niedziela, 7 lutego 2010

Vintage a la polonaise

Na początek chciałabym trochę zareklamować listę sklepów vintage, którą prowadzę od kilkunastu tygodni. Jestem cholernie zadowolona z tego, że coś takiego istnieje. Mówię to bez pokory, bo pomysł podłapałam troszkę od koleżanek po blogu, które tu i ówdzie skarżyły się na brak skomasowanego oglądu polskiego internetu pod kierunkiem sklepów z odzieżą z drugiej ręki. Na liście jest już ładne kilkadziesiąt sklepów, ciągle dostaję nowe adresy. Mam też swoje dylematy, bo czemu nie zrobić też listy ulubionych vintage-sprzedawców na Allegro? No ale wtedy wyrwano by mi wszystkie najlepsze kąski. Serio mówię - nie dalej jak w zeszłym tygodniu kupiłam na All aksamitny żakiet vintage samego Christiana Lacroix, autentyk. Jestem wstrząśnięta tą nagłą zdobyczą i pertraktuję z paryską (byłą) właścicielką o guziki do tego cudeńka, słynne księżycowe guziki... Zobaczymy - póki co i tak przesyłka musi przebrnąć przez lepkie ręce pocztowców. Nie omieszkam się pochwalić i mam nadzieję, że na mnie ten żakiecik wejdzie ;-D No więc zastanawiam się nad wciąganiem w całą listę Allegro. Jako administrator listy (szumne słowo) zaglądam pod adresy sklepów regularnie i czasem po prostu piszczę tu z zachwytu przed komputerem. Polski rynek mody vintage wydawał mi się do niedawna dość skromny. Zwłaszcza jeśli chodzi o taki rasowy vintage, a więc stare kolekcje wielkich projektantów, ciekawe ubrania z lat 70tych czy nawet 50tych. Polskie wojenne losy niestety przyczyniły się do kompletnego zrujnowania historii materialnej sprzed lat 40tych. Nie tylko meble wtedy spłonęły, ale też ich zawartość. Przez nagłą popularność lumpeksów po transformacji ustrojowej moda z drugiej ręki raczej nabrała konotacji pejoratywnych. Ciucholandy były raczej celem ludzi ubogich, zmuszonych do oszczędzania niż poszukiwaczy perełek konfekcyjnych. Obecnie jednak wskrzesza się legendę "Ciuchów", czyli miejsc w Warszawie czy Krakowie (lub gdzieś pod Krakowem), gdzie ubierała się bohema artystyczna lat 60tych czy 70tych. Te odzieżowe paczki z Kanady obrosły już całkiem dużą dozą mitologizowania. W książce Szaroty, którą ostatnio polecałam można znaleźć fascynujące opowieści o kurtkach z demobilu, kożuchach przekazywanych z rąk do rąk, okularach "ciemkach" z Zachodu... O ile jeszcze te "Ciuchy" funkcjonują w aurze politycznej, to już nasza współczesna moda na vintage chyba całkowicie od tej aury ucieka. Może jeszcze tylko figurować jako pewnego rodzaju antyglobalistyczny trend, odwrót od masowego zalewu sieciówek, protest przeciwko unifikacji mody. Jednak vintage to również trend globalny. Nie ma się co oszukiwać. Vintage jako indywidualny styl jest pewnego rodzaju fikcją - w pewnych kręgach jest to styl całkowicie dominujący. Z radością czytałam w ostatnim wydaniu Elle wywiad/sylwetkę z Magdaleną Frąckowiak. Otóż, ta sympatyczna osoba jada wyłącznie surowe wegańskie dania, a ubiera się ponoć wyłącznie w sklepach vintage. Oczywiście vintage w Nowym Jorku ma swoją cenę, jest to pewnego rodzaj snobizmu. Ale takich snobizmów to ja pragnę dookoła jak najwięcej! Wydaje mi się, że moda vintage zmusza swoich wyznawców do kreatywności. Kiedy wchodzimy do vintage-shopu (jest ich w Warszawie kilka) mamy przed sobą naprawdę wiele trendów, wiele opcji, pozorny chaos. Żeby to jakoś mentalnie uporządkować i winkorporować do swojego stroju trzeba mieć wprawne oko, wiedzieć czego się chce. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że prawdziwy vintage jest z konieczności drogi. To jest tak, jak z dziełami sztuki. Owszem - możemy na bazarze czy rynku starego miasta kupić sobie jakieś pocieszne monidełko i zawiesić je na ścianie. Możemy też iść do Desy czy na Koło i kupić coś naprawdę drogiego, ale za to unikatowego. Rzeczy stare są przecież również wyłowione z masy innych starych rzeczy (nie łudźmy się, że masowość wynaleziono przedwczoraj), jednak dzięki selekcji i w związku z upływem czasu stają się po prostu wyróżnione, odmienione przez sam fakt trwania. OK - zaczynam bredzić.

