środa, 21 października 2009

Viktor i Rolf w krainie szalonych halek

Następny ważny punkt tegorocznego paryskiego tygodnia mody to niewątpliwie pokaz Viktora&Rolfa. Wow wow wow - na jakimś portalu nazwano tę kolekcję "tulle de force" i faktycznie: dwójka holenderskich projektantów dokonała po raz kolejny czegoś tak przenikliwego, że cytaty w książkach z historii mody mają zapewnione. Nawet się przez chwilę zastanawiałam - oglądając ten zuchwały i szalony pokaz - czy aby nasi panowie nie forsują zbyt nachalnie swojej pozy ekscentryków modowych - czy aby nie projektują już właśnie po to, żeby ich potem w tych muzeach i tych książkach cytowano... A cytuje się ich przede wszystkim, gdy mowa jest o modzie zwanej "cutting edge", pewnej modzie liminalnej, dla której jednym z głównych zagadnień jest odkrywanie wydawałoby się nieprzekraczalnych barier mody wybiegowej, nieustanne wykraczanie poza tradycyjnie ujmowany obszar tego, co jeszcze jest modą, w dziedzinę architektury, teatralnego kostiumu, surrealizmu, czasem już prawie purnonsensu (bo jak nazwać płaszcz z monstrualnym trójwymiarowym napisem "Dream on")? Po chwili niedowiarkowatego wahania doszłam jednak do wniosku, że cytuje się ich w tym kontekście dlatego, że na to zasługują, a kolejne eksperymenty są po prostu koleją rzeczy: naturalną drogą rozwoju bardzo inteligentnych i bardzo dowcipnych (ironia i pastisz to ich wielka broń!) artystów. Którą terra ubi leones mody panowie postanowili podbić tym razem? Otóż poszli w tiul! I to poszli na całość... A może właśnie i bardzo przewrotnie poszli na fragmentaryczność? Hmmmm. Z całą pewnością słowem kluczem tego szalonego pokazu jest wolumen. Tiul, tkanina tradycyjnie używana raczej jako pomocnicza - szczególnie w tiulowych halkach, spełnia właśnie rolę nadawanie tkaninie właściwej objętości. Oczywiście tiul ma też tysiąc innych zastosowań, które Holendrzy skrzętnie odnotowali w swej kolekcji: tiul można łatwo drapować, robić z niego falbanki, zdobić nim brzegi tkaniny, podkreślać linię biustu, tworzyć tak uwielbiane przez tych projektantów kryzy. Tutaj tiul potraktowano jako tkaninę przewrotnie dwuznaczną: z jednej strony, jest sztywny, a dzięki swej warstwowości tworzy wrażenie czegoś niezwykle bogatego, gęstego, nieprzeniknionego; z drugiej strony, jest niezwykle plastyczny: można go przycinać jak żywopłot, formować w nim najbardziej zwariowane kształty: nawet podobne do dziur w serze. I tak właśnie Viktor&Rolf kolejny raz puszczają do nas oko: cudownie tradycyjna suknia balowa, wykonana z tradycyjnego tiulu: jedyny jej mankament (sic!) to zaburzona symetria. Jak?: przez ścięcie fragmentu tiulu: wycięcie w nim otworów, skośne nadgryzienie, a w prawdziwie mistrzowskim geście: przez poprzeczne wycięcie fragmentu sukni i zostawienie tam... pustki? No właśnie - ponoć ta konstrukcja trzyma się na jakichś zmyślnych żyłkach czy szlufkach. Jak dla mnie to prawdziwe szaleństwo. Jakby ta suknia żyła własnym życiem, jakby dolna część lgnęła do górnej, bo po prostu tak wypada... jakby nie istniała grawitacja. Warto podkreślić, że te wszystkie szaleństwa występują wewnątrz kolekcji, która często jest niezwykle zdatna do noszenia. Cudowne haftowane sukienki i spodnie, żakiety - wszystko się genialnie sprzeda. Kolejny raz Holendrzy nas przechytrzyli: dali nam super show, ale też coś, w co można się ubrać. Warto też podkreślić, że większość strojów szyta jest na jakimś tradycyjnym prawzorcu. Najczęściej na planie najzwyczajniejszej smokingowej marynarki. Lecz gdyby to zobaczył YSL, pewnie byłby trochę zdziwiony ;-0 A wynalazca trench-coat pewnie zdziwiłby się na tę wariację z falbanami i haftem. Ot, i metoda w tym szaleństwie. Przetworzyć tradycję, a jeszcze pokazać, że nadgryzły ją myszy. Zachwycające są w tej kolekcji również zdobione kwiatami buty. A pokaz? Roisin Murphy w ciąży w tiulach V&R! Ain't that quite cool?




poniedziałek, 12 października 2009

McQueen i trzewiczki z krabowych szczypiec

Muszę przyznać, że szczęka mi opadła, gdy oglądałam w internecie relacje z pokazu McQueena. Czegoś takiego jeszcze świat nie widział! A raczej: czegoś takiego dawno już nie widział świat mody. Od zawsze wiadomo, że McQueen jest szalonym, nieskończenie kreatywnym artystą, a jego pokazy nieodmiennie są widowiskiem teatralnym: przedsięwzięciem na całkiem sporą skalę. McQueen ma swoje fiksacje (jak każdy geniusz?), a największym jego natręctwem jest oczywiście historia: dziejowość stroju, ewolucja krojów, tkanin, a także patyna bardziej abstrakcyjna: zespoły konotacji, skojarzeń, stereotypów, którymi strój z czasem obrasta jak drzewo mchem. To niezwykłe, że McQueen ma już 40 lat (i że ma tylko 40 lat!), bo ciągle wydaje się młodym/gniewnym. To niezwykłe, że od jego słynnej, rewolucyjnej dla języka mody kolekcji "Highland Rape" upłynęło już prawie 15 lat! McQueen nadal szokuje jak genialny debiutant.
Najnowsze show McQueena nosi tytuł "Plato's Atlantis" i jest to efekt kolaboracji ze znanym fotografem mody Nickiem Knightem i jego SHOWstudio. Nawiązanie do wspominanej przez Platona w dialogach Timajos i Krytiasz legendy Atlantydy przywodzić ma na myśl repertuar asocjacji, zawiązanych z transformacjami bytów i żywiołów. Głównym tematem będzie tu transformacja. Jak przystało na tego projektanta, pokaz jest niezwykle eklektyczny: ważną rolę gra tu projekcja wideo autorstwa Knighta, przedstawiająca tors nagiej kobiety, leżącej na piasku: wokół niej węże! Ktoś powie - ileż tu mistycyzmu, co w książce dla młodzieży! Może i racja, ale nie jest to koniec całej sprawy "sztuki" w tym pokazie. Po zapaleniu świateł publiczności ukazują się dwa tory z zupełnie kosmicznym kamerami, które w zamierzeniu artystów mają przywodzić na myśl pradawne zwierzęta, ale też cyborgi. Połączenie hi-techu z trybalem? Przecież już mówiłam, że to na topie! Szalone kamery projektują na ekran chaotyczne obrazy z wybiegu. Na scenę wkraczają modelki. Co najbardziej szokuje? Fryzury i buty! Nie szokuje tu krawiectwo: takiego McQueena i to wzornictwo znamy już z poprzednich pokazów, źródłowo doszukuję się go gdzieś w słynnej sukni z tęczowych malowanych na jedwabiu piór. Od tego czasu McQueen doznał chyba turboprzyspieszenia wyobraźni, ale jego projekty mają w sobie dość wyraźną linię kontynuacji: są genialnie skrojone, nawiązują do wysokiego krawiectwa, do krawiectwa historycznego - są to nienaganne kreacje w stylu McQueena. Pojawiają się wszystkie stałe elementy jego stylistyki: jest nawet surdut! Czy więc McQueen czaruje nas tu tylko obrazkami? Moim zdaniem nie. McQueen kolejny raz forsuje tezę, że pokaz mody jest wydarzeniem, a sama moda jest przekraczaniem siebie. Dowodzi, że tak skomercjalizowane poletko, jakim jest fashion industry, jest ciągle jeszcze (a może właśnie dopiero teraz!) polem do rozgrywania gier o wyższych aspiracjach. Muszę przyznać, że ten pokaz bardzo mi przypomina dokonania ( i filozofię) innego brytyjskiego projektanta, Husseina Chalayana i jego swoistą geo-modę. Atlantyda kojarzy mi się trochę z jego Cyprem. Jednak nawet Chalayan nie wymyśliłby tych butów! Marek, zawołany do komputera, powiedział: są jak szczypce krabów! Był zdruzgotany (tak przypuszczam!), bo liczył, że pokażę mu jakieś głupie błyskotki :-D Jednak buty te są szalone, chyba głównie dlatego, że jakby wyemancypowały się z funkcji obuwia. Zupełnie wyabstrahowane od kształtu ludzkiej stopy, są jak odnogi - przywołują na myśl funkcje innych organizmów, pierwotna funkcjonalność (zwierzęca) przybiera wektor estetyczny. Dla mnie to zdumiewające przeniesienie myślenia architektonicznego w rejon mody (z którego właśnie słynie Chalayan). Coś jak fotel na lwich łapach? Albo kupiona przez nas niedawno wielka biblioteka Chippendale na idiotycznie cienkich i powykręcanych nóżkach. O tych butach myślałam potem cały dzień, a potem ciągle mi się przypominały. Mają w sobie coś z wyciskarki do cytryn Alessiego (zawsze mnie frapuje, czemu to taki popularny prezent ślubny!). Jak napisałam na początku, dla mnie to jest jakieś duże bum w historii mody. McQueen może teraz krzyknąć: Yes, I can. Gdyby była nagroda Nobla w dziedzinie mody, przyznano by mu ją natychmiast: również za to, że stwarza podłoże dla nadziei! ;-)


piątek, 9 października 2009

Paryż 1: Miu Miu czy Miau Miau?

Niezwykła cisza w czasie pokazów? Wcale nie. Po prostu niektóre były tak dobre, że mnie zatkało. Wiele było przez ostatnie lata spekulacji, gdzie się naprawdę rozdaje karty w świecie mody. W czasie kryzysu nie ma już wątpliwości: stolik z głównymi graczami znajduje się w Paryżu. Taki rozmach i gest tyko tutaj. A teraz szczegóły. Zacznę od końca i drobnymi kroczkami spróbuję przeanalizować, co się tam - w tym Paryżu! - stało. Na pierwszy ogień biorę panią Pradę

Prada wzięła na warsztat lolitki. Modelki o twarzach supergwiazd z Warholowskiej Fabryki, uczesane w dziewczęce warkocze, z przesadnie pomalowanymi rzęsami w stylu Twiggy... Przemaszerowały w jedwabiach, drukowanych w bieliźniane wzory. Pięć motywów zagrało na wyobraźni: jowialny kotek, pieski, kwiatek, jaskółka i... naga postać. Projekty Prady wydają się prostą konstatacją na temat dzieciństwa jako bezustannie przerabianego tematu mody. Zazwyczaj dzieci przebierają się za dorosłych (czytaliście już blog Style Rookie???), a tutaj mamy raczej do czynienia z nierozstrzygalnością. Modelki o młodych twarzach paradują w przebraniach młodych dziewcząt. Ich stroje wydają się typowe dla pewnego wyobrażenia młodej dziewczyny - wyobrażenia rodem z lat 60tych. Krótkie sukienki, obcisłe spodnie cygaretki, bufiaste rękawy, kołnierzyki, urocze satynowe botki lub pantofle Mary-Jane. Wszystko pokryte śladami dziecięcych rojeń rodem z nocnej piżamki: ptaszek, piesek, kotek i kwiatki. Do wizerunku lolitki wkrada się jednak przedstawienie nagości: sylwetka rozebranej postaci w geście... właśnie coż to jest za gest? zasłanianie się? obrona? zaproszenie? Nie wiem. Mnie samej to zagranie kojarzy się z kolekcją Marios Dik, którą niedawno widziałam na Zamku Ujazdowskim. Printy projektów Marios Dik to najczęściej konturowe wizerunki rozebranych mężczyzn oraz męskich genitaliów. Nie ma się co zapędzać i Miucci przypisywać tak subwersywnych zamiarów. Jej praca jest delikatniejsza: bardziej zmysłowa, bez wątpienia bardziej przemyślana. Jakiś czas temu w Twoim Stylu Kofta napisała, że Prada ubiera się u Diabła. Miała na myśli te niebotyczne obcasy i stroje, które swoją awangardowością wręcz straszą ostatnio u włoskiej projektantki. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej tej pozornie dość stonowanej kolekcji, dojrzymy więcej tych diabelskich sztuczek. Doskonałym przykładem są buty: tradycyjny model Mary Jane, często używany w szkolnych uniformach, przypomina tu raczej modne ostatnio hooker-boots. Od dziewczęcej obróżki na nodze do wielkiej platformy i obcasów rodem z baru go-go nie jest wcale tak daleko. Podobne gesty wywrotowe pojawiają się w kroju ubrań. Materiał skrzyżowany na piersiach przypomina mi modne od jakiegoś czasu motywy bondage. Długo przypatrywałam się detalom i meandrom tego kroju: Marek skojarzył to z kimonem! Czym by to nie było, ma w sobie coś z uniformu. Do glamourowego image (rzęsy!) naszych dziewcząt dochodzą jeszcze zdobienia na tiulu. Kryształkowe pajety i cekiny wkradają się do kroju koszul i sukienek, czyniąc z nich prawdziwe dzieła sztuki. Taki rodzaj zdobień będzie niewątpliwie hitem przyszłej wiosny. Te niegrzeczne dziewczynki narobią z pewnością wiele szumu!



