wtorek, 10 lutego 2009

Wypatrując kociaków na runwayu.



Już tylko dni dzielą nas od rozpoczęcia Fashionweeka w Nowym Jorku. Będzie to czas dziwnych prognoz - oto modowy szał rozpęta się pośrodku burzy, czy raczej: w oku cyklonu? Nie wiem - to chyba nazbyt dynamiczne metafory. Po prostu w samym środku kryzysu ekonomicznego(choć wielu twierdzi, że to tylko początek katastrofy?! czyż jednak katastrofiści nie są prawie zawsze głosicielami wieczego arche?!), który niestety również w naszym kraju daje ludziom obecnie nieźle popalić. Wprost doczekać się nie mogę tej nowej jesieni! No i ta karma dla zmysłów - ileż to się człowiek nie naogląda! Pre-falle zapowiedziały wiele ciakawych statementów: ja tam jak zwykle czekam na wszelkie Jacobsy, McQueena, młodzików i różne takie sprawy, typu: YSL i ten teges: dajmy na to ciekawi mnie, co na to wszystko Viktor z Rolfem. Co na to wszystko Mediolan? Niebawem się przekonamy, nie wyprzedzajmy faktów.

Rozterki znów dogoniły mój umysł - czy ja się aby znowu w coś strasznego nie pakuję?! OK: mogę sobie piać: ta wrażliość! ta zbieżność wielu cech! ten jakże elektronowy mózg, który zna chiński! ta cudowna skłonność do paraboli! I wreszcie - ten jakże chudziutki brzuszek! (ok, moja słabość...) Ale po jaką cholerę mi takie pianie?! Równie dobrze mogę sobie nad łóżkiem rozwiesić plakat z jakimś mężczyzną moich marzeń... oczywiście chodziłoby o jego wizerunek z młodości... dajmy na to William Butler Yeats! Albo: Jan Łukasiewicz (taki filozof, chodzi o to zdjęcie z brodą i w okularach, co wisi w bibliotece Pan-u). Ci mężczyźni szalenie mi się podobają, podnieca mnie ich biografia, intelekt i wrażliwość. Też nie mają komórki. Mogę sobie ich kontemplować całymi dniami (i nocami, rzecz jasna) - wyobrażać sobie wspólne życie. Wspólne życie z W.B. Yeatsem??? Z Łukasiewiczem??? Pal licho. Dziwna jest wymienność ludzkich losów: Yeats urodził się w Dublinie, a Łukasiewicz tam umarł. Kompletnie nie wiem, dlaczego ja o tym piszę. Jednak ostatnio z presją (zostało już tylko X dni do daty moich okrągłych urodziń, jest zbyt wiele rzeczy, których nie chcę do wtedy i później robić sama...) - co by na moim miejscu zrobiły inne kobiety? Co by dla nich zrobiono? Na pewno umiałyby użyć swej perswazji w odpowiedni sposób - wylądowałyby w hotelowych basenach, ktoś by dla nich kogoś rzucił, zmieniłby nawet swoje zapatrywania żywieniowe (z wegańskich na jarosza). Niby mi wesoło, ale wcale nie jest do śmiechu. Życie ciągle rzuca nam pod nogi jakieś idiotyczne kłody - a ja - tak jak porywczy, młody Wittgenstein! - chcę, żeby wszystko działo się tak, jak pstryknięcie z palca. Żeby prawda była tak celna i szybka jak wymierzony policzek. W moim wieku Wittgenstein (tak, kurwa, zawsze muszę porównywać się z genialnymi świrami!) opuścił wojenną niewolę i zaczynał pracę nauczyciela wiejskiego w Trattenbach, jednocześnie szlifował sentencjonalne tezy Traktatu, jednej z największych książek 20tego wieku. Ja zaś obgryzam paznokcie (które przecież i tak strasznie mi się ostatnio łamią) i myślę, co właściwie w moim życiu zmieniło nagłe wtargnięcie sinologa. Założę się, że gdyby nawet była wojna, nikt by mi nie zrobił tej grzeczności i nie wtrąciłby mnie do niewoli. Nie pisałabym w niej Traktatu logiczno-filozoficznego i nie przeżyłabym romansu z Tołstojowskim bajdurzeniem religijnym. Filozofia ostatniego stulecia poniosłaby niepowetowane straty. A wszystko to przez moją dupowatość! Kurde. Jak się wyrwać z takich Denk-experimentów? Czym zrównoważyć tę podłość losu?! Wielka szkoda, że nie jestem narkomanem lub alkoholikiem - wielu patrzyłoby na mnie z "autentyczną" troską! OK - dajmy na to wy poznajecie kosmicznego sinologa! Ale życie już tyle razy dało wam popalić, że nie wiecie nawet, czy powinno wam na czymkolwiek zależeć? Chcecie być zimni i ogłuszeni jak bohaterowie Cząstek elementarnych na ostatnich 50 stronnicach książki? Wyprawa do Galway jest wyprawą do krainy życia - przeczytajcie sobie Umarłych Joyce'a. Mało jest doskonalszych opowiadań. Wreszcie przeczytałam całe te Cząstki elementarne - rozmowa z ksiegowym mnie do tego skłoniła. Wspaniale przewrtona książka - tylko co księgowy (nie umniejszając jego zasług, rzecz jasna) może wiedzieć o Deleuzie? Who knows. Marek lubi Becketta. Chyba lubił, gdy mu przeczytałam kawałek "First Love".(?)

Nuda nuda, straszna nuda - wprost zżera mnie ona. Tak piszę, bo czekam już na te pokazy i doczekać się nie mogę. Let them start!

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

No niby że miało być tylko o modzie ??!

.... Ale dobrze, że nie jest, bo tylko po to tu zaglądam ;)

fajnie też, że jakieś prądy wstępujące się czuje!

dobranoc