W związku z tym, że często wertuję strony sklepów vintage, zrobię teraz mały przegląd moich zadziwiających odkryć. Oczywiście pod każdym względem nadal przoduje Vintage Shop, gdzie na przykład w dziale "z metką" kupić można takie cudaczne marynarki Nomad w kwiatowe wzory. Już dodaję ją do swojej wishlist! A jeśli komuś nie daje spokoju meksykańska kolekcja Haute Couture J-P Gaultiera, ten już teraz może wprowadzić ją w życie dzięki tym wspaniałym rajstopom w palemki. W okazyjnej cenie można też było kupić takie genialne marchewy! Naprawdę bardzo mi się podoba to, w jaki sposób rozwija się ten sklep, stając się powoli magazynem all things vintage. I nie myślcie sobie, że to jest jakiś artykuł sponsorowany, dzięki bogu będąc niezależnym bloggerem nie muszę takich pisać ;-D Po prostu dzielę się swoimi znaleziskami (być może duży wpływ na ten altruizm ma fakt, że jestem już spłukana przez ciuchowe zakupy w tym miesiącu ;-D) Dalej... Wczoraj spadłam z krzesła i dotkliwie się potłukłam (tak, jest to hiperbola), gdy na stronie Butiku Vintage znalazłam ten oto nieziemski żakiet Alexandra McQueena. Zastanawiam się ciągle, dlaczego nikt go jeszcze nie kupił! Cena - jak na taką perełkę - jest naprawdę okazyjna, bowiem wiele masowych żakietów z Zary kosztuje o sto złotych więcej. W tym samym sklepie taka oto sukienka, idealnie zgodna z obecnymi trendami, tylko że kosztuje o dwie trzecie mniej niż głupia kolekcja garden w HMie. Podobnie ultramodna szara sukienka w stylu lat 50tych czy ta przepiękna tunika w duże, orientalne wzory. Toż to prawdziwy musthave! Podobnie trudno się oprzeć letniej kiecy w oldskulowe różyczki. Widzę ją z ciężkimi sandałami i torebką/workiem. To doprawdy wielka ironia masowego rynku, że kreacje Patricii Field dla Sary Jessiki Parker, w wielu przypadkach oparte na modzie vintage, wygenerowały popyt nie na modę vintage, ale na sieciówkowe kreacje w stylu vintage kreacji SJP. Jest takie powiedzonko, że nie należy patrzeć na drogowskaz, ale na drogę, którą wskazuje. Fanki Seksu ewidentnie zatrzymują się na drogowskazie... Znowu ten sam sklep i fantastyczna spódnica w kropeczki. Jeśli dodamy do niej agresywny top, na przykład w mocno różowym jedwabiu, i wielką biżuterię - jesteśmy królową chodnika ;-) Jedziemy dalej i w kultowym Alibaba mamy idealnie w tendencji lat 70tych wspaniałe dzwony Escady. A w dziale buty (mój ulubiony) nowiutkie pantofelki Hogla czy też te naprawdę witnydżowe botki, które od kilku dni spędzają mi sen z powiek swym brakiem w moim mieszkaniu! W Sklepie Vintage wyszperałam taką oto wyrazistą torebkę w stylu gobelinowym. Na Papuza.pl znajduję za dwie dychy taki oto płaszczyk na wiosnę oraz ten stylizowany kostium z szerokimi spodniami. W Agatstyle mam prawdziwie dziką panterkę na tę cholerną zimę, a u Żorżety (którą lubię oglądać jak bloggerkę modową) mam sukienkę w malutkie flamingi oraz taką piękną stylizację z dzikim różem, której może jej pozazdrościć niejedna szafiarka. Z Vintage Agi wyłowiłam taką oto szałową bluzkę w stylizowane kobiety, a w Estilo gumowe oficerki wprost wymarzone na panującą obecnie pogodę. Sami widzicie - można się zrujnować przed tym komputerem! Miłego oglądania (koniecznie otwierajcie linki w nowej karcie, bo zapomniałam zrobić wyskakujące okienka ;-0)! A oto mała zajawka (zdjęcia pochodzą z w/w stron www przedmiotów):

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

I to jest problem, z którym borykam się od lat podczas zakupów wintydżowych ciuchów, czy to w używanej odzieży, czy vintage shopie online. POLIESTER. Znajduję piękną, wymarzoną sukienkę/bluzkę/spódnicę, w moim rozmiarze, w idealnym kolorze, o wzorze zapierającym dech w piersiach. Biorę cudo do ręki i już wiem, że nie dla mnie ono, nie dla mnie. Jednak zawsze naiwnie sprawdzam jeszcze na metce, licząc,że może się pomyliłam, że to taki dziwny jedwab/bawełna. A potem wychodzę zasmucona ze sklepu, patrząc jak za szybą uwięziony tkwi przedmiot mych żądz. Odchodzę, obraz się z wolna rozmywa, tylko w sercu pozostaje wyrwa- mały kawałeczek mnie już na zawsze pozostaje przy poliestrowym skarbie.

Kilka razy, aby uniknąć tego bólu w sercu, zdecydowałam się jednak przygarnąć poliestra. Niestety w żadnym z takich łupów nie wyszłam z domu więcej niż kilka razy. Wiszą sobie pięknie w mojej szafie i szydzą z mojej słabości. Czasem tylko, w zimniejsze dni przebieram się w nie, a potem cała wystrojona siedzę i czytam książkę, lub spokojnie podziwiam kwiaty w ogrodzie.
I wyglądam jak milion dolarów.
m.

Lady838 pisze...

Świetny blog. Jak zwykle ciekawe posty...
No jak dla mnie BOMBA!
Pzdr ;*
Oraz zapraszam na mojego bloga o modzie;
http://moda-lady838.blogspot.com/

peek-a-boo pisze...

No wlasnie: sztucznosci, "nierzeczywista" rozmiarówka, przeklamanie kolorów, to wszystko odstręcza mnie od zakupów na odległosc, niestety. Ale popatrzec faktycznie przyjemnie ;).

Kaka Bubu pisze...

Oj - zakupy na odległość są ogólnie problemem, zazwyczaj rzeczy na zdjęciu mogą wyglądać o nieba lepiej niż w rzeczywistości. Zwłaszcza jeśli są elementem stylizacji. Jednak ja uwielbiam robić zakupy przez internet - i to często właśnie wyławiam jedwabie, kaszmiry (nie wiem, może mam jakiegoś farta w tym zakresie ;-)). A poliester? No cóż - jego dawna popularność może jeszcze być zrozumiała jako jakieś zachłyśnięcie się technologią, natomiast to, że obecnie ludzie w sklepach nadal kupują poliester i to za bajońskie sumy (bluzka z poliestru za 150 złotych to dla mnie rozbój w biały dzień, przecież każdy wie, że te włókna robi się ze starych reklamówek i innych śmieci, przy okazji niszcząc środowisko różnymi paskudztwami uwalnianymi do atmosfery) - to jest dla mnie kompletnie niepojęte! I uwaga - w vintage sklepach są i szlachetne tkaniny, ale ceny idą wtedy mocno do góry!

anna pisze...

Niestety też nie polecam zakupów przez internet w bardzo znanym vintageshop.pl. Kilkakrotnie zakupiłam tam coś, co na zdjęciu wyglądało fantastycznie, a w rzeczywistości okazało się bardzo nieprzyjemnie pachnącą szmatą. Ceny jak na rzeczy z drugiej ręki są tam wysokie, a ubrania głównie poliestrowe. Zdecydowanie wolę polowania na żywo, gdzie można zobaczyć, z jaką tkaniną mamy do czynienia, zamiast raczyć się podkręconym w photoshopie zdjęciem.