piątek, 25 września 2009

Londyn SS09-10 Post 2

Ufff, nie nadążam za to obfitością. Jeszcze nie skończyłam z Londynem, a na karku już Mediolan ;-) Ale szybko nadrabiam zaległości.
Najnowszy pokaz Aquascutum mówi wiele o obecnej sytuacji ekonomicznej w WB. Zamiast blasku świateł i wybiegu, showroom i skromna, krótka kolekcja. Ponoć do ostatniej chwili stała pod znakiem zapytania, bo firma teoretycznie zbankrutowała, a potem nagle przejął ją Jaeger. Oto i powrót do lat 30tych: długie suknie i militarne płaszcze w jasnych, neutralnych kolorach:

Nowa kolekcja Basso&Brooke ma w sobie ponoć coś z Koonsa. Nie wiem, nie wiem. Na pewno widać tu wyraźną inspirację sztuką współczesną. Projekty bardzo kolorowe, dość psychodeliczne wzornictwo. Ja ich wolałam w mniej figuratywnym wydaniu. Ale: znowu te szalone dekolty!

Christopher Bailey w Burberry jak zwykle w formie, choć niewiele tu nowego. Jego styl jest już chyba dość wypracowany: tworzy świetne miejskie ubrania. Uwielbiam te skarpetki w sandałach. Tym razem sporo błyskotek.

Cudownie kolorowa jest kolekcja Duro Olowu. Mieszanka wpływów kulturowych, wzorów, barw: oto cechy charakterystyczne tego projektanta z Portobello. Jest szaleńczo barwny i nie jest tandetny jak Matthew Williamson ;-)

Erdem też w świecie barw. Niektóre te sukienki wyglądają jak dziecięce wyrywanko-przyklejanki albo obrazy pointylistów. Ja jestem zachwycona. Niedawno kupiłam nawet w ty stylu buty, i to z Casadei, ale niestety to rozmiar 35. Ma ktoś może i chce takie?

Mój idol, Peter Jensen, tym razem w kolaboracji z Laurie Simmons: fotografie Simmons i projekty Jensena zostały przetworzone w dziwną całość (sic!). Sam styl trochę jak u Luelli: grzeczny i uczesany. Lata 50te! Jak zwykle u niego dość surrealistycznie potraktowane.

Nieźle namieszała w Londynie młoda projektantka Holly Fulton ze Szkocji. Ponoć zainspirował ją Wittgenstein w Nowym Jorku. Ale kolekcja jest świeża i ja na debiutantkę wprost wyśmienita. Najciekawsze połączenie etno i hi-tech. Niech mnie kule biją, jeśli wkrótce nie zagości w którymś wielkim przedsiębiorstwie modowym! Mówiąc językiem Wittgensteina: wszystkim cholernie polecam obejrzenie tej kolekcji w całości:

wtorek, 22 września 2009

Londyn SS09-10. Post 1

Oczywiście zawsze w związku z londyńskimi pokazami przebieram nogami, czekając na nowe pomysły Luelli. I cóż to? Luella spokorniała? Nie ma ani falbaniastej ciotki-klotki, ani czarownic w botkach... Jest za to kolekcja cukierkowa i pozornie wygładzona. Luella jednak przyzwyczaiła nas do przewrotnego myślenia o modzie. Jej elegancja jest nadmuchana niczym balon, a sama kolekcja ironiczna, wręcz pastiszowa. To zagranie podobne do jednej z przeszłych kolekcji Marca Jacobsa (tej z odwróconymi obcasami). Zresztą - Luella jest tu do niego nieco podobna, ale moim zdaniem nie zatraciła nic ze swego rozpoznawalnego stylu. Luella jak zwykle przerabia temat dziewczęcości. Tym razem bierze na warsztat pastelowe grzeczne kompleciki i sukienki w wielkie grochy. Poszerza biodra i staje się naprawdę elegancka. Luella na koktajl? To się sprzeda, przecież to jasne!

Christopher Kane tym razem udał się do krainy kuchennych kratek. Cenię tego projektanta za głębokie myślenie nad konstrukcją. Jego gorsetowe kroje to prawdziwa ekwilibrystka krawiecka, a sam pomysł połączenia kuchennej kratki i buduarowej siatki jest dla mnie zaskakujący i świeży.

