niedziela, 18 lipca 2010

Jesienne pokazy haute couture

Blog troszkę zamarł, ale upały przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Ciężko usiedzieć przy komputerze, gdy dookoła jest czterdzieści stopni, a świadomość (podparta doświadczeniem) wskazuje, że zwrotnikowa aura potrwa jeszcze tydzień, góra dwa. Potem będzie już tylko polskie lato... Poddałam się więc upałom. Wszelkie postanowienia o chronieniu skóry przed słońcem skruszyły się jak zmrożona azotem róża uderzona o ziemię. Jestem spalona ;) Lato nie jest dla mnie czasem odpoczynku na idiotycznych plażach: szaleję w ogródku - obrywam ogórki, przycinam drzewka, wożę skoszoną trawę. Jako naturalistka biegam w staniku i majtkach, ubiór właściwy uważam za zbędny ;) Nie stronię jednak od lumpeksów: nikt z was nie uwierzy w to, co teraz napiszę, ale dwa dni temu znalazłam w ciucholandowym zakątku z torebkami... ni mniej, ni więcej... tylko... TO! OK - ja też nie wierzę, że znalazłam torebkę Prady, mam tylko podejrzenia, że... raczej... tak mi się wydaje... jest oryginalna. Strasznie brudna i podniszczona (zdjęcie pochodzi z jakiejś strony internetowej), ale nie ma powodu myśleć, że to podróbka. Jej najfajniejsza część? Zamknięcie zamykane na malutki kluczyk ukryty w skórzanej pochewce ;-) Jestem oczywiście w euforii: jutro idę do zakładu renowacji odzieży dowiedzieć się, czy można oddać ją do profesjonalnego czyszczenia. Może któryś z moich czytelników wie, jak nazywa się ten model torebki? Będę wdzięczna za podpowiedzi. Ufff - ależ szczęśliwy traf. Dość już o tych zbytkach, teraz przecież trzeba spojrzeć na haute couture (przepraszam za to opóźnienie, ale przecież staną się aktualne dopiero z początkiem jesieni, a do tej mi niespieszno!).

Kolekcja Valentino przypieczętowała wszelkie zapowiedzi powrotu lat 70tych. Dziewczęce sukienki, kroje baby doll, szyfonowe bufiaste rękawy i kwiaty naszywane na tiul. Wszystko wygląda jak wycięte ze starego żurnala z młodości mojej mamy: żałuję, że wszystkie stare trapezowe mini zostały wyeksmitowane z szafy w idiotycznym przekonaniu, że ta moda nie wróci. Wraca, z impetem. Obawiam się, że przetrwanie jesieni bez zgrabnej mini w stylu lat 70tych będzie graniczyło z cudem. Nogi tak naprawdę obnażymy dopiero na jesieni! A gdzie dawny splendor Valentino? W jednej czerwonej sukience! To wystarczy. Ja jestem przekonana i wcale nie tęsknię za przeszłością. No i te krynoliny - może troszkę kiczowate, ale gdzie je pokazać jeśli nie w HC?! Buty z piór, kryształy, pajety, kokardki: dozowane umiarkowanie nie mają nic wspólnego z efekciarstwem. Bez wątpienia jest to jedna z bardziej udanych kolekcji HC!



Mam mieszane uczucia co do kolekcji Gaultiera. Z jednej strony, jestem zadowolona, że widzę coś, co doskonale znam i szalenie od lat mi się podoba, z drugiej: zabrakło mi fajerwerków w stylu jego wielkich i niezapomnianych kolekcji HC. Te pełne blasku Madonny, te syreny o splątanych włosach, te gorsety i staniki typu sputnik, ten przepych palmowych liści. Można wspominać i wspominać, bo Gaultier to wizjoner jakich mało. Powidoki jego pomysłów przychodzą do mnie, gdy tylko przymknę oko i pomyślę słowo "Gaultier". Na jesień pokazał swój alfabet: androgyniczne femme fatale w garniturach z tenisu, futra, skóry, pióra marabuta, siatki, watowane ramiona, fifki i turbany. Niezbędna domieszka etnicznych haftów na jedwabiu. Wszystko to piękne, ale uczucie deja vu niekiedy mnie przytłacza. Ożywia złote szaleństwo pod sam koniec i panna młoda... ze skrzypcami. Oczywiście białymi. Cenię sobie poczucie humoru Gaultiera. Może troszkę nudno, ale jak fajnie byłoby na jesień zainspirować się choć raz tymi wampami o twarzach nieskazitelnych, a nogach sięgających nieba...



