niedziela, 31 stycznia 2010

Kolejne gramy z przebłyskami Couture

Ahoj, przeczytałam już tę "Rozkoszną zarazę" - nie zawracajcie sobie tym głowy: w następnym poście powiem dlaczego. A teraz, żeby nie tracić czasu, zabieramy się za sumowanie wiosennych pokazów Couture.
Kto by pomyślał, że na blogu tak szybko znów pojawi się Armani! Ale oto i jego księżycowe Couture. Chwalone za szlachetną w oczach wielu powściągliwość. Ja tam nic w tym ciekawego nie widzę, ale proszę - oto i Armani!


No i Givenchy. Riccardo Tisci powoli przestaje być tym cudownie znalezionym geniuszem europejskiej mody - co nie znaczy, że jego akcje spadają. Wielki szum może i cichnie, a on wreszcie ma okazję, żeby bez tych świeżyńskich asów w rękawie, pokazać, na co go stać jako projektanta. Z mojej perspektywy to akurat on jest wręcz predestynowany by tworzyć couture - w jego wypadku już chyba na wieki będące trawestacją mody rozumianej jako eksplozja lekko perwersyjnej erotyki. I mamy - paradę androgynicznych femme fatale w stylu Serge'a Lutensa. Jak zwykle Tisci gra czernią oraz kolorami nude, z małymi przebłyskami granatu, szmaragdowej zieleni oraz fioletu. Ja bym tego fioletu może i wolała uniknąć, bo akurat w tym przypadku węszę porażkę. Fiolet to już chyba dość skompromitowany kolor. Za to ta zieleń - prawie zupełnie nieobecna w popularnych sklepach, a szkoda szkoda. Ta kolekcja definitywnie kojarzy mi się z jedną z najlepszych na świecie bloggerek modowych, a więc Pandorą! Ciekawe, czy Tisci śledzi jej blog ;-D A serio - nie ma może w Haute Couture Givenchy niczego naprawdę niezwykłego, ale to zakreślenie postaci, pewien rodzaj poetyki spójnie tu zaprezentowany na pewno wielu zagra na wyobraźni w tym sezonie! Lata 70te rządzą! No i te buty na podwiązkach - czyli lekki uśmiech do Prady. Fantastyczne!



I to już prawie wszystko! Nauczyłam się przez ostatnie miesiące pewnej znaczącej strategii przetrwania. Myślę, że wiele osób, które przeżyły różnego rodzaju doświadczenia graniczne, bierze sobie ten sposób funkcjonowania za podstawę relacji ze światem zewnętrznym. Już nie zaklinam rzeczywistości, po prostu nie przyjmuję jej jako prawdy. Jest się trochę jak człowiek, któremu koszmar śni się tak często, że przestał liczyć na jakąkolwiek skrystalizowaną, lepszą jawę. Nie przyjmuję pewnych rzeczy do wiadomości, wciąż czekam, że zadzwoni ten numer, który nie dzwonił już od wielu miesięcy. Czasem nawet sama wykręcam ten numer, a gdy głos w słuchawce mówi: "Połączenie nie może być zrealizowane" po prostu uznaję, że aparat musi być poza zasięgiem. Nie mogę o tym myśleć, bo moja głowa rośnie jak jakiś obłędny balon i staje się niebezpiecznie bliska eksplozji. Już teraz zbyt często przedmioty przesuwają mi się przed oczami, jak jakieś pluszowe, pozbawione gramatury zabawki. Ludzie zbyt często przypominają bohaterów kreskówek. Mój mózg sam dostarcza sobie sedatywów, produkuje je z siebie. Na fali tych nowych procesów adaptacyjnych udało mi się też zapomnieć, że przecież pokazu Couture Lacroix nie będzie. Zabawne - czekam, aż w końcu na serwisach pojawią się zdjęcia, by sfinalizować couture, które dla mnie zawsze wiązało się z tym projektantem. No tak - Lacroix zbankrutował. Wielu publicystów spekulowało, do jakiego stopnia zamknięcie tego domu mody jest sygnałem bankructwa samego Haute Couture. Cóż - czytam przez ostatnie dni diametralnie różne oceny tegorocznych pokazów. Dla wielu osób Galliano pośmierduje zatęchlizną, a projektanci Valentino się kompletnie skompromitowali. Nie od dziś wiadomo, że obecnie modą do tego stopnia rządzi polityka rozproszenia, że nigdy raczej nie zadowoli się wszystkich. Z drugiej strony, dla każdego zawsze w takiej sytuacji znajdzie się jakiś mniej lub bardziej smaczny kąsek. W tym roku w oczach krytyki chyba tylko Gaultier wyszedł z całej sprawy obronną ręką. Ze swojej strony nie rozumiem, jaki ma sens wylewanie żółci na Haute Couture: przecież wytykanie "błędów" w HC jest jak patrzenie na obraz Cezanne'a z pretensjami, że coś się stało z perspektywą. Haute Couture to show. Za chwilę wszyscy będą mogli się poznęcać nad Fashion Weekami, a wiele wskazuje, że będzie się działo. Oczywiście od jakiegoś czasu pokazy mody stały się probierzem stanu amerykańskiej ekonomii - i niech się nikt nie spodziewa, że w tym roku będzie inaczej. Żyję wyłącznie nadzieją, że moi ulubieni projektanci, którzy balansują na granicy niezależności, nie zostaną unieszkodliwieni przez finansowe tarapaty. Ale dość tych spiętrzonych wód światowej finansjery - zostało nam jeszcze parę Prefalli do przetrawienia! Zajmę się nimi w następnym poście, żeby tu nie robić bałaganu.