Marios Schwab tym razem postawił na trójpolówkę. Ciało podzielił nie na tradycyjne dwie sekcje, ale na trzy. Dzięki warstwowości wydłużył sylwetkę. Wydaje mi się, że to dość eksperymentatorski pokaz. Jakby Schwab chciał udowodnić sobie i publiczności jakąś tezę, która nie do końca jest operatywna. Trudno powiedzieć, jakby to wyglądało na kobiecie poniżej 170 cm wzrostu. Jednak jego minimalistyczne zestawienia kolorystyczne robią duże wrażenie. A architektoniczny zamysł jest ciekawy jako próba redefinicji sylwetki. Mnie samej to się cholernie podoba i jest świetnym wyzwaniem dla amatorki krawiectwa. Natomiast wydaje mi się, że Jacobs już ten pomysł wyeksploatował tworząc swoje dziewczęta w kanotierach. Jednak Schwab jest o wiele bardziej minimalistyczny, to mu trzeba przyznać. W ogóle Schwab mi się podoba, bo podoba mi się ten typ mężczyzny, ale to już chyba nie ma za wiele wspólnego z pokazem :-D

Richard Nicoll to jeden z moich londyńskich faworytów. Jego opowieści o kobiecym ciele są wprost fascynujące. Tym razem w kolorystyce szarości, zgaszonego różu, zgaszonego błękitu i czerni,beżu i złota. Nicoll tym razem poszedł w etno, ale etno bardzo subtelnie rozumiane: duże wzory a la trybale i frędzle, wszystko na jedwabiu. Kapelusz typu "strzecha" i frędzlowe opaski na ramionach. Z drugiej strony, typowe dla niego gorsety i geometryczne cięcia. To całkiem zaskakujące zagranie: jakby Nicoll do swojego apriorycznego świata konstrukcji wprowadził nagle kulturę.

Viv, stara Viv. Podobno to nie Vivienne Westwood projektuje swoją Red Label. trzeba powiedzieć. że ktokolwiek za tym stoi świetnie sobie radzi z oddaniem stylu Westwood. Tradycyjne kroje, drapowania, faktury - łatwo rozpoznawalne i jak zwykle super. Wszystko mi się tu podoba i jak zwykle jestem zakochana. Szczególnie mi się podoba to połączenie marynarki w paski i spódnicy w grochy. Chcę tego spróbować, to genialne!

czwartek, 17 września 2009

Nowy Jork, SS09-10, post 6.

Urwanie głowy z tymi pokazami. Jeden dzień wypadłam z obiegu i co? Mam tu całe masy zaległości! Dramat. No cóż - jednak moja siostra jest ważniejsza od jakichkolwiek pokazów: gdy mnie odwiedza, poświęcam jej większą część uwagi. A teraz do Nowego Jorku!

Najpierw tu sobie weźmiemy na tapetę Francisco Costę, co to wyczynia różne cuda pod auspicjami marki Calvin Klein. Nie chodzi tylko o to, że cenię konsekwencję artystyczną, ale po prostu podziwiam Costę za to, jak broni się przed tymi wszystkimi pokusami. Wygibasy z tkaninami są kuszące, a on potrafi się ograniczyć, potrafi postawić kropkę w miejscu, gdzie jej trzeba. Jak piszą na stajlu, Costa złagodził swoje linie - nie są to już sukienki cięte jakby po linijce (zresztą, jak cudowne były te niebieskie jego!), teraz Costa gra z objętością. Wolumenu tkaninie nadają zagrania dla mnie w stylu Miyake: materiał skreszowany, amorficzny: jakby popruty sweter. W wszystkim jednak ten szlachetny minimalizm. Bardzo mi się podoba tye-dye w jego wersji. O - to ewenement na amerykańskiej scenie mody.

The working-class hero is something to be... Ta piosenka M. Faithfull przypomniałą mi się od razu, gdy zobaczyłam zajawkę pokazu Ralpha Laurena. Na scenę wkroczyły kaszkiety! Kaszkiet, przeze mnie zwany "leninówką", kojarzy się przede wszystkim z klasą robotniczą, mi także z osobistymi historiami (w ramach osobistego serialu "Misgivings, albo żałosna historia z łysiejącym fotografem..."). W modzie są dwie rzeczy: boy-friend jeans oraz styl lat 40tych. Lauren połączył te dwa trendy i zrobił coś, co ja lubię: modę. Po prostu porządnie uszyte ubrania. Lubię Costę za kreatywność, a Laurena lubię za konserwę! Tylko dziwi mnie, taka ilość dżinsu. Nie noszę dżinsowych kurtek - wyglądam w nim jak przybysz z Bułgarii. Ale takie spodnie to sobie chyba sprawię te boyfriendy...

