchy - wcale nie jest zrobiony z plastiku.

Dziś za to dzień dekonstrukcji - kot obudził mnie o szóstej, rozbił filiżankę. Potem ja dostałam załamania nerwowego nad kanapą z Ikei, która od kupienia nie chce się składać. Jeśli jeszcze kiedyś usłyszę, że Ikea to easy living, to wybiję komuś zęby. Tym razem z kanapy wyleciała część materaca wielkości 160/60 - nie da się tego na powrót schować, teraz zagraca mi pokój. Znowu wpadłam w wir wyprzedażowych zakupów - dzisiaj w HM 4 topy z jesiennej kolekcji - po 10 zeta każdy. Przedtem kosztowały po 120 złotych. Przecenione o ponad 90%??? Kurde, czyli koszt produkcji to 50 groszy???? Jeden przepiękny, z limitowanej serii - koralowy i asymetryczny z falbaną na halce. Jeden dekonstrukcyjny, przypomina mi bluzkę Jelinek ze słynnego zdjęcia Ottinger z gorylem z Prateru. Do tego wielki giganyczny biały szalik za 5 złotych. Szalik za 5 złotych??? Taki piękny, wymarzony, biały jak owieczka w kieszonce małego Rudolfa, zmarłego synka Blooma? Nigdy już nic nie kupię po regularnej cenie. Wczoraj w Zarze - wymarzone cekinowe wdzianko - 29 zeta! Ja skonam, w końcu zaczęłam kupować ubrania dla Marka. Chyba jestem szopohilkiem. Przez bieganie po Powiślu nie mogłam iść w tym roku na manifę, choć w sumie bardziej odstraszył mnie śnieg niż obowiązki. Nigdy nie będzie ciepło - bardziej niż wszystko inne męczy mnie ta dziadowska zima, to chodzenie z kurtkami i szalikami, to męczące i straszne. Ten kraj zabija, jak zwykle od 30 lat. Mam górnolotne myśli - moje pokolenie dostało już nieźle w dupę za dziecięctwa, to teraz nam się jeszcze dokłada kryzys. Do tego zima. Tego już za wiele.

Dekonstrukcja. Czasem dziwi mnie, dlaczego ludzie tak lekką ręką rozdają to określenie. To niezwykle złożony termin. Pamiętam w pionierskich czasach na początku dekady - milion lat temu - chodziłam na seminarium z Dekonstrukcji w teorii literatury, chodziło 3 osoby! Nikt inny nie chciał. Wtedy przeczytałam kilka razy Barbarę Johnson Różnicę krytyczną i wiele esejów de Mana. To seminarium było jednym z ważniejszych - zresztą niewiele z tego rozumiałam wtedy, nie miałam styczności z filozofią, która przyszła dopiero później. Lubię to scholastyczne czytanie wiecznie na nowo - tego nauczyło mnie życie. Nie przeczytałam książki, jeśli czytałam ją tylko raz. Czytam ksiażki wielokrotnie, czasem dziesiątki razy - samo Jądro ciemności czytałam naście razy, Ulissesa - nie można czegoś przeczytać tylko raz. To brak szacunku. Książki, które się czyta tylko raz, nie są w ogóle warte uwagi. Tak bardzo mnie to przygnębia, że ludzie chodzą do Multipleksów, że czytają makulaturę, że na tę makulaturę niszczy się tak wiele drzew, że słuchają tak straszliwie podłej muzyki - ten stan mam zazwyczaj kilkanaście minut na tydzień, potem mi przechodzi, zaszywam się we własnych myślach. Gdy widzę Marka, jak wsłuchuje się w jakieś 15wieczne chóry i jest zadowolony, spełniony - trochę mnie to przeraża. Kompletnie odcięlibyśmy się od aktualności, przestałabym wiedzieć, kto to Doda - ale przecież tego właśnie pragnę, czyż nie? Całkowicie odrzucić to, co już tak bardzo skrzeczy. To najbardziej przerażający z postulatów życia jednostki - życia razem... jeszcze bardziej przerażający. Ale czy niewarto wyciągać ręki do otchłani?