piątek, 29 stycznia 2010

Couture vol.2 i pięć gramów myślenia

W ostatnich miesiącach wyraźnie zwiększa się nasilenie różnych pozytywnych zjawisk dookoła dyskursu mody. Mnie to strasznie cieszy, bo narzekanie na małą ilość sensownych publikacji i wydarzeń związanych z modą naprawdę mnie już znudziło. Sama dostaję od swoich czytelników sporo korespondencji na ten temat, z której to korespondencji wynika między innymi, że ów głód teorii doskwiera nie tylko mnie, ale także wielu innym osobom, zaangażowanym w najróżniejsze dziedziny naukowe czy artystyczne. Może nadchodzi wreszcie czas, żeby modowy dyskurs odbrutalizować, posprzątać teoretyczny bałagan - pokrótce, żeby podjąć autentyczny wysiłek zrozumienia tego zjawiska, z którym codziennie mamy do czynienia. Bardzo fajne rzeczy działy się pod koniec ubiegłego roku w Warszawie. W ramach niezależnego festiwalu "Warszawa jest kobietą" na początku grudnia odbył się event modowy z naprawdę ożywczym zamysłem. Podczas wieczoru poświęconego historii polskiej mody miała miejsce między innymi dyskusja panelowa z udziałem Barbary Hoff, Grażyny Hase i Natalii Jaroszewskiej. Pośród anegdot można było spokojnie wychwycić, jak wiele luk istnieje w polskim wyobrażeniu, o tym czym była moda przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Było nawet trochę krzyku o mit złego/dobrego peerelu, trochę fochów nad historią, z którą nigdy nie wiadomo, co właściwie zrobić. Z mojej perspektywy jest tak, jakby po drodze gdzieś coś pękło: jakby modowe opowieści z tego czasu gdzieś się ulotniły, tak jak ciuchy vintage z Mody Polskiej czy Hofflandu. Układanki nie zapełniły ani fantastyczne fotografie z peerelowskich "kampanii reklamowych", ani zjawiskowe rekonstruktorki z grupy "Bluszcz", ani nawet mówiąca głosem rozsądku pani krawcowa, demonizująca zalew chińszczyzny. Głód pozostał, ale już kilka dni później miało miejsce kolejne wydarzenie modowo-popularyzatorskie: zorganizowany przez Towarzystwo Inicjatyw Twórczych Ę "Projekt szablonowy". Żałuję, że nie miałam możliwości ogarnąć sporej ilości zjawisk dookoła projektu, ale akurat okazało się, że był to gorący przedświąteczny czas. I właśnie ta najciekawsza część - a więc de- czy re-konstrukcja starych szablonów krawieckich umknęła mi, więc nie wiem, jak to wyszło. Jednak dyskusja (ja mam umysł ścisły, mnie interesują wyłącznie dyskusje ;-D) na temat mody vintage w Powiększeniu była lekko nieudana. Oprócz Barbary Hoff i Tadeusza Rolke zaproszono do udziału projektantki Green Establishment. Zabrakło niestety Anny Pełki, autorki książki "Teksas-Land" z 2007 roku, na którą w tej dyskusji chyba najbardziej liczyłam. Pomysł był doskonały, ale chyba w całej sprawie zabrakło jakiejś energii porządkującej: od anegdoty do bąkniętej uwagi coś majaczyło, ale chyba nie do końca wiadomo, co. Wszyscy wiemy, że moda vintage jest fajna, że jest coś ekscytującego w samej idei vintage, ale z tej dyskusji nikt raczej mądrzejszy nie wyszedł. Kamila Kanclerz z GE z przekąsem przyznała, że ona o modzie vintage "to będzie raczej tak pierdoliła" - no i niestety było to dość trafne sformułowanie. Ponieważ pośród zdawkowego komentowania obrazków z projektora i ewokacji w stylu "vintage to Polowanie na Muchy i bohaterki starych filmów czytające Antropologię strukturalną" w tej dyskusji nie można było wychwycić nic naprawdę ważnego. Jednakowoż, mam wielką nadzieję, że Projekt szablonowy - idea genialna i ze wszech miar chwalebna! - wkrótce znowu da o sobie znać jakimś ewentem i tym razem wyjdę całkiem usatysfakcjonowana, a mój głód dyskusji zostanie zaspokojony.Tymczasem możecie śledzić ich superowy blog z dużą dawką vintage fotografii.
Z innej beczki - modowym światkiem potrząsnęła ostatnio 13letnia Tavi Gavinson, która nie tylko stała się bardziej rozpoznawalna niż wielu etatowych krytyków mody, nie tylko jest zapraszana na Haute Couture Diora, gdzie siedzi w pierwszym rzędzie - ale przede wszystkim na swoim poczytnym blogu ostro polemizuje z głośnym tekstem, który w niedawnym numerze Guardiana opublikowała Tanya Gold. Słowa "Dlaczego nienawidzę mody" w ciągu ostatnich dni nabrały tyle kolorytu semiotycznego, że wszyscy zagryzają pazury i myślą sobie - po co latami pracować, jak można zdobyć sławę w 5 minut. Osobiście nie dziwię się wielu starym wyjadaczom, że Tavi tak ich złości. Niemniej ta polemika być może zaostrzy pole walki o modowy dyskurs i tym samym wyjdzie wszystkim tylko i wyłącznie na zdrowie. Wkrótce postaram się tu coś o tym tekście skrobnąć. Bloggerzy modowi dają się we znaki establishmentowi. Koleżanki z bloga obok informują o konferencji, która w Nowym Jorku odbędzie się w czasie jesiennego Fashion Weeka, gdzie wszelkiej maści Independent Fashion Bloggers pierwszy raz na taką skalę będą na świeczniku jako opiniotwórcze media modowe - ain't that cool? Wiele wskazuje na to, że podoba konferencja (mutatis mutandis) może mieć miejsce również u nas - szczegóły tutaj. Wydaje mi się, że byłoby to wydarzenie trafione w dziesiątkę. Blogi modowe w Polsce są naprawdę popularne - same blogi "szafiarskie" odnotowują miesięcznie grubo ponad milion odsłon - to całkiem sporo. Póki co bloggerki trafiają do mediów poza internetem w ramach sezonowej atrakcji, ale myślę, że wkrótce wiele z nich będzie mieć ważny głos w różnych dziedzinach dookoła mody. Wprawdzie Polska cierpi na od dawna na uwiąd modowego dyskursu krytycznego: mało jest mediów, które poza ciuchami i celebrytami zajmowałyby się po prostu modą. Ale najwyraźniej idzie ku lepszemu. Nie mówię tu, że w Polce potrzeby jest Vogue (to jak będziemy więcej zarabiać), ale coś na miarę Popu czy Dazed and Confused to by się przydało. Pożyjemy, zobaczymy. Mnie osobiście język mody w Polsce przypomina taką "terra ubi leones" - strach wychodzić bez maczety czy jakiejś grubszej broni, a argumenty są zazwyczaj z rodzaju tych najprymitywniejszych. Mnie akurat nie obchodzi, czy ci lub owi są z nami, czy przeciwko nam - ja chciałabym coś konstruktywnie robić. Wiecie, marzyciele istnieją ;-D Dostała się niedawno w moje ręce polska książka krytyczna o modzie. Tak, tak! Istnieją takie rzeczy. Zbiorek "Rozkoszna zaraza" wydany przez PWN jest momentami nawet błyskotliwy. Pierwsze słowa: "Moda jest narzędziem wyzwolenia" naprawdę prowokują czytelnika. Jednak książka o modzie, którą napisało do spółki kilku facetów koło trzydziestki wydaje mi się delikatnie mówiąc podejrzana - jak przeczytam, to zrecenzuję. Jednak pokazy są teraz sprawą najważniejszą. Zatem: do Paryża!
Dzisiaj weźmiemy sobie na tapetę JPG i Valentino. Jean Paul Gaultier jak zwykle tematycznie - tym razem wybrał się do Meksyku. Inspiracje etniczne szerokim gestem zostały inkorporowane do tej kolekcji: jest to Meksyk kiczowaty i filmowy. Są tu kapelusze a la sombrero, frędzle, barwne chusty, warkoczyki, kwiaty, cygara, pasy, palmowe liście. Może jest to wszystko mniej spektakularne niż u Diora, ale Gaultier trzyma się swoich zasad. Co najważniejsze - nawet swoje najbardziej szalone projekty realizuje przy pomocy doskonałych konstrukcji i bardzo solidnego krawiectwa. Chirurgiczna precyzja, tak mogłaby się nazywać monografia Gaultiera. Jest jakieś historyczne vertigo, gdy się ogląda te projekty: meksykański kapelusz i wyplatana sukienka w formie gorsetu. Szalony, co? Klimat etno jest zawsze in w czasie lata, w tym wydaniu będzie na pewno niezwykle wpływowy! Od jutra poluję na coś w palemki!