A teraz wielka gwiazda młodego pokolenia, czyli 3.1 Phillip Lim. Lim zachwyca już od kilku sezonów swoimi nienagannie skrojonymi marynarkami i spodniami. No i Lim pokazuje to, co czego nas przyzwyczaił. Nienaganne marynarki, świetnie przemyślane szwy, pewna oszczędność stylistyczna, która oferuje dość nowoczesną elegancję. Tym razem Lim stawia na monochromatyczność: wyraziste czerwone, szare i czarne komplety robią duże wrażenie. Fajnie też wychodzą Limowi metalizowane kreacje - w ogóle: to jest czarodziejska kolekcja, miło patrzeć.

A co tam u Korsa? Troszkę to wygląda tak, jakby Michael Kors spóźniony załapał się na lata 80te i teraz za wszelką cenę próbuje je przystosować do nowego trendu na elegancję. Powiem tak: 63 numery nic jakoś przesadnie nie zachwyca. Ot tak:

Oscar de la Renta w tym sezonie prezentuje kolekcję dość chaotyczną. Jest tu trochę lat 40tych, trochę Carskiej rosji, mnóstwo przepychu i kapka safari YSL. Brakuje mi chyba przewodniego elementu, jednak powiedzieć trzeba, że jest to przepiękne. Takie stroje mogłaby założyć chyba tylko Charlotte York z Seksu w WM. Ale gdy patrzę na te koronki, to fakt - są cudne. Oscar de la Renta jest tutaj pomnikowy... cóż, wielcy mistrzowie ostali się już tylko w kilku egzemplarzach...

Peter Som tworzy wdzięczne stroje. Minimalizuje dół, akcentuje marynarkę. Projektuje śliczne sukienki z falbankami. Nazwałabym to dziewczęcą elegancją. W każdym razie: ten styl bardzo mi odpowiada. Som bierze tradycyjną sukienkę z szyfonu, tradycyjną szanelkę i tradycyjne pasy: robi z nich coś niezwykle oryginalnego, coś, co nie trąci ramotą stylu pin-up. Wydruk tej kolekcji chciałabym przypiąć do lodówki...

Duet Proenza Schouler tym razem po ciemniejszej stronie mocy. Powiedziałabym, że jest to kolekcja for the outgoing girl. Dominują ostre looki z wariacją na temat smokingu, krótkie wyraziste sukienki: ta zdobiona cekinami to mój faworyt.

Nie mogę, Marianne mnie dopadła:

środa, 16 września 2009

Nowy Jork, SS09-10, post 5

Panowie Badgley i Mischka są tak eleganccy, że trzeba ich chyba oglądać w sukience koktajlowej i szpilkach. Ta wielka moda - jak zaraz powie głos krytyka z jakiegoś Woga - ma być antidotum na kryzys. No cóż, może tak jest. Ale jeśli będzie aż tak dobra jak ta kolekcja BM, to koniunktura powróci. Brakuje mi tu tylko zadymionego baru z rattanowymi krzesełkami i przedwojnia... Pełen glamour, panie dzieju.

W swojej tańszej linii Marc Jacobs nie zaskakuje - raczej typowe dla niego zestawienia marynarek, t-shirtów i spódnic. Buty są oczywiście wymiatające. Czerwienie i granaty, kwieciste małe sukienki, żakiety spięte paskiem i... kokarda na głowie. Trochę jak Doda, co? Ten Jacobs jest w latach 90tych, których stał się synonimem. Ech, te grunge'owe kraty... Jeśli w modzie jest mieszanie różnych wzorów, to Jacobs pokazał, że jest w tym mistrzem:

Rodarte! Hhohoho, tu się dopiero dzieje. Lubię przedrzeźniać nazwę tej marki i mówić "rozdarte". To dobrze oddaje ducha kreacji amerykańskich sióstr: od słynnej sukni Keiry Knightley zawsze zastanawiam się, kto w tym dobrze wygląda. No cóż - rozdarte jest jeszcze bardziej niż zwykle! Tkaniny połączone są chaotycznie, jakby sklejone w dziwacznym asamblażu. Trybalny nastrój podsyca mgła na wybiegu i tatuaże na rękach modelek. Jednak o żadnej innej paradzie na amerykańskim wybiegu nie można z większą pewnością orzec, że to jest "kolekcja". To spójne i metodyczne w swoim szaleństwie. Tylko, że dziwne... Mogę myśleć o autonomiczności stroju w kolekcji zasadzie jego przynależności...), mogę zastanawiać się, jak będzie wyglądał wyzwolony z okowów tego show... choć nie do końca sobie to wyobrażam, ale już czekam na amerykańskie gwiazdy w tych strojach!

