czwartek, 7 października 2010

Paryż FW 4

Stało się - paryski tydzień mody dobiegł końca! Jak zwykle ogarnia mnie lekkie przygnębienie: zostało mi do przejrzenia jeszcze tylko kilka pokazów. Na kolejne atrakcje trzeba będzie czekać do lutego! Dzisiaj w nowo zakupionych szwedach (i to australijskich!) testowałam styl lat 70tych - przyznaję, że w tym fasonie spodni czuję się troszkę dziwnie. Na ulicach 90% dżinsów to rurki lub proste nogawki, w rozszerzanych spodniach chodzą tylko ludzie, którzy od nastu lat nie rewidowali swojej garderoby. Czy w tym kraju można być modnym, skoro trendy u nas zdobywają ulice kilka sezonów po tym, jak stają się przebrzmiałe? ;D A moje nogi w szwedach były z punktu widzenia ich właścicielki zupełnie odrealnione: być może ja również w życiu codziennym pielęgnuję swoją obsesję na punkcie dychotomii ciało/ubiór, ale słowo daję - ciężko mi dziś było rozpoznać odbicie w lustrze. No i ciągle nie wiem, czy odpowiednio skróciłam te spodnie - jaka powinna być idealna długość szwedów, ile obcasa powinno wystawać spod nogawki, czy w ogóle powinno być widać buty? Hmmmm. Nie wiem, nie wiem, nie wiem. W szwedach podobałam się chyba tylko panom pilnującym dzieł sztuki w Zachęcie, bo oni od zawsze są tacy staromodni, no a na dokładkę obydwie wystawy w galerii dotyczą nurtującego mnie (dziś w sposób szczególny) problemu ciała. Zaciekawiły mnie prace Jakuba Ziółkowskiego, który z uporem maniaka rozkłada ciało na części pierwsze, a sam proces rozkładu dość zabawnie kwituje rojami owadów a la Salvador Dali. Natomiast monograficzna prezentacja Annette Messager dostarcza naprawdę niesamowitych przeżyć. Nie wiem, jak wy, ale ja nie lubię efekciarstwa w sztuce, a szczególnie w sztuce galeryjnej. Wolę dzieła sztuki, które nie narzucają mi się ze swoją wyjątkowością czy splendorem. Zdecydowanie mocniej reaguję na rzeczy spotykane pozornie en passant, tak jak na niedawną wystawę z berlińskiego KW w Muzeum sztuki nowoczesnej na Pańskiej, o której tak ładnie pisze mój szanowny kolega Michał. Wspaniałe buty Markusa Schinwalda, czy niepokojące Panny z Awinionu Thomasa Zippa podziwiać można było po drodze z Świętokrzyskiej do Złotych Tarasów ;D - nie trzeba było się nastawiać na sztukę, żeby zostać przez sztukę dotkniętym. A szczególnie ta ostatnia, kapiąca na chodnik praca w zaciemnionym przejściu Emilii robiła piorunujące wrażenie. W Warszawie zamiera już tradycja gustownych witryn, a prace profesjonalnych visual merchandiserów są tak banalnie schematyczne, że nie ma się w ogóle nad czym rozwodzić. Tymczasem za Emilią można było skosztować dawnych rozkoszy witrynowego wojeryzmu - kto stracił szansę, niech żałuje... Ta wystawa w zamknietej galerii byłaby pretensjonalna, nieskuteczna. Natomiast wystawa Messager w Zachęcie moim zdaniem nie traci na zamknięciu w dostojnych murach, odgrodzonych od rzeczywistości marmurowymi schodami. Są artyści, których sztuka ma moc dobroczynnego wpływania na galeryjne warunki. Szczególnie ciekawe są dwie instalacje: Przyjemność/Nieprzyjemność, gdzie z sufitu dużej sali w Zachęcie zwisają liczne, dość niepokojące obiekty, a wśród nich tytułowe słowa, wypchane niczym zabawki, uszyte ręcznie ze starych materiałów w ciekawe desenie. Ta sala jest innym światem... Ostatnia instalacja "Wietrzyk" to właściwie miniwidowisko teatralne - w zaciemnionej sali pod gigantycznym jedwabnym woalem ukrywają się podświetlane co jakiś czas mikroświaty, złożone z pluszaków i innych dziwnych rzeczy, które by można opatrzyć zbiorowym mianem "śmieci". Messager to wspaniały bricoleur. Co jakiś czas pod jedwabnym woalem zaczyna działać duży wentylator - wietrzyk deformuje krajobraz, potem powraca spokój. Nie wiem, co takiego jest w instalacji, ale warto wystawić się na to świeckie misterium. Inny ciekawy punkt retrospektywy Messager to "Historia sukienek" - stroje zamknięte w szklanych witrynkach zaopatrzone są w wotywne miniaturowe obrazki, pamiątki jakichś niejasnych wydarzeń. Praca niczego nie wyjaśnia, angażując jednocześnie widza w świat tych zamkniętych w "trumnach" sukienek. Bardzo wam polecam wizytę w Zachęcie, wystawa jest frapująca! Ale wracajmy do Paryża!