Valentino zmienił dzięki bogu ekipę, a Maria Grazia Chiuri i Pier Paolo Piccioli robią ostatnio pod auspicjami ten marki rzeczy świetne! Tym razem i oni poszli w trybal. Widać tu wyraźnie wpływ np. Rodarte, ale wszyscy zgodnie podkreślają, że to sprawka filmu Avatar. Niestety nie byłabym w stanie czegoś takiego obejrzeć, ale znawcy pewnie mają rację. Nie wiem, czy było coś takiego w Avatarze, ale ten pokaz to głównie marszczenia i draperie. Szyfon przyszpilony prawie do ciała - tę melodię już znamy z Ameryki... Majaczą gdzieś najróżniejsze inspiracje, ale projekty są bardzo wyraziste. Może nawet momentami za bardzo. Gdyby mi to ktoś podstępnie pokazał przedtem i kazał ocenić, czyja to kolekcja - nigdy nie powiedziałabym Valentino. No - nowa jakość się tworzy przed naszymi oczami! Za dużo tu show jak na Valentino, ale chyba młodość musi się wyszumieć. Różnie można na to patrzeć - za kilka tygodni zobaczymy następną ich kolekcję, to się przekonamy, czy coś w tym naprawdę jest. No ale buty - genialne!!!


wtorek, 26 stycznia 2010

Wiosenne Haute Couture vol. 1

Nie wiem, jak to jest z moimi szanownymi czytelnikami, ale ja, autor, miewam fazy napastliwego eskapizmu. Niejednokrotnie już wskutek tych małych epifanii przeszłam na czerwonym świetle, nieraz cudem udało mi się przetrwać. Chociaż tych kilku eskapistycznie zgubionych pięćdziesięciozłotówek nikt mi raczej nie odda. Nikt mi nie odda zapomnianych ze sklepu gazet, pudełek ciastek, pojemniczków jogurtów, puszek coli. W ludzkich głowach w świetle dnia wydarzają się całkiem spektakularne sceny: czasem romantyczne pojednania, innym razem dysputy w stylu szkoły ateńskiej. A jednak bywają dziury w ziemi, do których się niechybnie wpada. Dajmy jednak spokój Talesowi i spółce. Niech siedzą w swoim skansenie chitonów i winogronowych kiści. Eskapizm, teatr, chwila istnienia... Podoba mi się to tłumaczenie "moments of being" Virginii Woolf, choć wolę banalność angielskiego "being", a pretensjonalne "istnienie" nieco mnie mierzi. Ale Talesa i spółkę mieliśmy zostawić w ich skansenie... To zabawne, że chwile bycia są dokładnie momentami niebycia w obiegowym sensie tego słowa. Dlatego ciągle prawie wpadam pod rozpędzone pojazdy - kiedyś zupełnie teatralnie, a może raczej filmowo!, chciał mnie przejechać autobus na Rambli. Chwile bycia może dlatego są błogosławione, że ciało przez ten ułamkowy czas przestaje być barierą - wychylam się z siebie, zanurzam się w tym, co jest, a czyjego istnienia bez tego wychyłu nie jestem w stanie dotknąć. I może się tak zdarzyć w trakcie tych najbardziej rutynowych, tych idiotycznych czynności, które wykonujemy jak maszyny. Doskonale wiedział o tym boski Ludwig, setki jego rozrzuconych uwag dotyczą tego zjawiska. A najpiękniej powiedział to O'Hara: "My quietness has a man in it, he is transparent and he carries me quietly, like a gondola, through the streets." Często, gdy się przechadzam, niemal automatycznie rozpatruję zdania/obrazy z jego wierszy. Uwielbiam O'Harę - nie moralizował. Do czego ma prowadzić ten oto zagadkowy wstęp? No cóż - dziś całkiem przytomnie doświadczyłam eskapistycznego wychyłu, skansenu, czego tam jeszcze... piękna! Oto Dior!
Nie wiem, jak to jest z moimi szanownymi czytelnikami, ale ja, autor, kupuję wszelkiego rodzaju rekonstrukcje, kostiumowe parady, przebieranki. I takie właśnie jest couture Galliano dla Diora - zawsze takie jest! Galliano celebruje tradycję pokazów Couture, w dobie kryzysu zagrożonych wyginięciem. Wszystkiego jest dużo, wszystko jest przerysowane, szalone, porywające. Ktoś powie - to już sto razy było, dość już mam tych maskarad! No cóż - hak takiemu malkontentowi w smak, bo Galliano podaje strawę dla marzycieli. W tym sezonie kolekcja chyba najbardziej jeździecka ze wszystkich. Piękne konstrukcje inspirowane ubiorem historycznym - surduty, cylindry, woalki, długie spódnice z elementami stylizacji na turniurę. Zapierające dech w piersiach suknie, zamaszyste kapelusze z woalami, wszystko dopracowane w każdym szczególe. Nowoczesnego charakteru dodają botki, często białe! Kiedy to pierwszy raz przejrzałam byłam osłabiona niczym chory człowiek - nadwątlono moje zmysły. A potem złapałam drugi oddech i jestem szczęśliwa. Be happy, too!