Narciso Rodriguez nie jest już tak geometryczny i konstrukcyjny w tym sezonie, nawet on spotulniał. Jeśli on ma falbanki, to coś się dzieje ze światem! W typowych dla niego minimalistycznych projektach dominuje ciekawa linia... jakby to nazwać... coś w stylu kwiatu naparstnicy! Pięknie wygląda na figurach modelek - nadając sylwetce dynamiki wprost architektonicznej. Narciso jest genialnym projektantem: jego konsekwencja w pewnej filozofii ubioru świadczy o ciekawej wizji tworzenia ubioru.

Bardzo mi się podoba krótka i wyrazista kolekcja Very Wang. Wang stawia na klasyki: małą czarną, smoking, kombinezon wieczorowy i czerń oraz kolory cieliste. Minimalistyczne suknie zestawione z gigantyczną biżuterią są tak nowoczesne w duchu, że aż mnie zatkało. Po prostu jest to jeden z najlepszych pokazów do tej pory. Wang jest jakby modo-szczelna: nie potrzeba jej głupich ćwieków i skóry, żeby powiedzieć coś bardzo mocno. I'm in love...

I na koniec wesoła kolekcja Mulberry. Nie ma to jak gofrowane włosy i jeans. To chyba Betsey Johnson w wersji lajt. O, jak ja lubię takie bzdurki. A teraz zamykam oczy i marzę o tej ostatniej sukience z kokardami na ramionach. Może skopiować?

wtorek, 15 września 2009

Nowy Jork, SS09-10, Part 4

Oczywiście zaczynam od Posena. A ten! O mój boże! Posen porzucił zwiewne kiecki? Tym razem postawił na konstrukcję, przypominającą nieco eksperymenty Courreges'a i w ogóle lata 60te. Graficzne krótkie sukienki, przeźroczyste płaszcze, geometryczne rozcięcia - do tego surrealistyczne metalowe ozdoby: ręce, usta... O jego dawnych poczynaniach mówią chyba tylko kokardy pod szyją i odrobinką piór marabuta. Te fluorescencyjne kolory, te widoczne przeszycia - well, niezły szok jak na Posena, ale fajnie, że się rozwija! Ta ostatnia suknia dużo mówi o trendach przyszłego sezonu - cekinów ma być dużo i mają być wielobarwne!

A teraz Jacobs. Oczywiście myślałam, że Marc Jacobs już mnie setnie znudził sobą, bo jego małe szoki mają w sobie tyle charakteru, że w końcu chce się je przełączyć na inny kanał, zmienić płytę. Skądże znowu, Jacobs pokazał w Nowym Jorku, że jest na topie i nikt go stamtąd nie strąci. Cóż to był za dziwny świat, który Jacobs stworzył tym razem, po swoich cudownych damulkach w spłaszczonych kanotierach? Teatr. Bielone twarze, dodające objętości falbanki, kryzy, bufki, tiule i ażury. Fryzury na cebulę i jumpsuity, które tym razem przypominają stroje teatralnych trefnisiów. Well, ten facet może zrobić w modzie wszystko. Jestem pod wrażeniem, choć jego "show" wymaga chyba drugiego i trzeciego wglądu - jest trudny w odbiorze. Ale najlepsza jest jego wersja marynarki - zamiast ćwieków: falbanki, tysiące falbanek! I ta wspaniała militarna marynarka z falbaniastą spódniczką, te szarawary i rajtasy - o, umarłam...

poniedziałek, 14 września 2009

Nowy Jork SS09-10, Part 3

If I give my heart to you, will you handle it with care? - z mojego głośnika dobiega słodki głos Doris Day. To chyba idealna muzyka do oglądania wiosennych pokazów: niektóre są naprawdę czarujące. Swoją drogą, nie wiem, jak można przeżyć miesiąc bez słuchania choć przez chwilę głosu D. Day - jest jak balsam. Ostatnio też działa tak na mnie nowe odkrycie retro: Eydie Gorme. Wykonuje September Song, w wielkim stylu... ma cudownie naiwną barwę głosu. Ach te dawne dobre czasy! Tę samą inkantację tetryków: "Ach te dawne dobre czasy!" zdaje się wypowiadać Behnaz Sarafpour w formie swej najnowszej kolekcji. Ponoć projektantka zainspirowała się słynnym zdjęciem Steichena - portretem Glorii Swanson, ukrytym za woalką z gipiurowej koronki. Wow - może faktycznie przypomina to niedawne dokonania Pani Prady, ale jakże piękne są te stroje, te koroneczki, te kokardki. Bez pradowego hardcoru, za to z pokorą. Very nice, I like. Jest cudnie. Samo słowo Steichen wystarczy, żeby przyciągnąć miłośników pięknych starych czasów. Ja się przyłączam do tej paczki...