Louis Vuitton. Nie mogę powiedzieć, że nie oczekiwałam tego ruchu po Marcu Jacobsie. Gościom pokazu podał na początek cytat ze słynnych "Notatek o kampie" Susan Sontag, a sama kolekcja jest mistrzostwem w sztuczności. Już wiosenny autorski pokaz Jacobsa zapowiadał obranie kampowego kursu - niezwykle kiczowate makijaże, charakterystycznie odrealniona paleta barw, wielkie sztuczne kwiaty i spalone trwałe. To musiał być kamp. W kolekcji dla Louis Vuitton dominuje poetyka szablonowego orientalizmu pod postacią przesłodzonej chinoiserie. "Chińska" moda wcale nie dziwi - co najmniej od szanghajskiej kolekcji Pre-fall Chanel wiadomo, że motywy orientalne zostaną w modzie na dłużej. Jacobs w tym pokazie wykazał się prawdziwą maestrią jeśli chodzi o kontrolowanie nadmiaru - zupełnie odciął się od modnych lat 50tych, ale modus działania tej kolekcji jest prawie identyczny. Wystarczy wybrać odpowiedni modowy punkt zaczepienia i sprowadzić go do absurdu: żeby było jeszcze bardziej "chińsko" niż było do tej pory gdziekolwiek indziej. I jest. Od wypchanych tygrysów po frędzlowe łatki na lamowanych sukienkach - Jacobs trafił w dziesiątkę. I dał nam niezłą wskazówkę na lato - nie chodzi o jakiś konkretny trend, bo moda już od dawna nie zajmuje się wyznaczaniem konkretnych dominujących trendów. Chodzi o klimat, nastrój, dopracowaną stylizację, wykreowanie całkiem sztucznego stylu, choćby w całkiem złym guście. Bo na tym polega kamp. Cieszę się, że to słowo wreszcie trafi do hochglanzów dla dojrzewających dziewcząt - jeśli tylko dlatego ktoś miałby pójść tropem Susan Sontag, to wiwat dla mody!


Sarah Burton pierwszy raz w sposób pełny zaprezentowała się jako projektantka marki Alexander McQueen i choćby nawet ktoś bardzo zaostrzył sobie pióro, to nie miałby się do czeg przyczepić. Po prostu - udało się. Pokaz budzi automatyczne skojarzenia ze stylem McQueena, nie jest to dziwne - skoro Burton pracowała z projektantem od nastu lat, najwidoczniej łączyła ich wspólna wizja. Jak zwykle - kolekcja osadzona jest w modzie historycznej: dworskie żakardy i malowane jedwabie zostały modowo oswojone niewykończonymi brzegami, zmiękczonymi "nadciętymi" ramionami, falbanami przyszywanymi na linii podkowy (oj fajne te falbany!). Drogocenna koronka uśmiecha się szydełkowymi kwiatami. Całkiem sporo tu elementów organicznych - piór, futrzanych wykończeń, skóry ciętej w kszałt liści, motylich skrzydeł, a nawet kłosów zboża. Choć ta ostatnia sukienka wygląda trochę jak wieniec dożynkowy ;P Burton udało się w tej kolekcji przemycić najistotniejszy element stylu McQueena - to iście rzemieślnicze piękno, drobiazgową dbałość o szczegóły, spójność wizji. Bardzo podobają mi się również stylizacje fryzur modelek - plecionki wykończone potarganymi warkoczami. Ta kolekcja to dopiero otwarcie dla Burton: co zrobi z potencjałem McQueena dowiemy się w kolejnych pokazach...


I wreszcie ostatnia wiosenna odsłona Prady, czyli kolekcja Miu Miu. Wybieg zamienił się w scenę z reflektorem oświecającym miejsce pośród czerwieni, który mi osobiście skojarzył się z filamami Davida Lyncha ;-) Projektantce chodziło raczej o obsesję gwiazdorstwa, stąd też zdobiące wiele projektów... gwiazdki! Ale też kolory - srebro, złoto, czerwień, kobalt, biel, czerń, wszystko w połyskującej satynie. Ciekawa jest ta kolekcja Prady - niby nawiązuje do mody retro (bo jak inaczej nazwać białego łabędzia w stylu grafik z końca 19tego wieku czy plisowania), z drugiej strony, jest niezwykle ironiczna. Bo co gwiazdorskiego jest w plisowanej dłuższej sukience z podkrojem szyi dokładnie zakrywającym dekolt? Zagadkowa kolekcja, ale cieszę się, że Prada ciągle dąży do czegoś nowego, nie eksploatuje własnych sukcesów. Tylko czy ja mam coś w gwiazdki lub łabędzie? ;-)

Brak komentarzy: