wtorek, 6 lipca 2010

Resortowe resztki

Z dużą przyjemnością obejrzałam nową kolekcję Antonio Marrasa dla Kenzo. To w pewnym sensie "bardzo uczciwa" moda. Marka Kenzo świętuje jubileusz, więc naturalnie mamy tu liczne odwołania do przebojów modowych, które przez dekady wychodziły spod ręki mistrza Kenzo Takada (nie odmieniam, bo się boję - poza tym, nadal nie wiem, które jest imieniem, a które nazwiskiem :D (dla ścisłości, to był taki dowcip, który zrozumieją chyba tylko osoby obcujące ze znawcami Azji...)): soczyste kolory, niewymuszone kroje, no i kwiaty, kwiaty i jeszcze raz: kwiaty! Gdy ktoś powie "Kenzo" przed oczami od razu stają charakterystyczne kwieciste desenie, a czasem również kwiat maku i słynny flakonik perfum ;-) To zdecydowanie najbardziej soczyście kolorystyczny pokaz Resort w tym roku: nawet przepiękny płaszczyk w jasnych szarościach zestawiony z kwiatową opaską na głowę staje się niezwykle energetyczny. Świetna kolekcja!


Jesienna kolekcja Salvatore Ferragamo wyjątkowo przypadła mi do gustu - cały pomysł był dobrze przemyślany, a lansowana przez tę markę elegancja, nawiązująca do mody męskiej, wydawała mi się bardzo świeża i wyjątkowo nietrendowata. Kolekcja Resort mieści się w bardzo podobnej stylistyce: zestawy stworzone z prostych spodni i koszul sąsiadują z eleganckimi, prostymi sukienkami, w których można iść na miejski spacer, ale też na wieczorną imprezę (niekoniecznie przy grillu). Oglądając najnowsze dokonania Massimiliano Giornetti czułam się, jakby ktoś zabrał mnie na przechadzkę ulicami Rzymu czy Florencji. I to właśnie jest ten słynny włoski szyk, którego ze świeczką szukać w naszym przaśnym śródmieściu. A przecież - sekret tkwi w prostocie i umiarze!

Jill Stuart jest kolejną projektantką, która postanowiła wyprawić się w epokę Stones'ów, zwiewnych sukienek i kwiecistych kombinezonów, słowem: lata 70te całą gębą. Przy każdej kolejnej kwiatowej kolekcji zastanawiam się, jaki deseń jest w stanie pobić hegemonię róż i piwonii? Słynne infantylne motywy Miu Miu wydają się tylko epizodem, bo kwiaty kwitną także w jesiennych kolekcjach, a jak widać: również w kolekcjach na przyszłe lato. Natomiast tendencja powrotu lat 70tych w modzie jest dla mnie wyjątkowo pozytywna: zupełnie mi się już przejadły ramoneski spod znaku zgranego stylu rockowego i szerokie ramiona z lat 80tych. Tylko kiedy lata 70te w swej odnowionej wersji wreszcie zawładną ulicami? Stawiam na przyszłą wiosnę!

No i na optymistyczne zakończenie tego posta kolekcje Moschino. Nie wiem, jak wy, ale ja powoli uczulam się na tanie modowe gesty w postaci retro czarno-białych groszków, marynarek a la Chanel, motywów marynarskich czy czerwonych satynowych sukienek. To wszystko jednoznacznie się kojarzy, a mnie samej to ostatnio najbardziej kojarzy się z bazarem, co to dogorywa trzy kilometry ode mnie. Dogorywa w tej właśnie chwili, wczoraj przechodziłam: stragany resztkowe odgrodzone od "TERENU MIASTA WARSZAWY", a z drugiej strony odgrodzone od tego kuriozalnego miasteczka baraków i budek, które znam od tak wielu lat. Rozpada się jakiś mały światek. Wszystkich jednak zachęcam do wybrania się z aparatem fotograficznym w te piękne ruiny (jeszcze piękniejsze ruiny?!), gdzie nie spotkacie raczej anioła historii, bo ten ma na głowie ważniejsze sprawy. Za to jest opustoszały świat (wyglądam duchów na każdym rogu), który napawa człowieka tak ogromną melancholią, że może starczyć na całe życie. Stadion city ;> Ale Moschino! No tak - oto próbka groszków, pudrów i satyn, wrażliwcy niech przymkną oczy...

A wersja Cheap&Chic zupełnie bliźniacza. Rosella Jiardini być może ma już pomysły na 20 następnych kolekcji i można od razu podejrzewać, co to są za pomysły. Nastolatki pewnie popiskują ze szczęścia, a ja na ten groch z kapustą wydymam usta, a żeby nie kończyć tak smutno, to zajrzymy jeszcze na jeden pokaz...

A to Jean Paul Gaultier, który mi umknął w takim nadmiarze kolekcji Resort. Projekty prezentuje tym razem nasza wspaniała Asia Bugajska, a tłem jest wielkie miasto. I jest to właśnie miejska kolekcja z mnóstwem charakterystycznych dla Gaultiera detali: gorsetowe sznurowania, męskie garnitury, ostre cięcia, styl buduarowy, odwieczny kontrast czerni i bieli. Ostatnio często chodząc ulicami Warszawy zastanawiam się nad zdaniem Gaultiera, który powiedział kiedyś, że to właśnie ludzie źle ubrani, popełniający modowe faux pas (jakże pas-ujące jest tu określenie "fałszywy krok"!) są odpowiedzialni za powstawanie nowych trendów. Jeśli w modowej wpadce jest przebłysk geniuszu, ten poszukiwany przez projektantów miligram oryginalności, to daje ona twórczemu umysłowi o całe nieba więcej niż ślepe podążanie za trendami. To chyba w ogóle jest istota fenomenu blogów z modą uliczną, z których najdoskonalszy jest Sartorialist, i to właśnie dlatego, że nie łowi trendów, ale wyszukuje modowych oryginałów. W jego blogu pokazuje się redaktorów mody, ale na tych samych prawach zupełnie przypadkowych ludzi z ulicy, którym stan portfela raczej nie pozwala na zachłystywanie się markami - po prostu są wyznawcami szykownego wyglądu. Myślę o tym, bo ostatnio w sobotni poranek, kiedy wracałam z imprezy (o tak - to ja byłam pierwszą osobą, która w mojej komisji zagłosowała w wyborach, bo akurat chciałam to zrobić jeszcze przed snem, który tego dnia rozpoczął się o 6.50 rano ;)) w przejściu podziemnym minęłam dwoje niezwykle wytrendowionych osób, które we mnie i koledze wzbudziły salwy śmiechu. Wyobraziłam sobie, że niczym bohater opowiadania Poe'ego "The Man of the Crowd" ta wylansowana para o chłodnym spojrzeniu (przymrożonym jeszcze cieniowanymi okularami) wędruje od piątej rano w niedzielę w idiotycznym kołowrocie przejścia pod rondem Dmowskiego. Potem znika w tłumie, doznając swej miejskiej ekstazy w pogoni za sprawami zupełnie niewartymi świeczki, być może nawet sprawami, które zupełnie nie istnieją. Swoją drogą: natężenie życia o tej wczesnej porze zupełnie mnie zaskoczyło, wiele osób udawało się z siatkami na zakupy (w niedzielę o piątej rano!), a ostrość rysów rzeczywistości uwiodła mnie jak nic innego od dawna. Trzeba to częściej powtarzać, czego i państwu życzę ;-) Aha - jeszcze przepraszam, jak komuś piszącemu do bloga nie odpowiadam na maile, ale ostatnio szwankuje mi komunikacja ze światem. Ale dostaję. A teraz JPG:

6 komentarzy:

carling pisze...

inspirujący blog!

zapraszam w odwiedziny:
http://thefashionreflections.blogspot.com/

Anonimowy pisze...

Kaka, czy masz zamiar napisać o jesiennych pokazach HC? Jestem bardzo ciekawy Twojej opinii. :)

Według mnie, piękny JPG, romantyczny Givenchy i kiczowaty Dior był jedynie namiastką wysokiego krawiectwa. Chanel i Armani - kompletne nieporozumienie.
Niestety, szlachetna sztuka jaką jest Haute Couture chyli się ku upadkowi...

Anonimowy pisze...

Skoro już wspomniałem o HC, to, czy przypadkiem Ewa Minge nie nadużywa określenia: "Haute Couture" w stosunku do swoich kolekcji?
Jeżeli się mylę, to wyprowadź mnie z błędu, ale nazwisko Minge nie widnieje na listach Syndykatu Wysokiego Krawiectwa.

Kaka Bubu pisze...

Jutro to już na 100% napiszę coś na blogu ;D Co do pytania o Minge, to jest bardzo ciekawe. Też się kiedyś nad tym zastanawiałam przeglądając rygorystyczne warunki udziału w HC. Doszłam do wniosku, że w szerokim rozumieniu jest to haute couture, tzn. wysokie krawiectwo, bo przecież często ten termin jest używany w stosunku do pokazów bardzo teatralnych, wręcz przebieranych. Akurat ostatni jej pokaz był miejscami całkiem fajny, choć z dużą dozą kiczu ;)

Anonimowy pisze...

Innymi słowy - jest to kolekcja w stylu haute couture, ale de facto, to nie jest kolekcja HC, ponieważ nie została zaaprobowana przez Syndykat, racja?

Kaka Bubu pisze...

Dobrze to ująłeś, ale chyba na słowa "w stylu HC" Minge ostro kręciłaby nosem ;-) Według mnie haute couture to wyłącznie pokazy, które należą do członków owego Syndykatu: inaczej każdy mógłby się porywać na to zaszczytne miano...