Derek Lam zafundował niezłe kolorystyczne fajerwerki. Zamiast brzydkiej kombinacji turkusu z brązem, pokazał połączenie miodowego i szmaragdu. Czyż nie jest to bajkowe? Powiało elegancją w stylu dawnego glamour. Choć jest tu bardzo krótko, to stroje nie są wyzywające, raczej właśnie niezwykle szykowne. Ciekawie Lam przepracował tradycyjną tematykę czerni i bieli. No i te buty! Kurde, buty woźnej śnią mi się po nocach od roku, ale jeszcze nie spotkałam stabilnych. Są jedne takie w salonie Sisley w Tarasach - są po prostu cudowne! Ale... dzieli mnie od nich moje wysokie podbicie i ich wysoka cena, która w końcu nie jest taka ogromna, ale 300 złotych na sandały przed zimą? Forget it. No i teraz już widać, koniecznie trzeba nabyć okulary policjanty - hmmm, tylko dlaczego w takich goglach wyglądasz jak lanser najgorszego sortu?

Hohoho, Diane zaszalała. Oglądałam o niej ostatnio program dokumentalny na moim ulubionym kanale WFC (wtedy miałam dostęp do telewizora!) i zachwyciła mnie... jej historia. To cholernie mądra, fajna i godna naśladowania kobieta. I love Diane, wynalazczynię wrap dress. Na ten sezon boginki w zwierzęcych printach. Bardzo dużo wzorów Diane każe na siebie założyć. Do tego złote buty i dużo fluo-bransoletek. Wow, toż zawrotu głowy można dostać! Dużo tu inspiracji latami 70tymi.

U Lela Rose też świetne zabawy kolorem, tym razem litym kolorem, bez nadruków. Bardzo streetowa kolekcja, choć suknie wieczorowe godne Marchesy. Coraz bardziej podoba mi się połączenie żółtego z niebieskim - tzn. tych odcieni. Czy prawdziwą sztuką nie jest łączenie właśnie tych odpowiednich odcieni? W prawdziwym życiu jest to naprawdę trudne!

Rachel Roy jest po prostu świetna z tymi szarościami. Właśnie tak wyobrażam sobie profesjonalną elegancję. Te szare spodnie i biała koszula - o umieram! Cudowna, nowoczesna i bardzo kobieca kolekcja. Padam na kolana... Te spódnice, uszyte jakby z dolnych partii marynarki... Naprawdę super krawiectwo.

Moja zeszłoroczna miłość do Tuleh trochę osłabła, ale za ten płaszcz oddałabym wiele. Bryan Bradley, znany ze swojego politycznego zaangażowania tym razem uderza w zakaz małżeństw homoseksualnych. Jak? Daje serię sukien ślubnych! Iście amerykańskie paradoksy. Ta ostatnia jest cudowna, ja chcę przed urzędnika stanu cywilnego! White wedding... W ogóle - Tuleh wymiata, to mój amerykański faworyt!

niedziela, 13 września 2009

Nowy Jork, SS09-10, post 2

Kolekcja Boy by Band of Outsiders zaprezentowana na tle fototapety z fragmentem plaży. Czy te ciuchy są szokująco fajne? Nie. Myślę, że jest tu już trochę pewnej off-rutyny, ale przecież ktoś musi to robić. Można tu powiedzieć to samo, co przy Gwen Stefani - chcemy takie rzeczy kupować, ale żaden Polak takich dla nas nie szyje!

Rucci projektuje tak, jakby dyktowali mu wielcy krawcy w stylu YSL, Valentino czy Diora. Kosztowne tkaniny, oszczędna kolorystyka, wstawki z haftu i siatki: niezwykle elegancko, po prostu high-life. Moda dla niezwykle zamożnych dam...

Młodsza wersja tej elegancji przeparadowała u United Bamboo. Wręcz przesadzone looki w kapeluszach z czarnej organzy, trochę androgyne i trochę superdamy. Dla mnie te panie w mazgajowych jedwabiach wyglądają jak żona Jana Oborniaka - może będzie tendencja na żonkę z bohemy?