Króciutka kolekcja couture Givenchy (a zawsze myślałam, że w kolekcji HC musi być ponad 40 projektów...) to powtórka z tego, co już dobrze znamy, chociażby z zachwycającego pokazu Resort. Niezwykle bogate hafty na szyfonie i ornamenty w złocie, pióra i przepych, który może przyprawić o zawrót głowy. Te złote sukienki to po prostu mistrzostwo świata! Wszystko w kameralnej prezentacji na tle barokowych drzwi. Co tu dużo gadać: Tisci gra w jednoosobowej lidze...

Armani to hollywoodzki glamour. W stonowanych barwach odtworzył świat starych filmów: ultraeleganckie garsonki, koktajlowe sukienki i te wieczorowe płaszcze. Na koniec parada sukien wieczorowych, a najpiękniejsze te na wysoki połysk! To Armani, tego nie można z niczym pomylić. Może nudnawo, ale ładnie!


Bardzo spodobała mi się kolekcja młodego Francuza, Alexisa Mabille. Głównie dlatego, że szaleństw bez kontroli było tu mało, za to sporo nowoczesnego podejścia do mody: zamiast rozłożystych sukien-bez Mabille pokazał w kolekcji couture spodnie (!) i w ogóle komplety. Szczególnie te ze smokingiem wydają się kwintesencją elegancji: nigdy nie wychodzą z mody! Żeby tradycji stało się zadość ta malutka kolekcja zawierała w sobie misterne hafty, nietypowe, kaskadowe kroje, tiulowe halki i całą tę menażerię couture, którą muszą zaprezentować jej twórcy. A najlepsze: rękawy z kaskad tiulowych falban, niczym stroje z karnawału w Rio.

A na koniec dwie najważniejsze (a może najbardziej krzykliwe?) kolekcje haute couture. Najpierw Dior! John Galliano postąpił w myśl maksymy "Jak szaleć, to szaleć!", czyli całkowicie w swoim stylu. Przeniósł nas do świata kwiatów, w całkiem dosłownym sensie. Suknie to kwiaty, ich detale naśladuje strzępiaste obrąbki papuzich tulipanów, szalone płatki piwonii i róży. Zamiast kapelusza jest florystyczny celofan. Pod względem kiczowatości, a może nawet campu!, Galliano jest bez konkurencji. Tym bardziej, że jest to kicz kontrolowany. Czyli camp! Ten pokaz jest świadectwem, że camp można wyczarować bez owego wydawałoby się sine qua non, a więc czasowego przesunięcia. Camp można stworzyć tu i teraz. Fajne takie couture! A te celofany: nie wiem, czy też to czujecie, ale ja się zaśmiewam do rozpuku z tego szaleństwa...



I na koniec Chanel. Lew. Wielki lew, który pod łapą trzyma równie wielką perłę. Z perły wychodzą modelki w kreacjach Lagerfelda. Lew to znak Zodiaku Coco Chanel. Aha, że o to chodzi! ;-) No cóż: kwiaty do mnie przemawiają, lwy nie. Taka już jestem. Jedyna osoba, z którą kojarzy mi się lew, to święty Hieronim. Ten słodki lew, który spoczywa u jego stóp, gdy wielki H. tłumaczy biblijne księgi. A kolekcja Chanel? Troszkę folku, sporo złota, sporo haftów i sporo inspiracji latami 70tymi. Nie mogę się przemóc, nie podoba mi się to... po prostu. Czy zatem couture jest w kryzysie? Czy odchodzi do przeszłości? Nie wiem - dla mnie bez Christiana Lacroix jest nudnawo...

4 komentarze:

Unknown pisze...

Marzy mi się ta sukienka Givenchy na Małgosi Beli (?), żeby chociaż ją nałożyć...

kinomi pisze...

Dior i Givenchy czarują!!! A buty u Chanel mają pewne miejsce w czołówce najbrzydszych kozaków ever, zgadzam się z tobą całkowicie, niedobre to.

Anonimowy pisze...

Bardzo mała ilość zaprojektowanych sukienek wyszła Givenchy na dobre, zaś odwrotnie jest w wypadku Chanel, gdzie stosunkowo duża ilość projektów przełożyła się na kiepską jakość kolekcji.


PS Barokowe kopytka od Chanel, to chyba najbrzydsze buty sezonu. ;)

mia pisze...

Cudowne Givenchy! Cóż za inspiracja...

http://miastyl.blogspot.com/