Inny rodzaj teatralnego przedsięwzięcia to kolekcja młodego projektanta Alexisa Mabille. Mamy tu do czynienia z pewnym uproszczonym kolorystycznie, zgeometryzowanym minimalizmem. Autor twierdzi, że inspirował się suprematystami. Sylwetkę podzielił pionową kreską - nawet buty są tu w innych barwach. Gdy to oglądam, myślę o Greenawayu.


Lagerfeld znowu u mnie na blogu? Niemożliwe! Niestety, możliwe. Lagerfeld znowu wszystkich zadziwił, bo dokonał kolejnej rewolucji o kilkadziesiąt stopni. Ani śladu czerni, złota, wdowich koronek! Tym razem tylko pastele i srebro. Wygląda to trochę jak połączenie pani domu z lat 50tych z bohaterką filmu "Moja macocha jest kosmitką" ;-) Do wełnianej garsonki z bermudami dodaj srebrne botki, połyskliwe srebrne rajstopy i biżuterię hi-tech. Efekt może być piorunujący. Do tego koniecznie kokarda z szyfonu i gigantyczny kok na głowie. U Lagerfelda szokuje głównie różnorodność poszczególnych kolekcji. Tak jest i tym razem. Choć ten zastęp modelek to mi wygląda na kompletne schizolki w tych fatałaszkach. Ale może teraz taki paranoidalny wygląd ma upper hand. Czekam na kolejne pokazy!


piątek, 22 stycznia 2010

Prefall dobry na mrozy

Taki żarcik - nic nie jest dobre na mrozy... Ale cóż zrobić? Zimno, i to jak... dziś mi twarz zamarzła. Tyle w tym dobrego, że zmarszczki zniknęły ;-D No więc zaraz przejrzymy, co tam w Nowym Jorku. Muszę się jednakowoż podzielić refleksją, która mnie ostatnio dopadła. Mniej więcej rok temu zdałam sobie sprawę z faktu, że nie można wymagać od ludzi zbyt wiele. Każdy jest, jaki jest, a raczej zmienianie go nie ma sensu. Lepiej zadumać się nad światem i ruszyć w dalsze poszukiwania. Wmawianie sobie po arystotelesowsku, że istnieje jedna prawda i jedna szczęśliwość to najbardziej durna rzecz, jaką można w życiu robić. Są różne sposoby życia. Czasami pojęcie takich banałów jest kuriozalnie trudne. Teraz z kolei dochodzę do wniosku, że nie ma co walczyć z modowymi wiatrakami. Są różne gusta, są przeróżne gusta - jak śpiewają panowie z hiphopowej kapeli. Jednym w smak metkowana drożyzna, innym inna metkowana drożyzna, a innym łachmanki. Alleluja i do przodu.

Wow - muszę przyznać, że robi na mnie wrażenie prefall Valentino. Oto się chyba młodzi spadkobiercy mesje V. wyrabiają, nie ma co mówić! Grają ostrymi ciosami, ale cóż - widać taki ich urok. Pośród wyrazistych kolorystycznie i ultrakrótkich sukienek są też przebłyski koronki, cekinowe numerki na gale, a także dużo klasycznej czerni. Muszę przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem tej kolekcji - połączenie czerwieni i beżu wydaje mi się tak zniewalające... Ale chyba to coś dla ludzi z ogromną dozą pewności siebie. Najfajniejsze jest to, że Valentino chyba przeżywa renesans - oby poszło im tak dobrze jak choćby Ferre. No i te buty - warto zaopatrzyć się na wyprzaż w te pornobotki, one przetrwają... A te czerwone to mi dziwnie moje szare przypominają... splendid.


Kolekcja Prada mocno militarna. I nie chodzi już o kroje - tym razem to wojskowe maskujące moro pokochała nasza Miuccia. Jakoś nie mieści się w mojej przestrzeni mentalnej idea powrotu tych wzorów, ale ok - jestem w stanie pojąć, że Prada mogła na coś takiego wpaść. Poza tym - dużo klasyków w stylu lat 70tych. Płaszcze grzybki, kostiumiki w wyraziste desenie, sportowe kurtki. OK - ja tego nie kupuję.

Matthew Williamson postawił na ugrzecznione boho. W jego kolekcji znalazł się między innym piękny żakardowy płaszcz i chyba dlatego w ogóle o niej wspominam. Jeśli traktować tego popularnego wśród gawiedzi projektanta jako prognostyk, to trzeba kupować cekiny, kwiatki, futerkowe kołnierze, skórzane spodnie. No i asymetryczne kiece! A jeśli już musimy mieć dwa rękawy, to koniecznie reglany. Fair enough. Ja tam nie lubię tego Williamsona, bo on wszystko daje na tacy - w ogóle nie pozwala myśleć.

Kolekcja Giambattista Valli to dla mnie kolejne miłe zaskoczenie. Dużo klimatów wieczorowej nowoczesnej elegancji, futra, koktajlowe płaszcze. Przede wszystkim ciekawy jest dobór i połączenie tkanin oraz faktur: mieszanka szyfonu w ciemnobrązową panterkę oraz szanelowskiego tweedu jest według mnie totalnie inspirująca. Już się zakochałam! Tylko jak to zrobić, żeby nie wyszło na bogato? Przede wszystkim nie szaleć z obuwiem. Muszę wreszcie kupić klasyczne czarne platformy. No i spodnie z wysokim stanem - to taki musthave, co go w żadnym sklepie nie ma, nawet w Chłamie.