U Vivienne Tam powrót do lat 70tych. Frędzle, romantyczny jedwab w motyle, są nawet koszule w pastelach, wyglądające jak z non-ironu. Długie maxidresses z równie długimi rękawami, wszystko w motyle, niczym haetera esmeralda... Well, można się zakochać, piękne to, ale jakże nienowoczesne!

U młodych projektantów z Ohne Titel i Jeremy Lainga dominuje geometria. Tu też rysuje się (!) jakiś szerszy trend. Mi to się kojarzy bardzo akademicko, jakby linie po szkole były takie proste, a potem się wygładzały. Trochę widzę tu odbitkę Balenciagi...

I na koniec najważniejszy pokaz wczorajszy, czyli Alexander Wang. Po cytowanych w każdym kolorym magazynie wyczynach rockowych, Wang przechodzi do świata footballu. Niestety ten świat jest mi całkowicie obcy, zwłaszcza, że jest to amerykański football. Właśnie za oknem kibice anonsują, że wygraliśmy jakiś międzypaństwowy ważny mecz... well, dla mnie sport z telewizji jest totalną abstrakcją, nie ekscytuje mnie to. Powiem więcej, mnie to w ogóle nie obchodzi. W kolekcji Wanga wiele pomysłów szalonych - bluza w roli spódnicy, footballowe skarpety i buty w panterkę na wysokim obcasie... No cóż - może do kogoś to przemawia... Oczywiście JEST to ciekawe konstrukcyjnie i pomysłowe, ale... no kurde, nienawidzę sportowych ubrań, gdyż kojarzą mi się z... rzeczywistością polskich bloków.

sobota, 12 września 2009

Mimozami jesień się zaczyna...

Oto i jesień. Są już spadające liście, kasztany, wicher rodem z poematu Shelleya, są daty z miesiącem wrzesień i pierwsze łamania w krzyżu, są kozaki i używane pierwszy raz po lecie płaszcze... wszystko to jest wystarczająco przekonywające, lecz nic w dotykalnym świecie nie przekonuje o nadejściu jesieni tak, jak... Wiosna w Nowym Jorku! Moda to świat na opak - sezon jesienny inauguruje rozpoczęcie pokazów wiosenno-letnich. Z roku na rok coraz więcej projektantów trafia do oficjalnego obiegu, a młodzi geniusze stabilizują swoje mocne pozycje. Pokazów na style.com przez ostatnie dwa dni nagromadziło się już naprawdę sporo - warto już teraz oglądać je na bieżąco. To oczywiste, że potem mamy pół roku na analizowanie kolekcji, ale chyba większość wciągniętych w świat mody śledzi je niczym wykresiki z giełdy papierów wartościowych. Każdy nowy wskaźnik to jak sensacyjna wiadomość. Dlatego codziennie na godzinę trzeba przyszpilić się do komputera (niestety nie posiadam World Fashion Channel - moim zdaniem jest teraz bezkonkurencyjny jeśli chodzi o modowe TV). Ten blog na początku był dla mnie rodzajem rejestratora tego, co mnie w pokazach najbardziej kręci.. oto jego pierwotna funkcja, teraz restytuowana. W blogu znowu nastąpiła przerwa, wbrew moim zapowiedziom. No cóż, nie jestem niekonsekwentna, po prostu było lato, sezon ogórkowy! Były maje, były bzy, byłaś też dziewczyno ty... i odeszłaś! Nie nie! Tym razem dziewczyna nie odeszła i jeszcze na dokładkę jestem w całkiem nowej sytuacji życiowej, którą jest hmhmmmm stały związek z mężczyzną przeciwnej płci! To ci dopiero. Niech tam, wyznania, ale mam siebie za totalnego late bloomera, cieszę się jak dziecko. Jak z kimś wytrzymam dłużej niż miesiąc, to już jest święto i epokowe wydarzenie. Nie rozumiem ludzi, którzy są długo w związkach, np. kilka lat. Moim zdaniem to niezgodne z duchem czasu i powinno być zakazane jakąś rządową dyrektywą :-D My big time sensuality mówi mi, że mój świeżo upieczony student muzykologii może wkrótce stać się bohaterem wyklętym, ale nie uprzedzajmy faktów - osiem miesięcy to już prawie jak ciąża...