Dziś rano oglądałam paryskie pokazy. Rei Kawakubo przeniosła mnie w inny świat. Natychmiast włączyłam "detail shots" i siedziałam oczarowana. Nie włączyłam ich po to, co mnie zazwyczaj przyciąga - piękne hafty i sztukaterie w couture, cudowne wykończenia u Galliano, Gaultiera czy McQueena. Włączyłam je po to, żeby oglądać szwy. Żeby patrzeć na konstrukcje, odstępstwa, szaleństwo i geniusz pracy z materiałem. Oto jest to inne mody, którą od miesiąca śledzę w pokazach z całego świata. Oto jest to wzruszenie, które mnie ogarnia, gdy myślę sobie, że moda jest najczystszym z dynamizmów obecnej sztuki. O, niech mnie kule biją, ta kolekcja jest naprawdę cudowna! Tak mnie zachwyciła na fali moich obecnych przemyśleń - mojego zdegustowania światem oraz tą immanencją, którą odnajduję odbitą w twarzach ludzi... w twarzach mężczyzn, których do tej pory spotykałam. Poświęcę dla niej resztę pokazów, które potem uzupełnię.

Ta kolekcja CDG całkowicie poświęcona jest kolorom jasnym - jakby na przekór sobie samej, oraz całej światowej tendencji - Rei Kawakubo postanowiła przemyśleć (yet again!) ubranie w jego mięsności, cielesności. Parada kreacji w zwiewnym cielistym tiulu przywodzi na myśl przyprószone pudrem peruki barokowe - zresztą modelki mają na sobie stylizowane różowe loki, pokryte kokonowatą tiulową apaszką... na której odmlowane są czerwonym brokatem frywolne, pulchniutkie usteczka. W samym tym geście podwojenia części ciała Kawakubo wydaje się niezrównanie atrakcyjna. Ubranie dodaje do ciała jeszcze jedną warstwę - dlaczego ma nie duplikować ciała samego???? Dlaczego strój w tym właśnie sensie nie ma być naśladowczy? Ta instancja fizjonomicznej mimesis kogoś, kto chce filozoficznie myśleć o modzie, przyprawia o chwilę cudownego uniesienia!


Kolejny sładnikiem takiego myślenia są buty - tym razem na prostych półbutach odmalowane są jakby dziecięcą ręką zarysy palców stopy. Taka deiksja - to tam jest! - przywodzi na myśl surrealistyczne obrazy Magritte'a. U Magritte'a to właśnie trompe l'oeil jest jednym z podstawowych modi operandi całej tej myślowej huśtawki. I znowu - tak jak już kiedyś pisałam - Kawakubo w sposób obligatoryjny wprowadza do konstrukji stroju myślenie. Już nie tylko jako dekonstrukcję - czyli pewne zasadnicze przebudowanie wobec katastrofy semiotycznej - ale po prostu jako ironię. To ironia - najważniejszy tryb retoryczny ponowczesności - gra tutaj pierwsze skrzypce. Dziwne jest to zaczepienie o barok - zagadnienie warte bardzo drobiazgowej analizy, która - jestem tego pewna! - przyniosłaby cudowne efekty. Ironia wpleciona w barok - very interesting!


W konsekwencji duplikacją objęta jest cała sylwetka - na płaszczach, pelerynach, a najpiękniej w tiulowej sukni! Duplikacja dotyczy zarysów mgławicowych postaci, ale także - i przede wszystkim - schematu konstrukcji odzieży... schematu tradycyjnego.




Powiem szczerze - ten rodzaj mody mnie wzrusza, mam w oczach łzy, gdy oglądam i poddaję analizie tego typu konstrukcje. Czytam w nich jak w ksiażce i jest to ten rodzaj radości, którą zaoferować człowiekowi może wyłącznie sztuka. A może sztuką jest to, co oferuje właśnie ten rodzaj radości? Bez wątpienia to jedna z najwybitniejszych kolekcji Kawakubo. Jeden z jej najciekawszych dialogów z samą sobą, ze współczesnością, z historią. Pokazywałam wiele razy pepitkę w kolekcjach jesiennych - oto jej wersja u Kawakubo:


Jak na dłoni widać, czy różni się jej kreatywność od ogólnego wyrobnictwa - ona to przetwarza, kroi to zupełnie inaczej, ma z tego radość, a nie tylko furmanki kasy. Ten piękny duszek teraz będzie długo gościł w moich myślach.

2 komentarze:

CityGirl pisze...

To jest wręcz niesamowite i absurdalnie zachwycające, jak płynnie potrafisz przejść od Joyce'a i Berkeleya do Rei Kawabuko i topów z H&M... Super! Pozdrawiam ;-)

Anonimowy pisze...

Się Pani ucieszy zapewne:

http://miasta.gazeta.pl/warszawa/1,95190,6377062,Morrissey_zagra_w_Warszawie_.html

:)