I wreszcie weźmy sobie tu Armaniego na doczepkę. U Giorgia jak wiadomo niewiele się zmienia, więc mamy tu paradę klasyków. Kostiumy z usztywnionymi ramionami, szalone futra, pasowane płaszcze. Well, to się rzadko na moim blogu pojawia, niech więc ma swoje 5 minut ;-D

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Jeszcze więcej Prefallu :-D

No cóż, moi drodzy czytelnicy, pewne rzeczy rzuciły nowe światło na moje życie. Wzięłam z biblioteki na próbkę książkę tegorocznej noblistki i literalnie wgniotło mnie w fotel. A raczej w kanapę, bo fotela na warszawskich włościach jako żywo nie posiadam. Herta Muller JEST ekstremalną pisarką. Wydawało mi się, że po Jelinek w pisarstwie kobiecym raczej nic mnie już nie zaskoczy, a tymczasem. Mamy tu brutalizm czystej wody. I to jeszcze taki surrealistyczny, taki ożywiony jakby. Co tu dużo gadać - jeśli brniecie w życiu w kij wie co (czy każdy dość świeżo upieczony 30latek tak ma?), możecie przynajmniej rozwalić sobie solidnie układ poznawczy dzięki lekturze owej wdzięcznej pisarki. She is cool. Z innej beczki: byłam dziś na wyprzedażach. Nie wiem dlaczego u nas w kraju są one takie beznadziejne. Niby coś obniżyli, ale jakoś nie do końca. Jako że kupuję w tzw. normalnych sklepach wyłącznie podczas wyprzy (bo jeszcze nie upadłam na głowę, żeby wydawać 300 złotych na coś, co i tak potem przecenią na 59...), to od zawsze żywię płonne nadzieje, że coś fajnego w styczniu czy lutym do domu przyniosę. Jak Anna mieszkała w Madrycie czy innej Andaluzji, to sobie zawsze przywoziłam pełną walizkę nowych ubrań. Jak się weszło do jakiejś Zarazy, to nic nie kosztowało więcej niż 20 eurasów. Koszulki były zawsze po 3 euro: żyć nie umierać! A u nas! Drożyzna, i to jaka. Już pomijając te zagraniczne inditexy, to dziwi mnie polityka polskich firm. Wypatrzyłam sobie fajne półbuty na koturnie w Ryłko (no dobra, są z jasnego zamszu, ale jakoś bym to przebolała), a tu cena z 270 zmieniła się na 219. Co tu dużo gadać - kto głupi by to za tyle kupił! Pozostaje mi poczekać do lutego, a może wtedy coś sobie wyłowię. Choć dziś wynalazłam całkiem ciekawy sweter w Rezerwacie z pomponami - taki jakby a la Roisin Murphy. Ważne, że ciepły - ponoć zbliża się kolejna faza megamrozów. Kurde, ileż można. Zima to suka, tyle mam na ten temat do powiedzenia ;-p Wybaczcie, czytelnicy, że się tak przed wami obnażam, ale z tym nowym światłem rzuconym na życie czuję się zupełnie bezkarnie. I do tego w sklepach panuje kompletna marność. Nigdzie, ale to nigdzie!, nie mogę znaleźć wymarzonych Mary Jane z zielonego zamszu. Najgorsze, że wypracowałam sobie w głowie, jaki to musi być dokładnie kolor zamszu. Nie wiem, czy inni ludzie też przeżywają takie katusze. Ale spójrzmy w te nowe pokazy! Sukienki Tuleh: od razu mówię, że każdy padnie z wrażenia!

Ricardo Tisci w Givenchy momentami zupełnie jak nie on. Jakby sklasyczniał nam niegrzeczny chłopiec mody ostatnich lat. W kolekcji Pre-fall pojawiło się sporo projektów nawiązujących do tradycyjnego krawiectwa - coś jest tu jakby tailored. Może to te szerokie poły płaszczy, może pojawiające się tu i ówdzie tweedy... Kto to wie - jednak jest też sporo jego trademarków - a więc skórzane spodnie, łączone z na pozór grzecznymi bluzkami w pudrowych kolorach lub bieli. No i jest sporo czerni. Naukę można stąd wynieść taką, że szafa złożona z jednych dobrych, obcisłych spodni, czarnych ciężkich sandałów (dobra wiadomość, t-bary nie odeszły do lamusa!) i dwóch ciekawych bluzek będzie pewniakiem na jesienne miesiące. Niby żadna to nauka nowa, ale może warto o tym przypominać maniakom najnowszych wzorów i kolorów rodem z HM Magazyn, co to go czytam w wannie tropiąc coraz bardziej kuriozalne błędy w tłumaczeniu ;-D Heh - kiedyś napisali, że Sevigny zaprojektowała kolekcję na ceremonię otwarcia butiku w Nowym Jorku. Do dziś mnie to bawi!

Od kilku sezonów jestem fanką twórczości Bryana Bradley w Tuleh. Moim zdaniem ten projektant bez zadęcia bawi się klasyką, wydaje mi się, że jego ubrania muszą być dość wygodne! Jeśli wygram w totolotka, chętnie to sprawdzę - póki co pozostaje mi żyć tym wyidealizowanym pomysłem. Prefall Tuleh jest kolorowy i kwiecisty. I to nawet nie są te kwiaty spod znaku firankowego Paula Smitha - są to po prostu kwiaty na szyfonowych sukienka. Do tego? Ćwieki? Nie. Po prostu kardigan z krótkim rękawem. Być może jest to na maksa suckerskie, ale mi przynajmniej pokazuje, że można wypiąć tyłek na tzw. trendy i po prostu ubrać się kobieco. I te fenomenalne połączenia wzorów (coś jak Ula Brzydula): kwiaty i wojskowa maskownica. Well. No i bardzo wyrazista płaszcze, które od razu chce się mieć. Chętnie bym zacytowała całe to Tuleh, ale nie ma tu co zaśmiecać nadmierną ilością obrazków. To i tak pewnie wielu zachwyci:

Panowie Proenza Schouler to już w ogóle dali po garach! W dobie rocka i skór zaprezentowali skromny skład brytyjskich inspiracji wiejsko-szkolnych. Kolekcja mocno inspirowana stylem vintage w dobrym znaczeniu tego słowa - już to gdzieś widzieliśmy... moim zdaniem Peter Jensen mógłby być dumny, gdyby był autorem przynajmniej połowy tych projektów ;-P No ale cóż - mamy tu klasyczną czarnoniebieską kratkę, niby dziecięce płaszczyki, skarpetki wystające z botków - a z drugiej strony, inspirowane latami 70tymi krótkie sukienki z melanżu oraz wielkie futra. Projektanci przyznają się do pewnego konserwatyzmu, który wkradł się do ich raczej niepokornego stylu. Twierdzą, że w skromnym garniturku jest o wiele więcej luzu niż w ćwiekowanej mini. And they're damn right. Jest coś takiego w modzie vintage, co pozwala na zachowanie spokoju w nerwowych sytuacjach. A i prawda jest taka, że trudniej znaleźć dobrze skrojone spodnie niż najmodniejsze i szybko wyglądające karykaturalnie jeansy...

No i na ostatek weźmiemy tego oto Nicolasa G. - zobaczmy, co też wytworzył tym razem! No cóż - ten człowiek za każdym razem zaskakuje swoją maestrią. Balansuje między konstrukcją a mocnym kolorem. Oczywiście są tu jak zwykle te oszałamiające hi-techowe tkaniny, jego zwykłe ukłony w stronę sportu (rękawice?), sportowe kurtki, a także tradycyjna linia Balenciagi (czy mi się zdaje czy nawet modelki wyglądają grubo w tych jajkach?). I całkiem ciekawa zagrywka z rajtkami - mają sekcje błyszczące i matowe! Ain't that cool? Mam nadzieję, że jakaś sieciówka to szybko podrobi! Oj teraz to w każdym sklepie będzie coś w palemki!

wtorek, 12 stycznia 2010

Prefall po europejsku

Jestem na diecie i nic mi się nie chce - nie mogę jeść czekolady (absolutne uzależnienie), słodkich bułeczek, cukrowanych ciastek... nie mogę pić cherrycoli, objadać się makaronem w śmietanowym sosie, delektować się chipsami. Krótko mówiąc, przyszła na mnie zguba! Stan apatii przełożył się też na poszczególne blogi, włącznie z odpowiadaniem na komentarze. Choć w sumie mi się już od dawna nie chce odpowiadać na komentarze. Z drugiej strony, cieszy mnie, że mam takich fajnych czytelników, że potrafią wykrzesać z siebie więcej niż "lubię twój sweter". Jednakowoż bloga nie pisze się po to, żeby ktoś go komentował, żeby mieć zwyżkową ilość odsłon, konkursy, bony i kupony: pisze się go, żeby mieć z tego radość. Przynajmniej ja tak mam. Muszę przyznać, że wintydżowe losy mnie trochę zaskoczyły swego czasu, bo w życiu bym nie przypuszczała, że jakiś tam blog może mieć tyle odsłon - wnioskuję z tych faktów, że musi być w całej sprawie coś interesującego i dlatego nie warto teraz tego puszczać przez palce. Jeśli chodzi o polskich sartorialistów, to chyba już się tacy znaleźli, chociażby tutaj. Muszę jednak stwierdzić z całą stanowczością, że już od dawna nęci mnie idea fotografowania ludzi na ulicach, a już szczególnie ludzi specyficznych, czyli różnej maści wintydżowców. Każdy z codziennej obserwacji wywnioskuje, że ludzie bezblogowi ubierają się o nieba lepiej od ludzi z blogiem. Przynajmniej tak jest w naszym cudownym kraju. A są piękni ludzi, mijam ich co dzień w naszym mieście. Hmmmm: pożyjemy, zobaczymy. A pisać to ja nigdy nie przestanę, mogę wszystkich uspokoić (?) - są w końcu nałogi, od których się nie tyje. Są te inne raje. Jednak muszę już zacząć pisać o pokazach: wszelkie moje deliberacje są zakłócane przez niecną ideę ekspansywnej panterki z kolekcji Lanvin!

Do jesiennych pokazów nowojorskich zostało nam już tylko 4 tygodnie. Tymczasem europejscy projektanci pokazują swoje wersje Pre-fall. Dziś kolejne cztery impulsy. Najpierw Celine. Znana minimalistka Phoebe Philo zagrała tym razem nieco bardziej - jak na swój charakter - barokową kartą. Mamy futra z długim włosem, peleryny, soczyście kolorowe czółenka. Jednak projektantka konsekwentnie prezentuje styl mocno przemyślany, wręcz kontrolowany. Jeśli kolor, to totalny - w tym wypadku są to mocne błyski czerwieni. Jeśli kolor, to na butach. Po obejrzeniu tej kolekcji wpadłam w pierwszą w tym poście manię: muszę mieć zamszowe, zielone czółenka, bo inaczej po prostu skonam! W kolekcji Celine powtarza się motyw cienkiego paska w talii, a w dolnych partiach lansowane są spodnie dzwony z wysokim stanem i kantami! Prawie identyczne były w szafie mojej mamy, nawet wystąpiłam w nich w siódmej klasie jako modelka na szkolnym pokazie mody :-D, jednak już dawno zostały rozdane potrzebującym czy coś takiego. Krótko mówiąc, żal ich teraz! 