czwartek, 1 października 2009

Mediolan

Ani słowa o Mediolanie? No cóż, nie lubię Włochów, ale nie do tego stopnia, żeby pomijać ich całkowicie. Zaraz tu nadrobimy. Od razu mówię, że kilka kolekcji dało mi sporo radości. A teraz szczegóły.
Oczywiście najbardziej podobała mi się kolekcja Marni. Tym razem ekstrawagancja pani Castiglioni naprawdę mogła zaszokować konserwatystów modowych, którzy wierzą np. w gustowne kostiumiki Armaniego. Ot - miks szalony. Na głowach chustki jak u hippisów, na nogach legginsy do pół łydki w pasy, a do tego wszystkiego warstwy i szalone skarpetki z sandałami. Projektanta pokazała dość niestandardowe podejście do sylwetki. Kobieta Marni nie jest pocięta na dwa kawałki z talią w środku: raczej wyłania się z warstwowego stroju, który poświadcza o jej dziwactwie. No właśnie. Ten pokaz mnie zachwyca, ale czy nie byłabym w tym wszystkim ciotką-klotką? Sama moda jest cudowna, ale praktycznie siebie w tym nie widzę: dobrze, że mnie nie stać ;-D

Dolce&Gabbana w swej głównej linii zrobili coś dość niespodziewanego, a mianowicie totalnie zanurzyli się stylistyce Goth etc. Z jednej strony androginiczne wizerunki w kamizelkach oraz obcisłych garniturach, z drugiej rockowe damy w siatce i czarnych falbankach. Myślałam, że ten pomysł na modę już się zgrał w ubiegłym sezonie... Jednak mistrzostwo kroju niektórych tych rzeczy jest wprost olśniewające. There:

U Missoni po staremu, tzn. sweterkowo. Temperatura się podniosła, gdyż Angela Missoni ma współpracować na wiosnę z HM... W tej wiosennej kolekcji dużo nawiązań do historii marki, a poza tym - będzie bardzo bardzo długo!

Sympatyczni panowie Aquilano.Rimondi uraczyli nas powrotem do wielkiego haute-couture. Wspaniale zdobione kreacje... naprawdę cudowne:

W kolekcji Iceberg pojawił się motyw uszy myszki Mickey. Tym razem uszy wylądowały na kobiecych piersiach! Przemieszczały się również w stronę ramion! Ależ dopiero. To chyba najbardziej konstrukcyjna kolekcja z Mediolanu. Do tego w moim zdaniu dość widowiskowa. Może nawet efekciarska. Who knows.

Francesco Scognamiglio to projektant, który już od kilku sezonów mnie zachwyca. Głównie historyczną inspiracją w tworzeniu ubioru. Jego wielkie bufki to już dla mnie klasyka. Elegancja jego projektów ma w sobie coś z YSL. Są po prostu szalenie szykowne w troszkę cygańskim sensie tego słowa.

Madame Prada jak zwykle ostatnio szaleje. Tym razem porwała jedwab w kolorze szarym. Pokazała taż mikrokombinezony oraz cudowne, ale to naprawdę cudowne wzorzyste płaszcze. Jest też malowany we wczasowe wzory jedwab, zdobienia kryształami i kresze. Do wszystkie usta jak u gumowej lali ;-) A mi się wszystko i tak kojarzy z kryształowymi żyrandolami, które niedawno kupowałam :-D


Moschino to festiwal przerysowania. Nie od dziś. Jeśli sukienka w wisienki czy szanelka to tylko tutaj. Jeszcze bardziej kolorowo jest w linii Moschino C&C.