Mimo tego miłosnego galimatiasu nie przestaję zgłębiać tematu mody. Ostatnio czytam biografie wielkich mistrzów. Tak się cudownie złożyło, że akurat gdy skończyłam czytać cudowną książkę Laurence'a Benaima o Yves Saint Laurencie w moje ręce trafiła wspaniała autobiografia Christiana Diora. Książka Benaima jest prawdziwym ideałem biografii w starym stylu: autor postawił sobie kilka tez i przez 400 stron tych tez wytrwale broni. Od dzieciństwa Saint Laurenta w Oranie poprzez jego powolne zanurzenie się w świecie paryskim, aż po tragiczne dość lata schyłkowe: Benaim drobiazgowo opisuje relacje wielkiego projektanta z rodziną, ojczyzną, paryskim cafe society, paryską bohemą. Świetne jest to, że autor stawia nie tylko na życie prywatne, ale także na rozwój artystyczny twórcy kobiecego smokingu. Laurent nie jest tu tylko projektantem, ale także po prostu niespełnionym artystą, a z drugiej strony, człowiekiem, który w dość bezpretensjonalny sposób pokazał, że krawiectwo też jest sztuką. Nie musiał tego dowodzić explicite, nie podkreślał tego w wywiadach czy innych swoich wypowiedziach. Po prostu on to zrobił... Po przeczytaniu tej książki chyba wreszcie zrozumiałam, dlaczego Laurent jest tak rewolucyjną figurą w historii ubioru XX wieku. Poza tym, naprawdę dopiero teraz urzekła mnie jego proustowska maniera: jego język, który ma w sobie wiele zagadkowości - jest intrygująco przedwojenny! I nie jest to czcze zawoalowanie. Saint Laurent naprawdę był z innego świata i - tu przychylam się do jednej z tez Benaima - naprawdę był geniuszem. Ponoć gdy projektował (na modelce, w ruchu), jego wzrok nicował nowo stworzoną kreację jak dzieło, które... właśnie się urzeczywistniło. Jeśli rozumiemy geniusz jako umiejętność przeistaczania zamysłu w realne dzieło: przeistaczania, które ma w sobie coś z natychmiastowości klapsa wymierzonego w czyjś policzek - to tak, Laurent to geniusz! Benaim podkreśla, że Laurent kochał kobiety, że był im bez końca oddany. Przezabawne są opisy jego małych rywalizacji z budzącą się kontrą ze strony Gaultiera czy zatrudnionego przez Chanel Lagerfelda. Benaim twierdzi, że Laurent zaczął się całkowicie wycofywać w stronę samego siebie (a był ponoć wybitnym introwertykiem), gdy zrozumiał, że świat zmienia się na tyle, że na jego wizję świata po prostu nie ma już miejsca w tzw. realnym życiu ludzi. Projektował dla kobiet eleganckich - gdy elegancja zaczęła oznaczać krótkie porwane spódniczki i siatkowe rajstopy czy obnażane przez Madonnę sputniki Gaultiera, wtedy miejscem Laurenta stał się dom dla nerwowo chorych. Mimo to Laurent odszedł w wielkiej chwale - jego wynalazki, takie jak safari, przeźroczystości czy smoking wciąż inspirują świat mody. Trzeba pamiętać - i na to uczula czytelnika ta wspaniała książka - że Laurent założył swój dom mody w czasach, gdy zmieniały się nie tylko kolekcje, ale zmieniała się całościowo pozycja mody, sposób myślenia o niej. Upadło Haute Couture, narodziło się Pret-a-porter. Moda - jak pisze Benaim - stała się sposobem patrzenia, rodzajem postawy. Moda w latach 60tych zaczęła spełniać paradygmat postmoderny - polisemantyczna, autoreferencyjna, spluralizowana: moda stała się talią kart (znaczonych?), z której każdy mógł sobie wybrać, co tylko chciał - ważne, żeby chciał wybierać. Przy okazji tej książki zafascynowała mnie osoba niezwykle bliskiej współpracowniczki Laurenta, Loulou de la Falaise: może wkrótce coś o niej napiszę w tym wspaniałym jesiennym blogu. No i o tej autobiografii Diora: jest wprost przezabawna! A teraz: na wybiegi!

Dzięki reklamie, którą zapewniła mu Michelle Obama, Jason Wu stał się jedyną z najbardziej rozchwytywanych osób na amerykańskiej scenie modowej. Eleganckie, ale pełne młodzieńczego ducha, garsonki Pierwszej Damy i jej osławiona już dezynwoltura konfekcyjna zapewniły młodemu projektantowi pewną pozycję i uznanie w tych kręgach, które za modę płacą niezłe sumki. Tym razem Wu strasznie skojarzył mi się z moimi angielskimi faworytami - na przykład z Luellą. Bardzo eleganckie kroje, szlachetne tkaniny. Jeśli wierzyć Wu, to na wiosnę możemy zagrzebać w szafach rockowe stylizacje i poszukać swojej talii, podkreślić piękno kobiecych bioder... Mocno spasowane zestawy z sukienką lub krótką spódnicą, do tego koniecznie kapelusz z woalką albo trochę piór marabuta i mamy Wu: tym razem podróżuje do lat 50tych. Bardzo mi się podobają te połączenia kolorów: szarość i musztarda czy śliwka. Po prostu szarm i szyk, ale zachowawczy, to prawda. Czy jednak czasem nie mamy ochoty się po prostu wystroić?

Projektanci Ruffian postawili na szyk militarny. Kontynuacja tej tendencji na pokazach z sezonu na sezon zaczyna przypominać przydługi (jak te wojskowe szynele...) serial brazylijski z uwiądem fabuły. Tutaj towarzystwem dla marynarek z mosiężnymi guzikami są bufiaste jedwabne mini i modne (hurra!) sandałki z pasków. Pokaz ożywiało kilka sukien w mazgaje i cekiny. I znowu... dość elegancko jak na Ruffian!

Świetna - i znowu dość elegancka! - jest Cynthia Rowley. Ubrania lekko zainspirowane stylistyką Tima Burtona, z lekkim motywem dezintegracji: dziurki nie są już wyszarpane, kolory są tylko delikatnie rozmyte. Rowley dowodzi, że dezintegracja może być subtelna. Nawet dopracowana suknia w mistrzowskim geście może dostać kilka cięć. Brawo brawo - a genialne jeszcze te fryzury, cudowne.

Charlotte Ronson w zaparte idzie w lata 80te. Szerokie ramiona, opaski z plecionej tkaniny, marmurki i legginsy. To wszystko już było i tego lata to powróci - thanks, Charlotte, I won't have to put my wardrobe into the dustbin...

W kolekcji Luca Luca eksplozja jedwabiu. Aż serce się cieszy, gdy patrzysz, jak cudnie można się obejść z tą szlachetną tkaniną. Ja zachorowałam już na te spodnie z wysokim stanem. Do mnie ten typ elegancji w zupełności przemawia, choć może jest to staromodne. Po prostu uwielbiam jedwab krojony z pietyzmem - sama tkanina oddaje potem cały swój blask. Jak widać, znowu elegancja na wybiegu. Czyżby odwrót od podarciuchów?

Kolekcja Preen jest symptomatyczna dla pewnego szerszego trendu z amerykańskich wybiegów. Otóż coś musi dziać się z dekoltem. Dekolt ma linię płynną - albo wykończoną koronką lub po prostu ciętą jakby za pomocą krzywika. Przypomina trochę rzeźby Henry Moore'a. Sinusoida pod szyją - to może być mocny trend. Czyżby nowa asymetria?

Bardzo fajna jest kolekcja Rag&Bone. Jak zwykle zupełnie casualowa, lecz pomysł połączenia spodni z trykotu i eleganckiej marynarki już mnie zaciekawił! A jeśli z trykotami można połączyć też surdut i białą koszulę over-size. Well, niezłe to jest naprawdę!

W starym domu mody MaxAzria powiało świeżością. Sukienko-tshiry z asymetryczną wstawką wydają się dość niekonwencjonalne jak na nazwisko dotąd kojarzone z absolutną elegancją. We wiosennym looku będzie coś sinusoidalnego, jakby jakiś wariat zamiast kroić linie proste, stworzył płynne, powyginane... Już jestem ciekawa odpowiedzi sieciówek na takie postępki krawców...

Mnie zaś - jako zwykłej zjadaczce modowego chleba spodobała się kolekcja L.A.M.B, czyli marki Gwen Stefani. Oddaje ona w pigułce wszelkie trendy streetowe i jest najzwyczajniej najbardziej do noszenia z tego, co do tej pory pokazali Amerykanie. Ciuchy mocne, rockowe, z charakterem. Myślę, że wiele Polek chciałoby się ubierać w sklepach takich marek, ale chyba jeszcze sporo na to poczekamy... Tymczasem niecierpliwie czekam na kolejne amerykańskie pokazy!