Nieco bardziej elegancko sprawa przedstawia się w Prefall Nina Ricci. Peter Copping stworzył kolekcję-marzenie. Oczywiście jeśli kochamy pudrowe róże łączone z czernią, koronki, dopasowane żakiety, lekko drapowane sukienki: krótko mówiąc, jeśli jesteśmy szparagiem o delikatnej urodzie, ta kolekcja jest dla nas ;-D Taki żarcik. Całkiem serio, jestem oczarowana tą kolekcją. Te pastele są naprawdę piękne. Mięta, róż - do tego nienaganne burgundowe czółenka! Marzenie. Mam czasem taki sen - to chyba od oglądania internetu - wychodzę na ulicę ubrana tak jak lubię, tak jak zawsze wstyd mi chodzić (wstyd=niedomiar pewności siebie), bo wszyscy się na mnie gapią (słusznie, wyglądam inaczej od nich), mam na sobie kolory (!), wysokie obcasy, ażurowe skarpetki, mam uczesane włosy, staram się. No więc wychodzę i nikt się na mnie nie gapi, a wręcz przeciwnie: to mi samej oczy wychodzą z orbit, bo oto na ulicach przechadzają się ludzie świadomi siebie, pewni własnej wartości, mają na sobie doskonałe ubranie, uśmiech, uczesane włosy, starają się. Żyje im się lepiej. Tymczasem - jak mniemam - podłość ludzka przejawia się obecnie w tym kolorystycznym chamstwie, które codziennie musimy znosić na każdym kroku życia. Nie wiem, czy wy też to tak mocno odczuwacie, ale mnie przeraża brak szacunku dla barw. Jako miłośniczka Goethego i Charlesa Rennie Macintosha ja umieram w tym mieście. I'm dying in this town! Jednym z przejawów wrażliwości ludzkiej jest delektowanie się w kolorach. OK - są ważniejsze rzeczy: globalny problem głodu, zmiany klimatyczne, AIDS, ginięcie gatunków... też się zgadzam, że przy tych ważnych sprawach ubieranie się w kolorowe ubrania to akurat ostatni problem. Być może ostatni, ale akurat na ten nas stać. Nie stać mnie na zlikwidowanie problemu globalnego, ale przynajmniej stać mnie na to, żeby szanować swoje najbliższe otoczenie, a więc swoje ubranie. Gdy człowiek się czasem zamyśli, zdaje sobie sprawę, że z barwami jest tak jak z dźwiękami. Jeśli nie słuchamy muzyki (cokolwiek to jest muzyka), nie obcujemy z dźwiękami nieco bardziej wyrafinowanymi niż dance'owy stukot, jeśli nie otaczamy się miłością ukrytą w szacunku do dźwięku (na przykład słuchając jakiegoś nokturnu Chopina, który akurat ma teraz swój rok: jest jedyna w swoim rodzaju szansa na słuchanie Fryca!), jeśli nie doświadczamy dźwięku - wtedy jest od dla nas głuchy, pusty, nierozróżnialny. Czasami ktoś podchodzi do jakiegoś instrumentu klawiszowego - ponieważ nie rozumie jego konstrukcji i układu klawiszy, stuka tępo tu i tam, ciesząc się, że jest trochę hałasu, który zdołał wyprodukować. Jednak, żeby pojąć o co w tym wszystkim chodzi, musi posłużyć się intelektem. Jest kilku geniuszy w historii, którzy ponoć podeszli i od razu zaczęli grać: tak samo tylko cudownym trafem ktoś, kto nigdy nie ma do czynienia z logiką świata barw, podejdzie do kolorowych ubrań i zestawi je w sensowną całość. Edukacja kolorystyczna trwa całe życie, choć większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy. Najprostszym testem naszej niekompetencji w tym zakresie jest sposób, w jaki urządzamy mieszkania. Mnie akurat nie dziwi, że najbrzydsza kanapa świata pochodzi właśnie z Polski. Polacy mają bardzo niefrasobliwy stosunek do kolorów. Jedyne kolory, które nam są dostępne to seksistowski niebieski dla chłopców i różowy dla dziewczynek. Nawet sukienka do ślubu jest biała, żeby nikt nie musiał łamać sobie głowy ;-D Ale już za długa ta dygresja. Nikt nawet nie wie, jak strasznie marzę o świecie, gdzie z pietyzmem podchodzi się do barw. To prawdziwa ojczyzna estetów. Estetyzm bywa przecież pusty i głupi, ale ta odrobina estetycznej wrażliwości na co dzień nikomu by nie zaszkodziła. Szukajmy zatem w sklepach pięknych barw i nie bójmy się ich zestawiać. Amen. A oto i Nina Ricci:

Jeśli wróżyć z kolekcji Pre-fall, to Marc Jacobs trochę przystopował. Louis Vuitton jest dziewczęcy, delikatny, i trzeba przyznać: skręca w lata 70te. Cudowny płaszczyk zdobiony futrem, lamówki i rozkloszowane spodnie, duże graficzne wzory w klimacie lekko etno. Ta kolekcja jest już dużo spokojniejsza, odchodzi od przesytu, który ostatnio u Vuittona był wręcz męczący.

A na koniec prawdziwe szaleństwo, bo oto Alber Elbaz pokazał swoją kolejną twarz pod auspicjami Lanvin. Tym razem ten ekscentryczny projektant postawił prawie całkowicie na panterkę! Trzeba przyznać, że Alber Elbaz to jedna z najbarwniejszych postaci świata mody, ostatnio jest wręcz hołubiony przez media. Jego groteskowy wygląd rodem z filmów Blake'a Edwardsa, jego ultra eleganckie projekty, w ogóle sam kontrast między jowialnym okularnikiem w muszce a tymi drapowanymi cudeńkami - jest to wprost niedzisiejsze. I niezwykle autentyczne. Kolekcja pod hasłem: dużo i w cętki. Muszę mieć coś w cętki, bo zwariuję. Buty, torebka: moje życie bez nich straci sens. Dopadła mnie cętkowa mania! Do tego prezentacji kolekcji towarzyszą naprawdę świetne zdjęcia:

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Pre-fall po męsku

Nie zamierzam tu bynajmniej pisać o modzie męskiej - nie mam o niej bladego pojęcia! To tak tytułem wstępu dla tych, których by ten temat interesował. A tak ogólnie? Zrobił nam się 2010. Nie jestem typem człowieka, którego mami iluzja nowego początku, związana z przekręceniem licznika w kalendarzu. Nowy rok jest rzeczą całkowicie umowną: właściwie można go rozpocząć każdego poranka lub - jeśli ktoś woli nocne ceremoniały: dowolnego dnia około północy. Zresztą zupełnie niezrozumiały jest dla mnie pęd do początków w chwili, gdy świat zakrywa pierzyna całkiem zapominalskiego, całkiem obojętnego wobec ludzkich emocji śniegu. Początek to raczej wiosna, najokrutniejszy miesiąc kwiecień, cały ten obezwładniający anturaż pierwszych kwiatków na trawie, wydłużający się dzień, a może przede wszystkim: skrócona noc. Gdy skraca się noc, ze wszystkim trzeba się bardziej spieszyć. Jednak akurat koniec 2009 jest dla ważny, bo finalizuje się rok wyjątkowo podły - taki rok, który chciałoby się wymazać z pamięci, wytrzeć z zeszytu gumką myszką. Powiedziałabym nawet, że był to rok swoiście romantyczny: łączący tragedię z euforią, wyjątkowy stres z wyjątkowym spełnieniem, zamieniający pochmurne oczekiwania w stoicki spokój. Być może istnieje jakiś kuriozalny moment w życiu, gdy z nadmiaru emocji można otrząsnąć się w okamgnieniu, tak jak otrzepujemy się z płatków śniegu, gdy w zimowy wieczór przekraczamy próg domu. Jakiś filozof-mistyk (Blake?) hipostazował stany emocjonalne do rangi autonomicznych mgławicowych bytów, które obejmują swoim zasięgiem coraz to różne jednostkowe konstytucje psychofizyczne. Można dostąpić łaski, ale też można dostąpić smutku, obojętności, strachu. Chyba najbardziej wartościowe w tej całej teorii jest to, że pozwala zrozumieć fakt zewnętrzności tych stanów wobec jaźni. Matko, ja chyba zostanę buddystką ;-) Dość tych rzewnych wyznań! Tak sobie ostatnio myślę, co by tu zrobić z tym moim Wintydżem. Blog w tej formule całkiem mi się już znudził - ok, nie pokazałam tam jeszcze nawet połowy swoich ciuchów, ale gdy sama przyjrzę się tym wszystkim fotografiom, gdzie w kółko powtarza się ta sama, nudna postać, to i mi robi się nieswojo. Zakładałam tego bloga z jakimś polemicznym zacięciem, mierziły mnie szafiarskie stylizacje, miałam intencje pokazania jakichś odzieżowych alternatyw, ale teraz nie do końca umiem stwierdzić, co mi z tego wyszło. Jedno jest pewne - robienie zdjęć sprawia mi ogromną przyjemność, może dlatego prowadzę tego bloga, choć zadanie to czasem przypomina wypełnienie jakiegoś obowiązku wobec bóg wie kogo. Anyhow, muszę się nad tym poważnie zastanowić. A teraz ten męski Prefall.
Na początek może Burberry Prorsum. Męskie inspiracje w przypadku tej marki nie są niczym nadzwyczajnym. Idealnie skrojone płaszcze to znak firmowy Burberry. Z przyjemnością odkrywam, że na jesieni modne będą militarne marynarki i płaszcze - nie chodzi jednak o rzeczy przerysowane szamerunkami: chodzi o krój a la szynel, zgniłą zieleń i mosiężne guziki. Do tego koniecznie dość cienki pasek w talii - to będzie hit przyszłego sezonu. Założony na długą marynarkę wyraźnie ją odmładza. W wersji ze spodniami superskinny dwurzędowa, klasyczna marynarka (o wąskich rękawach) będzie prawdziwym hitem jesieni 2010. Doskonale - można je upolować za pół ceny w Zarze et al. Ważne, żeby wybierać kroje jak najbardziej klasyczne, o szerokich klapach - dodatki zrobią resztę.

Prawie identyczny marynarkowy trick mamy u Jasona Wu. Podobna sylwetka z górą zdominowaną przez marynarkę i prostym (składającym się prawie wyłącznie z nóg!) dołem. Granatowa marynarka Wu ma kieszenie również na piersiach. W tym pokazie Prefall występuje też zgniłozielony żakiet, nałożony na krótką, szarą, szyfonową sukienkę i przewiązany paskiem - zakochałam się w tym looku. Wu świetnie się rozwija - jest młodym projektantem, który próbuje wielu opcji tworzenia ubioru. Świetnym połączeniem jest sweter założony na lśniącą mini (cekiny?), przewiązany małym paskiem - idealny strój, bo można w nim iść do pracy, a potem na imprezę i cały czas wyglądać stylowo. Spodobały mi się też sukienki z wiązanym detalem poniżej talii - taka draperia w połączeniu z ultraprostą górą wydaje mi się wyjątkowo atrakcyjna. Strasznie podoba mi się Wu - brakuje jakiegoś jego odpowiednika w Polsce. Polscy projektanci-jedwabnicy, szyjący dla polskich idiotycznych celebrytów chyba wyszli już wszystkim nosem. Ludzie, my chcemy czegoś do noszenia! Czegoś bez zadęcia na wielką modę! Wydaje mi się, że polscy projektanci dobrze by wyszli, gdyby po prostu wpadli na pomysł szycia ubrań, a nie kreacji.

Paskowy motyw powtarza się w kolekcji Rag&Bone. Ubrania są bardziej casualowe, ale sylwetka jest podobna jak u Wu. Sporo na górze i mniej (co nie znaczy nudno) na dole. Można powiedzieć, że każde ubranie kończące się dalej niż na pół uda jest herezją. Jeśli spodnie, to do pół łydki. Everything gets cropped. Fenomenalne są dla mnie w tej kolekcji te getry, zmarszczone na nogach - już na takie choruję. Do tego ciężkie buty i warstwy. Kamizelka, a na niej pasek? Czy to nie jest genialne w swojej prostocie?

Alexander Wang trochę odszedł od swoich sportowo-rockowych ekscesów i zapodał coś biurowego. Oczywiście jest to dość nowoczesne biuro. Jeśli biała koszula, to w formie tuniki-sukienki. Jeśli kamizelka, to skórzana i szczątkowa. Kolejna moja obsesja to ten kamizelko-pasek. Widziałam takie w fenomenalnej kolekcji Joanny Paradeckiej, która jest chyba przełomową w Polsce projektantką w tym sensie, że robi coś nieszablonowego i, jak mi się wydaje, patrzy na modę z niezłym dystansem - jej recyklingowe projekty, szyte z niesamowitą precyzją robią wielkie wrażenie. Są lekkie i bardzo do noszenia. No właśnie - i ona to nawet Wanga wyprzedziła z tymi pasami ;-) Z kolekcji Wanga można wysnuć ważny wniosek - w przyszłym sezonie nikt nie obejdzie się bez perfekcyjnie dopasowanych czarnych rurek. Czy znajdę choć jedną parę na tegorocznych salach?

Na koniec nieco bardziej optymistyczna kolorystycznie Rachel Roy. Motyw wąskiego paska w talii mamy i tutaj, można to nosić nawet w zestawieniu z dresowymi trykotami. A tkaniny obiciowe przetrwają na płaszczach - statement coat nadal poszukiwany!